Teraz jest wojna – rozmowa z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem
12/10/2011
479 Wyświetlenia
0 Komentarze
41 minut czytania
Jest wielu Polaków (i ja jestem wśród nich), którzy przewidują najgorsze i dopuszczają taką możliwość, że zbliża się następny rozbiór Polski.
To oczywiście nie będzie taki rozbiór jak te w XVIII w., ten będzie wyglądał zupełnie inaczej. Ten nowy rozbiór może już się nawet zaczął, może już trwa. Ci, którzy potrafią coś zobaczyć przez szczeliny Wielkiej Ściemy, dobrze wiedzą, od czego się zaczął: od likwidowania polskości, od rzucania nas na kolana, od wyśmiewania i lżenia naszej przeszłości i naszych bohaterów. Likwidacja polskości to jest krok pierwszy, drugim będzie likwidacja Polski.Z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem rozmawia Joanna Lichocka.
Spotykamy się z okazji wydania pierwszego numeru „Gazety Polskiej Codziennie”, to właśnie od wywiadu z Panem zaczęło życie nasze nowe pismo.
Może „Gazeta Polska Codziennie” pokaże Polakom choćby kawałek, choćby kilka kawałków rzeczywistej Polski, takiej Polski, w której naprawdę żyjemy – tej, która jest naszym życiem i naszym losem. Tak widziałbym sens pojawienia się „Gazety Polskiej Codziennie” w kioskach i tego od niej oczekuję. Jedna z ostatnich książek Kazimierza Brandysa, opisująca w trybie eseistycznym ostatnie lata PRL-u, nosiła tytuł „Nierzeczywistość”. To jest właśnie słowo, którego należy użyć do opisu tego, co pokazują nam teraz wielkie media – wielkie telewizje i wielkie gazety. Wystarczy nacisnąć przycisk pilota i oto ukazuje się nam NIERZECZYWISTOŚĆ, czyli Polska podstępnie i nikczemnie zmyślona: nierzeczywiste państwo, nierzeczywista jego gospodarka, nierzeczywiste jego problemy, nierzeczywista armia, nierzeczywiste finanse, nierzeczywiści (to bardzo ważne) Polacy i nad tym wszystkim nierzeczywisty rząd. W tle jest jeszcze nierzeczywista Europa. Nawet mniej ważne szczegóły tego fikcyjnego obrazu są (prawdopodobnie to też jest konieczne) wyprodukowane w głowach jego twórców: mamy więc nierzeczywistych mędrców oraz nierzeczywistych artystów i nierzeczywistych literatów, pouczających nas, że nierzeczywistość jest rzeczywistością. Wszystko to przypomina obraz ostatnich lat PRL-u, choć oczywiście jest też w tym wiele nowych elementów. Kazimierz Brandys pewnie by się trochę zdziwił. Często o tym myślę, bo choć różniliśmy się co do tego, jak ma wyglądać przyszłość Polski, to był mój bliski i drogi przyjaciel: czy napisałby teraz „Nierzeczywistość po raz drugi”, czy uznałby, że ta nowa nierzeczywistość to jest rzeczywistość, z którą trzeba się pogodzić i w którą trzeba uwierzyć – jeśli chce się jakoś żyć.
Kto jest twórcą tego nierzeczywistego obrazu? Kto go produkuje?
Kto to tworzy, to nie jest ważne – producenci kupowani są za pieniądze i nie warto się nimi zajmować. Ważne pytanie brzmi tak: po co tworzona jest ta nierzeczywistość, po co i komu jest potrzebna ta fikcyjna Polska? Otóż tworzona jest ona po to, żeby zasłonić (a najlepiej – całkowicie unicestwić) Polskę rzeczywistą. Ci, którzy wyszukują właściwy przycisk pilota albo otwierają właściwą gazetę, dowiadują się, że żyją w bardzo miłym kraju, w którym żyje im się bardzo przyjemnie, a jeśli nawet w tym życiu pojawiają się jakieś nieprzyjemne problemy, to wiadomo, że nasz rząd jakoś sobie z nimi poradzi, bo jest bardzo miły. Miła jest też Europa i mili są nasi żołnierze walczący o pokój w Afganistanie. Jeśli gdzieś (jak ostatnio) ktoś kogoś morduje, to miła Europa potrafi temu zapobiec i ukarze niemiłych terrorystów, a nasz rząd nie pozwoli, żeby u nas coś takiego się zdarzyło. – Nie chcecie w to uwierzyć? – pyta telewizor. – No to nie będziecie żyli miło i przyjemnie. – A któż nie chciałby żyć miło i przyjemnie, a nade wszystko – spokojnie? W imię świętego spokoju (w imię spokojnego wychowywania dzieci i spokojnego dorabiania się) miliony Polaków uwierzyły już więc w tę nierzeczywistość. Może ją pani nazwać, pani Joasiu, Wielkim Matrixem albo, jeśli pani woli, Wielką Ściemą. Ja wolę tę drugą nazwę, bo jest zakorzeniona w polszczyźnie, jest pochodną ściemniania. Tysiące specjalistów od produkowania Wielkiej Ściemy ściemnia, żeby nie było widać rzeczywistości, czyli prawdy o Polsce. A prawda jest taka, że rzeczywista Polska jest pełna niepokoju, pełna złych przeczuć, nawet pełna grozy – nie zna swojej przyszłości, nie wie, co się z nią stanie, pyta o to i nie znajduje odpowiedzi. Po to jest Wielka Ściema – żeby to pytanie nie było stawiane, żeby Polacy o tym nie myśleli. Bo gdyby pomyśleli, to doszliby do wniosku, że kiedy nierzeczywistość pryśnie, to zniknie też nierzeczywisty rząd ze swoją nierzeczywistą Europą, a wtedy oni, Polacy, staną twarzą w twarz z nieznaną i groźną rzeczywistością – i trzeba będzie coś z nią zrobić, trzeba się będzie jakoś uratować, trzeba będzie uratować Polskę – ale nie wiadomo, jak.
Jeśli rząd, który rządzi nierzeczywistą Polską, jest nierzeczywisty, kto w takim razie nami rządzi?
Tego nie wiem. I chyba nikt dokładnie tego nie wie, może nawet Jarosław Kaczyński tego nie wie. Profesor Andrzej Nowak powiedział kilka miesięcy temu, że Polską rządzą teraz medialni oligarchowie. To jest jako tako widoczne, kto chce, może znaleźć na to dowody, nawet liczne (jeden z dowodów: identyczne elementy Wielkiej Ściemy wytwarzane są równocześnie we wszystkich mediach, niemal o tej samej godzinie), ale to jest chyba tylko jakaś część prawdy. Uprawniony wydaje się bowiem domysł, że jest ktoś znacznie potężniejszy, kto rządzi tymi medialnymi oligarchami. Ten ktoś (powtarzam: nie wiem, kto) rozmyśla teraz o tym, jaki ma być nasz los – co należy zrobić z Polską. Z Polską rzeczywistą, bo nierzeczywista, całkowicie bezpieczna, miła i wesoła, będzie pokazywana (czyli będzie istniała) w naszych telewizorach także wówczas, kiedy rzeczywista zostanie zlikwidowana. To jest w naszych dziejach narodowych (myślę o tej tajemniczości, sekretności rzeczywistej władzy) sytuacja dość wyjątkowa, bowiem nawet w fatalnej drugiej połowie XVIII w., kiedy Polską, tuż przed rozbiorami, nikt już nie rządził, to jednak rządził nią król Stanisław August, którym rządzili kolejni rosyjscy ambasadorzy oraz pruscy rezydenci, którymi rządzili caryca Katarzyna oraz król Fryderyk II. Carycą rządzili zaś do pewnego stopnia jej kolejni kochankowie, no ale to już była wewnętrzna sprawa Rosji, a nie nasza.
Dlaczego widzi to pan tak dramatycznie? Nikt nie przewiduje końca Polski, jakiegoś następnego rozbioru.
Niech pani, pani Joasiu, nie mówi – nikt. Jest wielu Polaków (i ja jestem wśród nich), którzy przewidują najgorsze i dopuszczają taką możliwość, że zbliża się następny rozbiór Polski. To oczywiście nie będzie taki rozbiór jak te w XVIII w., ten będzie wyglądał zupełnie inaczej. Ten nowy rozbiór może już się nawet zaczął, może już trwa. Ci, którzy potrafią coś zobaczyć przez szczeliny Wielkiej Ściemy, dobrze wiedzą, od czego się zaczął: od likwidowania polskości, od rzucania nas na kolana, od wyśmiewania i lżenia naszej przeszłości i naszych bohaterów. Likwidacja polskości to jest krok pierwszy, drugim będzie likwidacja Polski. Teraz musimy się naradzać, żeby do tego nie dopuścić i żeby, kiedy to najgorsze już się (niewidzialnie, niepostrzeżenie) dokona, nie było wielkiego krzyku: ratuj się, kto może! Musimy myśleć o tym, jak się mamy wszyscy razem uratować – jak uratować Polskę, której przyszłość jest zagrożona. Zniszczenie Wielkiej Ściemy – to jest pierwszy warunek i od tego trzeba zacząć.
Po katastrofie smoleńskiej część Polaków dostrzegła to, co nazywa pan Wielką Ściemą, zobaczyła kłamstwo. To był dla wielu moment uchylenia kurtyny.
Tego nie jestem pewien. Katastrofa smoleńska, a także to, co zobaczyliśmy po niej – a zobaczyliśmy okropne, zawstydzające widowisko: gnijące, rozpadające się państwo, które nie było w stanie, i nie tylko nie było w stanie, ale po prostu nie chciało, nie zamierzało opowiedzieć się po stronie swoich mordowanych obywateli – to wszystko miało z pewnością wielki wpływ na stan umysłów w Polsce. Wielu Polaków zapewne zrozumiało to, co ja zrozumiałem: że państwo polskie odwróciło się ode mnie, że nie będzie mnie bronić (jeśli, jak to się mówi, przyjdzie co do czego), ponieważ nie jest zainteresowane moim losem – ma jakieś inne, ważniejsze interesy. Ale całe światło było skierowane na wrak smoleńskiego samolotu i każdy, kto na niego patrzył, wyobrażał sobie (ja przynajmniej od razu to sobie wyobraziłem), że mógł być tam w środku, a potem pośmiertnie pytałby: czy wystrzelono rakietę, czy wybuchła bomba, czy strzelano z kałasznikowów, czy samolot wleciał we mgłę i zderzył się z brzozą? To spojrzenie na smoleński wrak prowadziło do rozpoznania charakteru państwa – do rozpoznania, że ono się odwróciło i że nie utożsamia się ze swoimi obywatelami, że jego obywatele nic go nie obchodzą; i że wobec tego sami, bez udziału państwa, musimy opłakiwać naszych umarłych. Ale oto, czego nie jestem pewien: czy to prowadziło również do rozpoznania przyszłości tego zhańbionego państwa, do rozpoznania jego dalszych losów?
Jarosław Kaczyński mówił ostatnio o białej fladze, która została wywieszona nad Kancelarią Premiera w Alejach Ujazdowskich. Ja, jeśli nie ma nic przeciwko temu, trochę rozszerzyłbym tę jego metaforę i powiedziałbym, że ta biała flaga została wywieszona przez rząd Wielkiej Ściemy nad całą Polską – nie tylko nad Kancelarią, nie tylko nad Alejami oraz nad smoleńskim wrakiem, ale nad wszystkimi zewnętrznymi i wewnętrznymi interesami Polski. A jeśli wywiesza się białą flagę nad całą Polską, nad jej obywatelami, nad jej ziemią, no to oczekuje się, żeby tę kapitulację ktoś przyjął, zaprasza się, żeby ktoś z niej skorzystał – czyli zaprasza się do rozbioru. Dlatego powinniśmy myśleć o tym, jak się uratować. Powinniśmy zacząć szukać jakichś środków zaradczych.
Co to znaczy? Czemu mamy zaradzić? O jakich środkach Pan mówi?
Musimy wyraźnie usłyszeć i zrozumieć, co mówi nam smoleński wrak. Mówi, że powinniśmy opłakiwać naszych umarłych. Ale mówi też (uwięziony przez obce państwo i porzucony przez państwo polskie – jeśli to jeszcze jest państwo polskie) coś więcej i właśnie to trzeba usłyszeć – mówi, że państwo – bojące się swoich sąsiadów, podporządkowane im i jawnie to okazujące – może zostać zlikwidowane. Jako twór niepotrzebny ani swoim obywatelom, ani swoim sąsiadom, no, może potrzebny tylko swoim władcom. Ale kto by się tam przejmował takimi władcami. Imperium posyłało niegdyś (sprzymierzonych z nim) gruzińskich królów i krymskich chanów do Kaługi czy do Irkucka – kiedy już nie byli potrzebni. I to się może powtórzyć. A jeśli państwa może nie być, to musimy zacząć się organizować. Po 10 kwietnia to się jakoś zaczęło i dało, jak dotychczas, całkiem niezłe rezultaty. Myślę tu o tych widowiskowych akcjach, takich jak marsze na Krakowskim Przedmieściu, jak żałobne manifestacje wokół Krzyża i potem już tylko przed Pałacem Namiestnikowskim, ale też o tych wszystkich inicjatywach, których jest, jak słyszę, bardzo wiele w całej Polsce, w większych i mniejszych miasteczkach. Pojawiają się więc jakieś obywatelskie projekty, małe organizacje, różne kluby i stowarzyszenia, które w pewnym momencie będą mogły być użyte do tego, żeby się ratować. Być może dobrze byłoby – mając w pamięci wiek XVIII, jego lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte – pomyśleć nad pewną zmianą charakteru tych organizacji. To nie było bowiem tak, że pierwszy rozbiór, ten w roku 1772, poszedł trzem zaborcom łatwo. Zaczęło się od czteroletniej wojny domowej, którą nazywa się Konfederacją Barską, a która faktycznie była partyzancką wojną z wojskami carycy Katarzyny oraz wspierającymi Rosjan wojskami króla Stanisława Augusta. W czasie tej wojny niewiele brakowało, żeby zorganizowane zostało małe niepodległe państwo polskie, mała Rzeczpospolita gdzieś wokół Lanckorony, może wokół Częstochowy. Przegraliśmy tę wojnę, bo byliśmy wtedy słabsi, ale może dobrze by było, żeby ci, którzy teraz – po cichutku, po cichutku – planują zlikwidowanie Polski, wiedzieli, że będziemy się bili, właśnie tak jak w XVIII w. I nie pójdzie im z nami łatwo. Będziemy się bili – jak konfederaci barscy – pod sztandarami Maryi. Więc dobrze by było, żeby ci ludzie wiedzieli o tym, kiedy w swoich gabinetach coś planują.
A co Pan powie tym, którzy czytając to, co Pan tu mówi, powiedzą: to szaleństwo, poeta coś bredzi, bo jakiś nowy rozbiór Polski, likwidacja państwa polskiego to są rzeczy teraz, w XXI w., kompletnie niewyobrażalne?
Tym Polakom chciałbym zaproponować, żeby zwrócili uwagę na pewne analogie historyczne i przypomnieli sobie, co działo się w Polsce w połowie XVIII w., kiedy kończyły się rządy Sasów i zaczynały rządy Stanisława Augusta, a faktycznie rządy kolejnych rosyjskich ambasadorów: Repnina, Stackelberga, Sieversa i tak dalej. Rzeczpospolita rozpadała się, a należałoby nawet, żeby dobrze oddać istotę tego procesu, użyć tu słów nieprzyjemnych: Rzeczpospolita gniła i cuchnęła, ale Polacy, choć niby dobrze o tym wiedzieli, niby rozumieli, co się dzieje, nawet opisywali to gnicie, w ogóle nie wyobrażali sobie, czym to się skończy. Trupi zapach gnijących zwłok Reczypospolitej nie nasuwał im myśli, że te zwłoki niebawem zostaną uprzątnięte. I kiedy w roku 1795 państwo Polaków ostatecznie przestało istnieć, okazało się, że właściwie nikt się tego nie spodziewał. To było kompletne zaskoczenie – że Polski już nie ma, że może jej nie być. Wielu Polaków popełniło wtedy samobójstwo, wielu popadło w stan obłąkania, wielu uznało też, że Polski nigdy już nie będzie. To dobrze pokazuje wspaniały wiersz Franciszka Karpińskiego „Żale Sarmaty nad grobem Zygmunta Augusta, ostatniego polskiego króla z domu Jagiełłów”, ostatni wiersz tego wielkiego poety, opublikowany w roku 1801 – mowa jest tam o tym, że Polacy z właścicieli swojego państwa stali się w nim nagle cudzoziemcami: „Insi rozdani na Moskwę i Niemce / Na roli ojców płaczą – cudzoziemce”. Właśnie to, że Polacy mogą stać się cudzoziemcami w swoim kraju, wydawało się naszym osiemnastowiecznym przodkom niewyobrażalne. O tym ważnym doświadczeniu historycznym dobrze byłoby teraz pamiętać – w historii zawsze może zdarzyć się coś, czego nie przewidujemy – coś takiego, co wydaje się kompletnie niewyobrażalne. Nie należy więc lekceważyć objawów – podobnie jak w wieku XVIII. Opis objawów powinien być połączony z przewidywaniem skutków.
Jakie to objawy?
Polska jest wyprzedawana. Kto jest właścicielem polskich fabryk? Do kogo należą polskie gazety? Już wiadomo, że komunikację może uratować tylko sprzedaż kolei. Komu? Polakom? W wierszu Karpińskiego mowa jest o tym, że korona polska „poszła na handel”. U nas teraz wszystko, co się da sprzedać, poszło „na handel”. Kto to wymyślił i kto to postanowił? Czy ktoś zapytał Polaków w roku 1989, czy właśnie tego sobie życzą? Czy wyraziliśmy na to zgodę – na to wydziedziczenie? Tu, w Milanówku, jest tylko jedna fabryka i są dwa duże supermarkety – ani fabryka, ani supermarkety nie należą do Polaków. W fabryce i w supermarketach pracują polskie dziewczyny i zapewne są szczęśliwe, że mają pracę – na polskiej ziemi „cudzoziemce”. Łatwo przewidzieć, że niebawem pojawi się też pytanie: do kogo należy polska ziemia i stojące na niej domy? Telewizje i gazety Wielkiej Ściemy będą oczywiście z zachwytem informować, że zagraniczny kapitał chce u nas inwestować, dzięki czemu mamy z czego żyć. Ale przecież my przez wieki żyliśmy z pracy naszych rąk, a wszystko, co wypracowaliśmy, należało do nas. Jeśli to, co się teraz dzieje, to nie jest rozbiór – to jak to się nazywa? Wszystko, co mieliśmy, wymyka się nam z rąk. I zostajemy z pustymi rękami, kompletnie bezbronni wobec nadchodzących wydarzeń historycznych.
Te obywatelskie projekty, kluby i stowarzyszenia, o których pan mówił, miałyby służyć odzyskaniu własności?
One mogłyby, kiedy będzie taka potrzeba, zapobiec temu, co może się wydarzyć – temu najgorszemu. Mam ogromne uznanie dla ludzi, którzy co miesiąc wychodzą na Krakowskie Przedmieście i swoim przemarszem pod Pałac Namiestnikowski mówią, że pamiętają o tym, co się zdarzyło 10 kwietnia. Mówią, że nie zamierzają zapomnieć, i to trzeba koniecznie powtarzać. Determinacja pamięci, ciągły wysiłek pamięci zwróconej ku naszej chwalebnej przeszłości to jest fundament narodowego istnienia. Ale może ta determinacja powinna teraz trochę inaczej wyglądać. Może mniej powinno być lamentacji i mniej żałoby, przydałoby się zaś trochę więcej waleczności.
Co to znaczy? Co by Pan chciał, by działo się na Krakowskim Przedmieściu?
Polacy przez wieki zaborów byli rozdzierani przez dwie skłonności, obie trwale obecne w naturze ludzkiej. Kiedy odbierano im wolność, chcieli się bić, chcieli walczyć i organizowali kolejne powstania. Ale bywało też tak, że opanowywał ich, kiedy niewola stawała się nie do zniesienia, instynkt śmierci. Wtedy klękali na Krakowskim Przedmieściu albo na placu Zamkowym, tak jak w czasie demonstracji przed powstaniem styczniowym, i mówili: nie będziemy się bronić, zabijajcie nas, a nasza krew niech pójdzie na ofiarę. Taki instynkt śmierci to jest coś, co niekiedy zdarzało się w historii – nie tylko w historii Polaków. Narody czy plemiona, których istnienie było zagrożone, uznawały, kierując się jakimś tajemniczym instynktem, jakby słuchając jakiegoś sekretnego rozkazu, że powinny zniknąć, ponieważ ich historia (ich wędrówka przez dzieje) utraciła sens. Mnie się zdaje, że coś podobnego przydarzyło się Jadźwingom, którzy, schwytani w pułapkę między Polakami a Krzyżakami, odeszli w głąb swoich lasów i już nigdy z nich nie wyszli. W manifestacji na Krakowskim Przedmieściu jest coś z tego nastroju przed powstaniem styczniowym, coś z chęci ofiarowania krwi, a nawet życia, i to mnie bardzo niepokoi. Słyszę – jeszcze słaby, ale to się może wzmóc – głos, który mówi: umrzyjmy wszyscy razem jak ci w smoleńskim wraku. Powtarzam: powinniśmy być bardziej waleczni, ponieważ nasze dalsze dzieje mają głęboki sens, ufundowany na sensie dziejów, które upłynęły. Polskie wzory waleczności są w czasach Pierwszej Rzeczypospolitej, w tej wspaniałej epoce wielkości i chwały Polaków, i do tych właśnie wzorów powinniśmy się teraz odwoływać, a nie do żałobnej atmosfery, żałobnych dziejów wieku XIX.
Ci ludzie z Krakowskiego każdego 10 kwietnia modlą się, domagają się prawdy o Smoleńsku, ale też starają się nie prowokować i nie dać się sprowokować. A i tak nazywani są faszystami, frustratami, nienawistnikami.
Nie chcę się tu chwalić, ale ja też jestem nazywany faszystą, a nawet gorzej.
Mówi się o nich z pogardą, że są „wyznawcami religii smoleńskiej”.
Ja też jestem wyznawcą religii smoleńskiej. Co prawda, nikt mnie tak jeszcze nie nazwał, ale jestem wyznawcą, ponieważ uważam, że to, co wydarzyło się pod Smoleńskiem, jest i pozostanie jednym z najważniejszych wydarzeń w historii Polski. To będzie przez wieki wspominane, opisywane, analizowane, będzie też jedną z takich dziejowych metafor, które używane są jako klucze otwierające narodową historię. Tego już nic nie zmieni, żadne obelgi. To wydarzenie już jest częścią narodowej legendy, a takie legendy są niezniszczalne – trwają tak długo, jak trwa naród. Kto tego nie rozumie, jest słaby na umyśle, a w dodatku nic nie wie o historii Polaków. Ale mówmy o czymś poważniejszym niż obelgi.
Czego więc oczekuje Pan dziś od Polaków?
Oczekuję, że będą pamiętali, jakie jest ich miejsce w dziejach Polski – że nie są ostatni i po nich będą jeszcze jacyś inni Polacy, będzie nawet wiele pokoleń Polaków. Jeden z moich wierszy, napisany mniej więcej rok temu, a opowiadający o dziejach mojej rodziny, kończy się właśnie tymi słowami: „Wszedłem i powiedziałem – nie jestem ostatni”. Napisałem ten wiersz dla mojego wnuka na jego pierwsze urodziny. Mam syna, mam ośmioletnią wnuczkę Anielkę i wnuka Ignacego, który skończył teraz dwa lata. Zapewne nie będę już długo przebywał na tym świecie, bo jestem starym człowiekiem, ale chcę, żeby oni żyli w wolnej Polsce. Nie jesteśmy ostatni, nikt z nas nie jest ostatni, a to znaczy, że wszyscy mamy jakiś obowiązek wobec tych, którzy przyjdą po nas.
Na czym ten obowiązek polega?
Jeśli Ignacy i Anielka mają żyć w wolnej Polsce, to musimy obronić wolność Polaków. Ona jest teraz zagrożona. Trzeba jej bronić wszelkimi dostępnymi nam sposobami.
Pan nas wzywa do powstania?
Polacy powinni zdecydować się teraz na czyny godne ich wolności.
Te organizacje, o których Pan mówił, obywatelskie kluby i stowarzyszenia, powinny się uzbroić?
Jestem poetą, nie mam żadnej recepty, która mówiłaby, jak ratować Polskę. Byłoby niedobrze, gdyby to polscy poeci – jak to działo się w XIX w. – produkowali takie recepty. Choć Mickiewiczowskie „O wojnę powszechną za Wolność ludów prosimy Cię, Panie” to nie była, jak się później okazało, zła recepta, bo po pewnym czasie poskutkowała. Prośby poskutkowały i wybuchła wojna powszechna, która przyniosła Polakom niepodległość. Ale ja nie mam żadnej recepty, tylko czuję i wiem, że Polska jest teraz śmiertelnie zagrożona. Właśnie Polska, a nie polskość, bo myślę, że ci ludzie na Krakowskim Przedmieściu, a także ci wszyscy ludzie w małych miasteczkach, którzy chcą coś zrobić dla naszej wspólnej narodowej sprawy, są gwarantami, że polskość jako sposób istnienia przetrwa wszystkie burze dziejowe. Zagrożone jest natomiast istnienie polskiej państwowości, suwerenność organizacji życia polskiego. A zagrożenie suwerenności może oznaczać zagrożenie wolności, która jest najwyższą wartością naszego życia ziemskiego.
Czy to znaczy, że nie ma wolności bez suwerenności państwowej?
Tego nie jestem pewien. Kiedy zwrócimy się ku naszej przeszłości, to z łatwością stwierdzimy, że brak własnego państwa z pewnością ograniczał wolność Polaków, ale czy ją likwidował? Pojawia się tu pytanie, czy polską wolność w ogóle da się zlikwidować, czy to jest coś takiego, czemu można ukręcić łeb? Owszem, byli tacy, którzy próbowali to robić – jak caryca Katarzyna albo Adolf Hitler – ale wygląda na to, że oni czegoś nie wiedzieli, byli niedoinformowani. Jak i ci, którzy produkują teraz Wielką Ściemę. Trzeba bowiem pamiętać, że polska wolność, ta, którą odziedziczyliśmy po naszych przodkach, rycerzach Pierwszej Rzeczypospolitej, to jest wolność szczególna, bliżej nieznana w innych regionach, w innych krajach Europy oraz świata. To jest wolność szlachecka, wolność szlachty, która obierała sobie króla, ale potrafiła też urządzać bunty i rokosze, kiedy król na tę jej wolność podnosił rękę i próbował ją choćby odrobinę ograniczyć – a więc wolność anarchiczna, zwrócona ku samej sobie i nade wszystko ceniąca samą siebie. Teraz, kiedy nasza wolność szlachecka stała się naszą wolnością ludową, wolnością całego polskiego ludu, nabrała ona też charakteru trochę łobuzerskiego, właśnie ludowego – bo teraz cały polski lud jest polską szlachtą i chce być wolny, jak była wolna polska szlachta – no i mamy wolność trochę łobuzerską, anarchiczno-łobuzerską. Mnie się ta anarchiczno-łobuzerska wolność współczesnych Polaków szalenie podoba i widzę w niej potężną siłę, która może ocalić Polskę – która może sprawić, że Wielka Ściema rozpadnie się na kawałki i moje wnuki będą żyły w wolnej Polsce.
Pan sam był wyrazicielem i reprezentantem tej anarchiczno-łobuzerskiej wolności, gdy ostatnio w sądzie, który skazał Pana za wyrażenie opinii o środowisku „Gazety Wyborczej”, oświadczył Pan, że musi to na Rusi, a w Polsce jak kto chce.
Jak mi się wydaje, to się trochę nie spodobało, bo mówiono, że to było właśnie łobuzerskie. Stary człowiek, niemal osiemdziesięcioletni, w dodatku poeta, w dodatku profesor, w dodatku specjalista od Mickiewicza – a łobuz. A właśnie. Bo w Polakach jest coś takiego – i teraz, po doświadczeniach wojen światowych oraz komunizmu znajduje się to nawet, być może, w samym centrum polskości – jest w nich takie przekonanie, że w każdej sytuacji, nawet fatalnej, nawet zaprzeczającej ich wolności, są ludźmi wolnymi i cały świat, a w każdym razie wszyscy ludzie nie-wolni mogą im po prostu – nadmuchać. Wolność byłaby więc tożsama z człowieczeństwem Polaków? Tożsama z ich polskością? To bardzo możliwe. Nawet jak schylają kark i ktoś im po tym karku depcze, to też czują się wolni.
Czuł się Pan wolny w tym sądzie, gdzie Pana upokarzano i obrażano?
Czułem się tam wolny. Także oczywiście dzięki tej wspaniałej publiczności, która w poczuciu absolutnej wolności dawała wyraz swoim przekonaniom. Coś pani opowiem, pani Joasiu. Kilka dni temu, z okazji rocznicy wybuchu wojny, zorganizowano w Milanówku koncert, przyjechała orkiestra uliczna z Warszawy. Poszliśmy z Ewą posłuchać. Śpiewali na targu i pod „Biedronką” piosenki okupacyjne i powstańcze. „Teraz jest wojna, kto handluje, ten żyje”. A nawet w trochę innej wersji to zaśpiewali: „Teraz jest wojna, kto nie handluje, nie żyje”. Sprawiło mi to przyjemność, bo wróciło do mnie moje dzieciństwo z rogu Koszykowej, Marszałkowskiej i Śniadeckich – pamiętam, jak na ulicach Warszawy, na Piusa i pod Halą na Koszykach śpiewano, w latach wojny, i „kto handluje, ten żyje”, i „siekiera, motyka, bimber, szklanka”. Ale nagle, pod „Biedronką”, objawiło mi się też, i to było ważniejsze niż powrót do dzieciństwa, to łobuzersko-szlacheckie, anarchiczno-archaiczne polskie poczucie wolności. To śpiewała ta Warszawa cywilna, handlująca, kombinująca, przekupująca Niemców, nie ta wojskowa, akowska, nie ta, która była stolicą Państwa Podziemnego, tylko ta Warszawa łobuzów, szydzących, z dna rozpaczy, z głupiego malarza, który przegra wojnę. Byłem tam, pod „Biedronką”, ze łzami w oczach, w samym centrum współczesnej polskości. Dane mi było rdzenne poczucie polskiej wolności. Jest wojna, jest strasznie, mordują, łapią, wysyłają do Oświęcimia, na roboty, ale co tam – my śpiewamy „kto handluje, ten żyje”, bo jesteśmy wolni. Ale jeszcze jedno mnie poruszyło, gdy usłyszałem te słowa „teraz jest wojna”. Właśnie tak, pomyślałem, teraz jest wojna i wobec tego trzeba się zachowywać jak żołnierz na wojnie lub jak warszawski łobuz na wojnie. Teraz jest wojna, pani Joasiu – będziemy się bić z Wielką Ściemą. Będziemy się z nią bić o naszą wolność. Siekiera, motyka, bimber, alasz – przegra wojnę głupi malarz.
ze strony:
http://www.bibula.com/?p=44312