ONA I ON
Like

Tańcząca bibliotekarka

12/05/2013
924 Wyświetlenia
0 Komentarze
29 minut czytania
no-cover

  Izka, co ty w tej bibliotece robisz? – pytały koleżanki – w tym „składzie makulatury”? A ona od dziecka marzyła tylko o takiej pracy. Miała siedem lat, kiedy po raz pierwszy odwiedziła małą filię biblioteki publicznej w Będzinie, gdzie mieszka. Po powrocie do domu, z wypiekami na twarzy, wyciągnęła z półek wszystkie książki, nadała im numery, tonami cięła bloki techniczne, by zrobić do nich karty, takie jak w prawdziwych kartotekach bibliotecznych.   W szkole podstawowej … Pierwsza biblioteka   – W starym składziku pod schodami w klatce domu, gdzie mieszkałam, była graciarnia. Wyprzątnęłam ją (wciągnęłam do odkurzacza tony pajęczyn i pająki, których się niesamowicie brzydziłam), pomalowałam ściany, przyciągnęłam jakiś zdezelowany regał i tam przy świeczce układałam książki, wpisywałam do […]

0


 

Izka, co ty w tej bibliotece robisz? – pytały koleżanki – w tym „składzie makulatury”?

A ona od dziecka marzyła tylko o takiej pracy. Miała siedem lat, kiedy po raz pierwszy odwiedziła małą filię biblioteki publicznej w Będzinie, gdzie mieszka. Po powrocie do domu, z wypiekami na twarzy, wyciągnęła z półek wszystkie książki, nadała im numery, tonami cięła bloki techniczne, by zrobić do nich karty, takie jak w prawdziwych kartotekach bibliotecznych.

 

W szkole podstawowej … Pierwsza biblioteka

 

– W starym składziku pod schodami w klatce domu, gdzie mieszkałam, była graciarnia. Wyprzątnęłam ją (wciągnęłam do odkurzacza tony pajęczyn i pająki, których się niesamowicie brzydziłam), pomalowałam ściany, przyciągnęłam jakiś zdezelowany regał i tam przy świeczce układałam książki, wpisywałam do inwentarza, katalogowałam. I ku przerażeniu mojej mamy siedziałam tam w rękawiczkach i pełnym rynsztunku zimowym nawet podczas temperatury 0 stopni, a w długopisie tusz mi zamarzał. To były czasy! – wspomina Iza.

To była jej pierwsza biblioteka, a książki wypożyczali od niej koleżanki i sąsiedzi.  Karty do książek (dziś, w prawdziwej bibliotece, zastąpione przez kody kreskowe) śniły jej się po nocach. 

– Robiłam je metodą chałupniczą: wycinałam z bloku technicznego (co było raczej pogrążające finansowo), czerpiąc prawdziwą przyjemność z odmierzania odległości, łączenia punktów w  linie. Wszystkie oszczędności wydawałam na te bloki i książki. Wszyscy znajomi musieli się obligatoryjnie zapisać do mojej biblioteki. Potrafiłam wycyganić w darze książki od wszystkich wokół, jeździłam też do księgarń na wyprzedaże i do antykwariatów – wspomina – Odkryłam sklep z drukami akcydensowymi, w którym zaopatrzyłam się w prawdziwe karty książek. Kupiłam ich 300 i jeszcze 100 kart czytelnika. Koleżanki, które wybrały się ze mną wtedy do Katowic, patrzyły na mnie trochę dziwnie, jak z nabożną czcią liczę i gładzę te rubrykowane kawałki brystolu. Moją radość po tamtych zakupach można porównać chyba tylko ze współczesną radością posiadania najnowszego modelu laptopa. Albo raczej samochodu. Wyrobiłam nawet pieczątkę, ale nie chciano wyrzeźbić mi z gumy napisu „Biblioteka prywatna” – bo musiałabym przedstawić na to dokument, więc zrobiono pieczątkę „Księgozbiór GOK-TUS” (to pierwsze litery nazwisk – mojego i koleżanki, która mi trochę pomagała – szybko jednak znudziła jej się zabawa w bibliotekę) – opowiada. – Do tej pory mam różne dokumenty i katalogi z tej biblioteki przechowywane w przerobionych, pomalowanych i opisanych pudełkach po butach.

W szkolnej bibliotece dyżurowała na każdej przerwie a potem zostawała tam po lekcjach i wychodziła wtedy, kiedy bibliotekarki kończyły pracę. W ostatnich latach podstawówki (siódma i ósma klasa) biblioteka szkolna przestała jej już wystarczać – zaczęła chodzić do biblioteki miejskiej i tam również pomagała bibliotekarkom w pracy. Najpierw w oddziale dla dzieci, potem – już w liceum –  dla dorosłych. – Kiedy na studiach musiałam zaliczyć wakacyjne praktyki i odbywałam je właśnie w tej będzińskiej bibliotece miejskiej, jej dyrektorka śmiała się, że przez te wszystkie lata, kiedy tam dobrowolnie przychodziłam, odrobiłam te praktyki już dziesięciokrotnie – mówi Iza. – Dużo czytałam na temat pracy w bibliotece, robiłam notatki z poradników metodycznych, przepisałam nawet do zeszytu skrócone przepisy UKD (Uniwersalnej Klasyfikacji Dziesiętnej, wg której w bibliotekach ułożone są książki). A potem z tych notatek, które robiłam jako czternastolatka, korzystałam na studiach! I tak pierwsza dziecięca „zabawa w bibliotekę” trwa u mnie do dziś, tyle że teraz mi za to płacą. Ale zapał pozostał ten sam! Najpiękniejsze jest to, że nie chodzę do pracy z porannym bólem głowy, jak ci, którzy swojej pracy nie lubią. I zazwyczaj zostaję po godzinach, a wszyscy już się tak do tego przyzwyczaili, że kiedy wychodzę wtedy, kiedy powinnam, dziwią się, że już idę – śmieje się Izabela Tumas, która dziś pracuje  w Bibliotece Gimnazjum numer 3 imienia Henryka Sienkiewicza w Będzinie. 

 

-Bolączką każdej biblioteki szkolnej jest brak funduszy na książki. Jeżeli trzeba już coś kupić, sięga się do paragrafu „pomoce szkolne”, który i tak zazwyczaj jest bardzo okrojony i musi być rozdzielony na wyposażenie większości pracowni szkolnych, nie tylko biblioteki. Kiedy zaczęłam pracować w szkole moim priorytetem było pozyskanie darczyńców książek i funduszy na ich zakup. Chciałam, żeby biblioteka tętniła życiem, żeby uczniowie zjawiali się tutaj nie tylko po lektury, których w większości nawet nie czytają (nad regałami z lekturami umieściłam napis „Wasze ukochane lektury”, który wzbudza ogólną wesołość), ale po książki, czytane dla przyjemności. Pisałam do wydawnictw błagalne prośby o książki – prawie każda z tych próśb owocowała mniejszą lub większą przesyłką. Największe zaskoczenie spotkało mnie, kiedy wydawnictwo Agora przysłało mi – nie, jak przewidywałam, kilka książek z kolekcji XX wieku, ale komplet powieści, i to w pięknej drewnianej półce z uchwytem. Kilka razy udało mi się zdobyć sponsorów, książki darują mi też różne osoby prywatne. W 2006 roku dostałam nawet paczkę z książkami od pisarza, Stanisława Lema!

Iza wspomina, że kiedy była mała, odwiedzała czasami klub osiedlowy, gdzie mieszkała jej koleżanka. Tam, na kilku regałach stało ułożone równiutko kilka tysięcy książek. Iza wyobrażała sobie, że to jej  książki i jej biblioteka. Taka mała, akurat dla niej. Kilka lat temu do szkoły, gdzie pracuje, przyszła pewna pani mówiąc, że likwidują tamtą bibliotekę osiedlową i szukają kogoś, kto weźmie wszystkie książki. Żadna z okolicznych bibliotek szkolnych nie chciała jednak brać wszystkiego, a tylko wybrane pozycje. Iza od razu zgodziła się wziąć całość, a kiedy kilkadziesiąt kartonów i worków z książkami po dawnej bibliotece spółdzielni mieszkaniowej było już w jej bibliotece szkolnej Iza powiedziała do siebie z uśmiechem: „No proszę, po kilkunastu latach moje marzenie z dzieciństwa się spełniło. Mam tutaj te wszystkie książki!”. Po czym zabrała się za selekcję, bo wiadomo, że nie wszystko nadawało się do zbiorów biblioteki szkolnej.

Przez wszystkie lata Iza zdobywała też pieniądze na nowe książki zbierając z uczniami makulaturę. Teraz oprócz uczniów zbierają ją już wszyscy: nauczyciele, pracownicy administracji a nawet emerytowane nauczycielki i sąsiedzi z bloku, gdzie mieszka. Iza wozi ją do skupu własnym samochodem. Młodzież widzi, że taki wysiłek się opłaca, bo w każdej książce kupionej z funduszy makulaturowych, na stronie tytułowej widnieje odpowiednia informacja.

Iza wie, że książki to tylko połowa sukcesu, dlatego przez wszystkie lata pracy starała się, żeby zamienić bibliotekę w miejsce, gdzie uczniowie będą chętnie przebywali. W pierwszym roku pracy zdarła z książek wszystkie szare okładki z papieru, zastępując je folią. Starała się też o kolorowy wystrój pomieszczenia. W ubiegłym roku szkolnym dzięki sponsorowi – radnemu z jej miasta –  zakupiła do czytelni czerwoną sofę, która na każdej przerwie jest okupowana przez młodzież.

 – Dziś ta biblioteka jest miejscem, które bardzo lubią uczniowie i gdzie przychodzą nawet ci, którzy nie czytają. Ale to dobrze, bo to dla nich może być jedyny kontakt z biblioteką. Zostanie w ich pamięci jako miejsce przyjazne, a nie nudny skład z książkami. Ja nie zmuszam nikogo do czytania, nie organizuję konkursów typu „która klasa najwięcej przeczytała”, bo nie potrzebuję wypożyczania na siłę, uważam zresztą takie konkursy za niepedagogiczne i przekłamane. Wolę, żeby uczniowie – jeżeli nie lubią czytać –  przyszli po prostu pogadać, pożalić się albo czymś pochwalić – taka między innymi jest rola bibliotekarza: wysłuchać, poradzić, podnieść na duchu. Ci, którzy nie chcą ani pogadać, ani czytać, przychodzą tutaj skorzystać z Internetu, bo do ich dyspozycji są komputery, tzw. Centrum Informacji Multimedialnej. Czyli każdy znajdzie tutaj coś dla siebie, i o to chodzi.

Iza organizuje różne wystawy, konkursy międzyszkolne (np. Potyczki literackie) i szkolne (na ostatni, na który należało napisać wiersz lub tekst piosenki o tym, czemu się lubi lub nie lubi czytać, swoje prace zgłosili nawet szkolni kontestatorzy). Najlepiej jednak wychodzi jej praca z uczniami nad projektami edukacyjnymi – długofalowe poszukiwanie materiałów, prowadzenie badań, tworzenie tekstów, prezentacja wyników w różnej formie. I tak po półrocznej pracy w 2007 roku wraz z uczniami i nauczycielką informatyki stworzyła stronę internetową o historii Będzina (http://bedzin.cal.pl/index.php), która została zgłoszona na międzynarodowy konkurs CyberFair i zajęła I miejsce! Zachęceni sukcesem w kolejnym roku przygotowywali projekt o wydarzeniach kulturalnych w swoim mieście (http://kultura.bedzin.cal.pl/). I znowu sukces, kolejne zwycięstwo w światowym konkursie!

Iza publikuje artykuły dotyczące pracy zawodowej i literatury młodzieżowej w czasopismach fachowych, i nie tylko. Pracowała nad drugim wydaniem „Pamiętnika” Rutki Laskier, żydowskiej dziewczynki, która w getcie będzińskim pisała swój pamiętnik, a potem zginęła w Auschwitz. Teraz książka jest znana już na całym świecie, bo przetłumaczono ją na kilka języków. Wykorzystując doświadczenia z pracy nad tekstem, Iza zrealizowała z uczniami i nauczycielką historii projekt „Śladami Rutki Laskier” – uczniowie czytali tekst, odwiedzali miejsca, w których przebywała i żyła ich rówieśniczka, pisali do niej listy. W kolejnym roku w bibliotece zorganizowano spotkanie ze Stanisławą Sapińską, która przez 60 lat przechowywała pamiętnik Rutki.

-To była żywa lekcja historii dla uczniów – mówi Iza – dużo pytali gościa o to, jak wyglądało życie w naszym mieście w czasie II wojny światowej, słuchali opowieści o tym, co działo się na tych samych uliczkach, po których teraz chodzą roześmiani i bez strachu.

Iza stara się też dotrzeć do swoich czytelników za pomocą nowoczesnych środków przekazu. I tak od prawie dwóch lat prowadzi bloga biblioteki (http://bibliotekarka.bedzin.pl/), gdzie zamieszcza nie tylko informacje o tym, co się dzieje w bibliotece, czy recenzje nowych książek, ale pisze również o wydarzeniach literackich, miejscach związanych z literaturą. Można tam znaleźć jej teksty publikowane w czasopismach oraz zdjęcia z…..turniejów tanecznych , w których od niedawna bierze udział.

– Po bibliotece, to moja kolejna pasja – mówi Iza. – Po trzeciej wygranej moja dyrektorka pogratulowała mi i powiedziała: a może umieść zdjęcia z turniejów na blogu, dzieciaki się bardziej nim zainteresują, to będzie też forma reklamy. Odwiedziny natychmiast wzrosły o 300 procent!  A ja przełamałam stereotyp postrzegania typowej bibliotekarki: w szarym swetrze, z kokiem na głowie, spódnicy za kolana i w bamboszach – śmieje się Iza.

 

Będzin to moje miejsce na ziemi

– Wszystko coś mi tutaj przypomina, z czymś się wiąże. Każda ulica, skwer, pole splata się nierozerwalnie z tym, co przeżyłam – mówi Izabela Tumas –  Mieszkałam w tej części miasta, gdzie podczas wojny istniało getto żydowskie. Z koleżankami wybierałyśmy się w tajemnicy przed rodzicami do starych, opuszczonych domów, gdzie na strychach czy w piwnicach trafiałyśmy na prawdziwe skarby. Mnie przyciągały zawsze stare książki, papierzyska, zeszyty. Kiedyś znalazłam pamiętnik jakiejś dziewczyny i czytałam go na tym strychu, w upalny, letni dzień, czując niesamowity zapach gorącego kurzu, który unosił się w powietrzu, świdrował w nosie.

Innym razem, podczas takich eskapad, wpadłam do piwnicy, bo stanęłam na przegniłych deskach. Wisiałam na ramionach, wsparta o resztki podłogi, a całe boki miałam obdarte do krwi. Bolało, ale nie zaprzestałyśmy wycieczek w te niebezpieczne miejsca.

Opowieści dorosłych o wojennych czasach, o getcie, tablica informująca o śmierci młodych Żydów podczas likwidacji getta wisząca na budynku, w którym mieszkałam – to wszystko rozpalało naszą wyobraźnię. Pozwoliło mi też teraz, kiedy pracuję w szkole, z chęcią zatopić się w zawiłościach historii naszego miasta, którą eksploatuje się tutaj na wszelkie możliwe sposoby. Pewnie nie byłabym też zaangażowana w sprawy regionalne tak mocno, gdybym nie wyrastała w tym środowisku, nie znała tutaj każdej uliczki, każdego domu. Trudno mi wyobrazić sobie, że byłabym tak samo zainteresowana historią innego miasta, do którego bym się teraz nagle przeprowadziła.

Rodzice nie pilnowali wcześniej dzieci tak, jak teraz. Jako ośmio- czy dziesięciolatka po prostu wychodziłam z domu, biegłam z pajdą  świeżego chleba na pobliskie pola, gdzie pośrodku rozciągał się wielki rów. Mówiono, że w czasie wojny spadła tam bomba, i stąd wielkie wgłębienie. Graliśmy tam patykami na starych garnkach, znalezionych na śmietnikach. Rozbiegaliśmy się po całych polach, bawiąc w chowanego. Na pobliskim poletku podkradaliśmy kukurydzę, żeby zrobić z niej lalki, a inne, z żytem – ogrodzone drutem kolczastym – zamieniliśmy na labirynt, wydeptując w nim ścieżki. Nieoczekiwane przyjście gospodarza pozostawiło mi już na zawsze pamiątkę: podczas panicznej ucieczki rozharatałam o ten drut nogę do samej kości, ślad mam do dzisiaj.

Wkradaliśmy się też do bardzo ciemnego i tajemniczego ogrodu z wielką czereśnią, gdzie pośrodku stała altana. Zaglądaliśmy przez szyby, bo wydawało nam się, że gospodarz stara się coś przed nami ukryć. Jedyne, co dojrzałyśmy, to kolorowa kapa na łóżku.

Przy polach stała piekarnia. Mama mojej koleżanki była tam kierowniczką. Jeżeli nie biegałyśmy po polach – przenosiłyśmy się do piekarni. Pomagałyśmy kłaść ciasto z koszyków na przesuwającą się przez piec drucianą platformę i odbierałyśmy go z drugiej strony, jedząc gorące bochny, które się nie udały i rozpękły. Woziłyśmy się wózkami w magazynie mąki, biegałyśmy po wypełnionych nią workach ułożonych w stosy i podglądałyśmy palacza przez dziurę w podłodze. Rozgniatałyśmy w palcach drożdze, bujałyśmy się w wielkich naczyniach do wyrabiania ciasta przypominających filiżanki, albo obsypywałyśmy mąką. A kiedy już to wszystko nam się znudziło, szłyśmy do recepcji, gdzie z telefonu służbowego wybierałyśmy jakiś przypadkowy numer i gadałyśmy do słuchawki jakieś straszne głupoty.

Będzin to dom babci – mojej przybranej babci, tak naprawdę sąsiadki, która zgodziła się zajmować mną, roczną dziewczynką, kiedy rodzice byli w pracy. Tak nie trafiłam do żłobka, ale pod skrzydła cudownej staruszki, wtedy już niespełna osiemdziesięcioletniej, która była dla mnie całym światem. Zostawałam u niej często na noc, spałyśmy w jednym, starym drewnianym łóżku z materacem, z którego wystawały sprężyny. Babcia obierała kromki chleba ze skórek – ona jadła ośródkę, a ja skórki. Te zeschnięte, czerstwe skórki chleba babci były najpyszniejsze na świecie. Chodziłam z nią do piwnicy po węgiel, zaglądając w przedsionku do wielkiego gara z kamionki, gdzie kisiły się ogórki.

Babcia wyciągała stare pióro z obsadką, atrament sprzed dwudziestu lat i uczyła mnie pisać. Nie pozwalała nigdy dotykać pięknych, starych zdjęć w drewnianych ramkach ustawionych na szafce. Kiedy ona się odwracała, ja brałam je do ręki i dokładnie oglądałam, a potem delikatnie odstawiałam na miejsce.

Kiedyś, mając może sześć lat, obudziłam się, i miotłą ustawioną obok łóżeczka stukałam w sufit, żeby babcia po mnie przyszła (my mieszkaliśmy w suterenie, babcia piętro wyżej). Nic to nie dawało, więc narzuciwszy tylko jakiś sweterek i owinąwszy się ręcznikiem, otworzyłam drzwi, wyszłam na podwórko i poszłam do babci na górę. Na bosaka. Śnieg był wtedy do kolan.

Babcia opiekowała się mną w dzieciństwie – ja nią – na starość.

 

Mój Będzin to jedna z głównych ulic miasta, którędy przebiega trasa do Krakowa, gdzie podczas drogi do kościoła zgubiłam wianek komunijny. Zorientowaliśmy się przed kościołem, wróciliśmy – wianek ktoś powiesił na przydrożnej lampie – widać go było z daleka, bo biały tiul wesoło powiewał na wietrze.

Będzin to letnie dni na basenie, gdzie rozmakałam całymi dniami, aż w końcu nauczyłam się  sama pływać. Kino Nowość – stare, przedwojenne, które do tej pory funkcjonuje, aczkolwiek boryka się z problemami finansowymi, w którym byłam dziesięć razy na filmie „Kaczor Howard” i czternaście na „Labiryncie” z Dawidem Bowie, w którym kochałam się potem do nieprzytomności.

Będzin to także osiedle Syberka na wzgórzu, gdzie kiedyś mieszkałam. Były tam ogródki działkowe – my też mieliśmy taką działkę. Latem nosiłam stamtąd truskawki moim licealnym kolegom, którzy niedaleko, w garażu wyłożonym wytłaczankami, grali ciężki metal.

Do będzińskiej biblioteki publicznej chodziłam przez kilka lat, po lekcjach, żeby pomagać bibliotekarkom w pracy i robić przy okazji to, co sprawia mi największą frajdę – bawić się w bibliotekę. Bawię się w to nadal, z tą tylko różnicą, że teraz mi za to płacą.

Będzin to miejsce, gdzie przeżywałam pierwsze miłości – jeden z kolegów, który się we mnie zakochał, spał pod moimi drzwiami, a potem, w deszczu, stał pod blokiem i krzyczał w środku nocy: Iza, ja cię kocham! A ja chowałam się za firanką i czerwona ze wstydu zastanawiałam się, co też nazajutrz powiedzą sąsiedzi.

Każdy ma podobne wspomnienia z dzieciństwa i młodości. Moi znajomi, rówieśnicy – też je mają, tylko pamiętają o nich z daleka, gdzie uciekli za czymś lepszym. Ja do tych wspomnień przylgnęłam i zostałam tutaj. I jestem z tego powodu szczęśliwa. Nie znalazłam do tej pory powodu, żeby opuścić moje miasto.

Wielu jej znajomych wyjechało za granicę.  Ona tez miała taką możliwość. Mogła zamieszkać we Włoszech, bo zaproponował jej to chłopak z Mediolanu, z którym się spotykała.

 Nie chciałam, chociaż pewnie byłoby mi o wiele lepiej pod względem materialnym. Tam zawsze byłabym obca, a poza tym, chociaż dobrze nauczyłam się włoskiego , nigdy nie uzyskałabym w nim takiej biegłości, żeby coś pisać w tym języku. A język, słowo, to narzędzia mojej pracy. Poza tym jestem lokalną patriotką. Uwielbiam podróżować, dobrze czuję się wszędzie, gdzie pojadę, ale kiedy wracam do domu nareszcie czuję się najlepiej, bo u siebie. Mam wrażenie,  że moi znajomi z czasów liceum, którzy przenieśli się za wielką wodę odnoszą się do mnie z wyższością kogoś, komu ułożyło się lepiej. Ale ja mam odmienne zdanie. Uważam, że to mnie ułożyło się wyśmienicie. Tutaj pracuję, tutaj narodziła się moja pasja i tu ją realizuję. Jestem szczęśliwa. Wątpię, czy równie dobrze jest tym, którzy w poszukiwaniu tego szczęścia krążą to tu, to tam, ciągle niespokojni – bo myślą, że szczęście jest tam, gdzie ich akurat nie ma. Nie wierzę, że nie tęsknią za Będzinem, tym odrapanym, czasami odrażającym, czasami pięknym. Kilka dni temu przyjechał z USA mój kolega, który mieszka tam z rodziną już jakiś czas. Chce kupić dom i zamierza tutaj wrócić. Pytam go – dlaczego? Masz tam pracę, dobrze ci się powodzi. Odpowiedział krótko: jeden dzień w Będzinie wart jest kilku lat w tych cholernych Stanach. I  doskonale go rozumiem.

 

 

 

 

0

katarzynatnowak

28 publikacje
5 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758