Jedźcie na Kresy. Zrozumiecie, jakim fenomenalnym projektem była RZECZPOSPOLITA.
Kresy, Kresy… Od dziecka o nich wokół słyszałam. Wtedy nawet nie kojarzyłam, że domy moich koleżanek, gdzie mówiono jakimś miękkim, nieco dziwnym w brzmieniu językiem – to domy ludzi stamtąd.
Moja rodzina, z obu stron, pochodziła z Wielkopolski. W domu panował poniekąd pruski dryl i ordnung. Nie było specjalnego „kiziania – miziania” z dzieciakami. Szalenie zapobiegliwi rodzice dbali jednak, by dom był prowadzony na jakimś, możliwym wtedy, poziomie. W spiżarni stały równiutko poustawiane słoje z zaprawami. Zawsze trzeba był zbierać agrest i „świętojanki” czyli porzeczki po poznańsku, by nic się nie zmarnowało. O obowiązkowym czyszczeniu mosiężnych klamek i karniszy już nie wspomnę – wszystko musiało lśnić, jak zapewne w Poznańskiem.
Najchętniej jednak przebywałam w domach u swoich koleżanek, gdzie mówiono owym dziwnym, miękkim i śpiewnym językiem. Może nie było tam takiego ordnungu i poniemieckie klamki nie błyszczały specjalnie, jednak ciepła atmosfera i życzliwe zainteresowanie dzieciakami, a także zawsze jakieś przysmaki dla tych dzieciaków, z których najważniejszy był chleb z wodą i cukrem sprawiały, że przesiadywałam tam całymi dniami.
A przecież i oni i my byliśmy tak samo wyrzuceni ze swoich siedzib – Gdańsk powojenny został zasiedlony ludźmi przepędzonymi z różnych regionów Polski. Mając w zasięgu ręki Wielkopolskę, Poznańskie – nie zdawałam sobie sprawy, że rodziny moich szkolnych koleżanek są skazane na bezpowrotność. Byliśmy wychowywani wśród otaczającej nas w Gdańsku niemczyzny. To, że na skrzynkach na listy widniał napis: „Briefe”, a na kranach z wodą pisało „kalt” i „warm” – było dla mnie naturalne, nawet się nad tym nie zastanawiałam. Jak i nad wszechotaczającym, sczerniałym po spaleniu miasta przez Ruskich , gotykiem i renesansem niderlandzkim, także w wersjach „neo”. Nie miałam większego pojęcia o innej Polsce.
Potem były studia w znowu nasiąkniętym niemczyzną Toruniu. Historię dawnej Polski pojmowałam jakoś „mechanicznie”, „technicznie”. Naturalnie były Kresy, ale to było raczej do wkucia bardziej, niż do rzeczywistego zrozumienia, chociaż i Uniwersytet im. Mikołaja Kopernika i starsi profesorowie /już najczęściej bez wykładów kursowych, a jedynie mający wykłady monograficzne o … Zakonie Krzyżackim/ byli przymusowymi sukcesorami Uniwersytetu im. Stefana Batorego z Wilna.
Tak więc, nie rozumiejąc rzeczywistej fascynacji tak wielu osób Kresami, z czasem chciałam to jakoś pojąć, przekonać się, o co w tym wszystkim chodzi. Tym bardziej, że weszłam do rodziny, w której połowa pochodziła stamtąd właśnie. Owszem, już dawno osiedli byli na Pomorzu, ale moja kochana teściowa zawsze mówiła o sobie, że jest „Kresówką”. Część tej rodziny tam zresztą została, jak się okazało – na swoje nieszczęście. W mojej już własnej rodzinie były tym sposobem pomieszane obyczaje, tradycje i, naturalnie, kuchnie. Ale i to było przejęte jakby „mechanicznie”, choć z największą sympatią i akceptacją.
Przeglądając tomy Aftanazego o polskich siedzibach na Kresach – miałam wrażenie, że obcuję z czymś dalekim, odległym w czasie i przestrzeni, nierealnym, niemożliwym wręcz. To było tak, jakby oglądało się kolekcję motyli, a raczej album o motylach. Wiedziałam, że to było niezwykłe, wspaniałe, ale nie potrafiłam zrozumieć istoty rzeczy.
Mimo że nie uprawiam swojego pierwszego zawodu historyka, coraz bardziej ciągnęło mnie w tamtą stronę, gdyż miałam jakieś wewnętrzne przeświadczenie, że nie można zrozumieć istoty polskiej historii, samej polskości – bez Kresów. Gdy więc już mogłam – pojechałam. Niezbyt daleko, bo na Wileńszczyznę. Ale to nie ma znaczenia. W Wilnie oglądałam wiele kościołów. Wspaniałe baroki, obmalowane wewnątrz szarą olejnicą, z rozkutymi ścianami po których powiedziono pęki kabli. O sacrum nie ma mowy. Albo zamienione na kryminały; więźniowie machali do turystów z okienek w barokowej, pięknej kopule wieży. Wokół druty kolczaste i sowiecki, łagierny syf. Było to tak dojmujące, że trudno było wyzwolić się z poczucia ciężkiego przygnębienia i zdobyć się na jakąś inną, poza widoczną oczywistością, konkluzję.
Pierwszy znak pojawił się w Trokach. Był zimny, chmurny, kwietniowy dzień. Nagie jeszcze drzewa, lodowate jezioro. Nagle, zza chmur pojawił się promień słońca i oświetlił pałac Tyszkiewiczów na Zatroczu, na przeciwnym brzegu. Wspaniały budynek zalśnił przez krótką chwilę niesamowitą białością, jak duch wśród drzew. To trwało krótko, ale miało jakąś moc – jakby pokazanie palcem…
Fundacje Paców, najpotężniejszej rodziny w Litwie, w XVII wieku.
Oszałamiający swoimi stiukami kościół św. Piotra i Pawła, gdzie fundator, hetman wielki litewski Michał Kazimierz Pac, pan nad panami, kazał pochować się w progu świątyni tak, że każdy musi przejść po kamieniu, pod którym leży.
Pożajście pod Kownem; ufundowany przez kanclerza wielkiego litewskiego Krzysztofa Zygmunta Paca kościół i klasztor kamedułów. Oprowadza nas zakonnica i wylicza po kolei, co i kto zagrabił. Trudo to sobie nawet wyobrazić, bo wszystko jeszcze tchnie wspaniałością i… jest. Grabili wszyscy, po kolei: Rosjanie, Napoleon /ukradł dzwony, ogromny, srebrny sarkofag małżeństwa Paców i ich długo wyczekiwanego synka, który żył osiem dni – kazał przetopić, a w świątyni urządził stajnię/, Niemcy /zerwali miedziany dach z kopuły, deszcze zalewały kościół/, rozgrabiono rzeźby całofiguralne i detal, wywieziono cudowny obraz Matki Bożej. O wyrzuceniu katolików nie trzeba nawet wspominać – to było regułą.
Gdy oprowadzająca nas zakonnica, tym śpiewnym językiem -„tutejszym” przedstawiała historię wielowiekowej grabieży Pożajścia, którego wspaniałość i rozmach do dzisiaj zapiera dech, nagle doszło do mnie, o co w tym wszystkim chodzi. Zrozumiałam wagę i tajemnicę Kresów. Zrozumiałam, na czym polegał nieprawdopodobny projekt, jakim była RZECZPOSPOLITA.
Projekt nie wymyślony przez jakieś grono „mędrców”, projekt realizowany nie odgórnie, a w sposób naturalny, przez ludzi tkwiących w POLSKIEJ KULTURZE i w KATOLICYŹMIE. Chcący ze wszystkich swoich sił ten projekt realizować. Widzący w jego realizacji najgłębszy sens. Więc realizowali, dodając do wspaniałości materii owo SACRUM, bez którego bylibyśmy tylko mniej czy bardziej biednymi lub bogatymi zjadaczami chleba.
Mimo dramatycznych i tragicznych dziejów Kresów – fenomen połączenia polskiej kultury i katolicyzmu do dzisiaj jest czytelny. Wspaniałość i ATRAKCYJNOŚĆ /pod każdym względem/ tej kultury opartej na katolicyzmie musiała zmobilizować wszelkie siły ZŁA. Taką Polskę, o której do dzisiaj mówią nam Kresy, trzeba było zniszczyć. Bo była w zbyt wielkiej opozycji do ZŁA. Bo była zbyt oczywistym przykładem jasnej DROGI, którą można podążać, nie zbaczając na manowce, ku nieszczęściu. I – uświęcała tę ziemię.
Jedźcie na Kresy. Zrozumiecie ten fenomenalny projekt, jakim była RZECZPOSPOLITA. Jedźcie na Kresy.
/Posiłkowałam się fotografiami zamieszczonymi m. in. Na stronie Gliwiczanie.pl/
Niby z porzadnej rodziny, a do komedyantów przystala. Ci artysci...