Chciałem zobaczyć z bliska, jak wygląda polski faszysta. Mimo usilnego wypatrywania, zdartych zelówek i całodniowych poszukiwań: wciąż nie wiem, nie znalazłem na Marszu Niepodległości ani jednego.
Już podczas przedpołudniowej wizyty w Muzeum Powstania Warszawskiego widać było atmosferę napięcia. W olbrzymich kolejkach grzecznie stali młodzieńcy z biało-czerwonymi flagami, z dyskretnymi emblematami rodzimych drużyn. Na ulicach Warszawy widziałem wielu, bardzo wielu ludzi z narodowymi flagami. Jeszcze bardzo późnym wieczorem w czwartek przechodziłem obok lokalu przy Nowym Świecie, gdzie w piątek doszło – jak podają media – do dantejskich scen z udziałem polskich i niemieckich anarchistów. W czwartkowy wieczór przechodnie z biało-czerwonymi odznakami przyglądali się tylko. Podczas uroczystości pod Pałacem Prezydenckim (jak co miesiąc, 10) nie widziałem żadnych nerwowych sytuacji związanych z anarchistami, choć byłem tam jedynie "po drodze", nie dłużej niż parę minut.
Marsz Niepodległości miał ruszyć o godzinie 15.00. Problem w tym, że wokół Placu Konstytucji tłoczyło się z każdej strony mnóstwo osób nie mogąc dojść do miejsca zgromadzenia. Ulica Marszałkowska była zablokowana przez policję, podobnie jak Koszykowa. Setki osób krążyło szukając dojścia do Placu. Od policjantów nie było możliwości uzyskania jakichkolwiek informacji. Ostatecznie ulicą Śniadeckich udało nam się wejść na Plac Konstytucji, który na pół godziny przed planowanym startem Marszu był już wypełniony po brzegi.
I wtedy zaczęła się pierwsza tego dnia – dla mnie przynajmniej – nieprzyjemna sytuacja. Co prawda nie było widać kto, z kim i dlaczego starł się w okolicy Koszykowej, ale wszyscy jak jeden mąż przecieraliśmy oczy szczypiące od gazu. Kiedy policyjny megafon ogłosił, że mundurowi użyją pałek, gazu, broni i Bóg wie czego jeszcze – zrobiło się nerwowo. Jednak Marsz ruszył i tylko co jakiś czas dochodziły słuchy, że na rogu Marszałkowskiej i Koszykowej wciąż wrze.
Marsz, kompletnie niezabezpieczony przez policję – nie widziałem na drodze przemarszu ani jednego policjanta – bezpiecznie dotarł pod pomnik Dmowskiego. Bezpiecznie dzięki temu, że paskudni kibole skutecznie wyręczyli policję. Szedłem bardzo blisko pierwszego szeregu, robiąc zdjęcia – czasem przed nim. Kiedy tylko było słychać, że z bocznych uliczek czeka nas atak: natychmiast kibice zażegnywali zagrożenie. Co ciekawe i ważne: kibice bardzo wielu klubów. Pytałem też innych, nikt nie widział, by doszło między nimi do jakichkolwiek scysji. Zawieszenie broni na całego.
Uczestnicy Marszu zastosowali się do próśb organizatorów i nie przynieśli ze sobą żadnych partyjnych flag. Jednak nad okrzykami nie można było zapanować. Obok najczęściej wznoszonych "Bóg, Honor i Ojczyzna", "Narodowe Siły Zbrojne – NSZ" oraz "Cześć i chwała bohaterom", warszawiacy usłyszeli też gromkie "Tylko idiota głosuje na Palikota", "Byłeś w ZOMO, byłeś w ORMO, dzisiaj jesteś za Platformą" i nieśmiertelne "Donald matole". Gorąco się zrobiło, kiedy Marsz przechodził obok Ambasady Rosyjskiej i siedziby Kancelarii Premiera. Było głośno, ale bez agresji. Ja przynajmniej nie widziałem lecących rzekomo w stronę tych budynków kamieni i petard. Choć nie – skłamałbym, dwie czy trzy race trafiły na chodnik przed Kancelarię Premiera.
Najmniej dla mnie zrozumiały był etap postoju (?) pod pomnikiem Romana Dmowskiego. Kiedy większość (ja też!) była przekonana, że tutaj właśnie wysłuchamy wystąpień i zakończy się Marsz, organizatorzy (?) wezwali wszystkich do przejścia na Plac Trzech Krzyży. "Żeby zrobić miejsce tym, którzy jeszcze tutaj idą". Tymczasem apelu nie posłuchał nikt – większość dlatego, że go zwyczajnie nie usłyszała. Kilkanaście tysięcy osób stało na bardzo słabo oświetlonym placu kompletnie zdezorientowanych.
I wtedy zobaczyłem coś bardzo dziwnego. Kilkunastu policjantów stało szpalerem przed samochodem TVN24. Pustym samochodem (bez obsługi). Nagle w stronę samochodu poleciał kamień. Potem drugi. Urwało się lusterko. I policjanci zrobili coś, co wprawiło mnie w zdumienie: po prostu odeszli. Nie w stronę tłumu, tylko gdzieś w bok, daleko poza swoistą scenę wydarzeń. Chuligani potraktowali to (słusznie?) jako przyzwolenie. Najpierw próbowali przewrócić auto, a kiedy to się nie udało wybili szyby. Nagle jeden z nich (co widać na zdjęciu obok) przed wybitą szybę wrzucił do środka petardę. Cała sytuacja związana z tym samochodem trwała dobrych kilka (jeśli nie kilkanaście) minut. Auto stanęło w płomieniach.
Uznałem, że Marsz się zakończył. Z dziwnym uczuciem niedosytu (chciałem posłuchać przemówień, w końcu w komitecie honorowym było tylu zacnych bohaterów)…
Tak hucznie zapowiadana przez niektóre media blokada Marszu nie powiodła się. Marsz Niepodległości pokazał Polsce, że jest coraz liczniejsza grupa osób zdecydowanie odrzucających status quo. Nie mówię o chuliganach, zwykłych przestępcach, którzy szukali okazji do burdy. Ich była garstka w porównaniu do kilkunastu tysięcy uczestników Marszu. Wnioski powinni wyciągnąć nie tylko politycy, politologowie i socjologowie, ale też… organizatorzy Marszu Niepodległości. Bo w przyszłym roku uczestników może być jeszcze więcej.
(tekst ukazał się także na www.bydgoszcz24.pl)
O polityce i osobistych perypetiach z konserwatywnym liberalizmem. Publikuje takze na www.bydgoszcz24.pl i www.skutecki.pl