Polska za ratowanie obcej waluty będzie musiała od razu zapłacić ¼ swojego budżetu.
Warto w paru wojskowych słowach podsumować ostatni szczyt Unii. W wojskowych, żeby wszystko było jasne i jak najbardziej czytelne, bo mam wrażenie, że zarówno euroentuzjaści, jak i eurosceptycy świadomie uciekają w wykrzykniki, żeby „wyszło na ich”, a nie żeby rzetelnie podsumować to, co wydarzyło się w Brukseli 8 i 9 grudnia.
Mamy Europę dwóch kierunków. Nie dwóch prędkości, lecz właśnie dwóch kierunków. Gdy mówimy o dwóch prędkościach, oznacza to, że jedni idą szybciej, a drudzy wolniej, ale wszyscy zmierzają w tym samym kierunku. Od wczoraj wiemy, że to się już skończyło – Londyn, Praga, Budapeszt i Sztokholm idą w inną stronę, niż Paryż, Berlin czy Warszawa. Żeby było jasne – uważam, ze rację ma Cameron, a nie Tusk. Im szybciej zawrócimy z drogi, na którą wprowadziła nas Angela Merkel, tym lepiej dla nas.
Euro okazało się pomysłem kosztownym, nieefektywnym i powodującym problemy. Jedynym sposobem ich rozwiązania jest pogłębianie integracji i coraz ściślejsza kontrola nad zachowaniami poszczególnych uczestników strefy euro. Świetnie rozumiem, jak może czuć się podatnik niemiecki, kiedy widzi, jak Grecy czy Włosi zadłużają się na jego koszt (choć przy okazji pompowało to ekspert niemiecki). Dlatego jedynym sposobem na uratowanie całej strefy euro musi być coraz bliższa współpraca w zakresie utrzymywanie dobrej kondycji tej waluty. Zakłada to jednak coraz dalsze zrzekanie się atrybutów suwerenności przez poszczególne państwa eurozony. Nie da się inaczej – kto chce w niej być, musi zgodzić się na to, że będzie podlegał mechanizmom kontrolnym spoza swojego kraju i pozbawionym demokratycznego charakteru . Ja nie chcę i dlatego nie śpieszy mi się do euro.
Przesyłanie projektów budżetu do Brukseli, w celu ich akceptacji i weryfikacji pod kątem wiarygodności dla rynków, jest poważnym uszczerbkiem na pojęciu suwerenności państwa. Każda umowa międzynarodowa, czy to bilateralna, czy multilateralna, wprowadza jakieś ograniczenie owej suwerenności i zawsze należy kalkulować czy wchodząc do NATO czy UE, lub zawierając umowę o wolnym handlu z Burkina Faso, więcej zyskujemy, czy tracimy. Jeśli wynik jest na tak, to należy w taki deal wchodzić, bo ograniczając swoją suwerenność jednak zyskujemy w zamian coś innego. Dlatego nie ma dziś w świecie państwa całkowicie suwerennego, ale są takie, które na tym wychodzą lepiej lub gorzej. Jednak pomysł, żeby budżet państwa kształtował ktoś inny, niż narodowy parlament, jest po prostu zrzeczeniem się podstawowego atrybutu niepodległości. To obywatele polscy powinni decydować na co wydawane będą pieniądze polskiego podatnika. Nie może o tym decydować niemiecki polityk, czy brukselki urzędnik.
Po zwycięstwie PO w wyborach mieliśmy otrzymać 300 mld pln z Unii. Okazuje się, że najpierw będziemy musieli szybko zapłacić około 15 mld euro na ratowanie waluty, w której nie jesteśmy. Owe 300 mld należy się nam jak psu buda, więc deklaracja premiera Tuska, że ochoczo chce uczestniczyć w dofinansowaniu MFW kwotą równą około ¼ naszego budżetu na 2012 rok jest szokująca! Za te pieniądze mogłoby utrzymać się kilka ministerstw – to nie żarty! Nie wiem skąd Tusk chce wziąć te pieniądze (starczyłoby ich na zwalczenie deficytu budżetowego na rok2012 i 2013 razem wziętych!), ale jedno jest pewne – z naszych kieszeni. Po co? Żeby ratować strefę euro. Efekt takiej interwencji MFW jest więcej niż wątpliwy – strata dla budżetu państwa polskiego bardziej niż realna.
Przystąpienie naszego kraju do „unii fiskalnej” zmniejszy konkurencyjność naszych firm i zwiększy konkurencyjność firm niemieckich czy francuskich. Rozumiem, po co dążyła do tego kanclerz Niemiec, ale dlaczego zgodził się na to premier Polski nie rozumiem.
Przy stoliku, przy którym będzie się decydować o przyszłości eurozony zasiądzie 17 państw owej strefy i 6 państw spoza niej. Te ostatnie nie będą miały prawa głosu – będą się mogły tylko przypatrywać temu, o czym będzie decydować 17-ka. Czy za tę przyjemność „podglądactwa” powinniśmy zapłacić aż tyle?
Z tej perspektywy speech Radosława Sikorskiego w Berlinie wygląda na przygotowanie pola manewrowi Angeli Merkel. Polski minister spełnił więc rolę suportu dla występu prawdziwej gwiazdy. Przygotował jej grunt, rozgrzał publiczność, rozkołysał ją, by kanclerz Niemiec mogła już wejść na gotowe i zagrać swój program. Czy taka powinna być rola ministra spraw zagranicznych dużego państwa w centrum Europy? Wątpię.
Podsumowując – szczyt zakończył się faktycznym rozpadem Unii na Unię dwóch kierunków. Kraje pozostające przy Berlinie i Paryżu zgadzają się na poważne ograniczenie swej suwerenności. Dodatkowo będą musiały za to zapłacić. Tej nowej umowie patronował premier Polski, która za ratowanie obcej waluty będzie musiała od razu zapłacić ¼ swojego budżetu. Ucierpią na tym polscy podatnicy. Polscy przedsiębiorcy ucierpią na unii fiskalnej, na którą zgodził się polski premier. Tusk zgodził się też na udział naszego kraju w gremium, w którym nie będziemy mieli prawa głosu, ale za udział w którym będziemy musieli zapłacić równowartość naszych dwóch deficytów budżetowych. Oto bilans szczytu UE w dniach 8-9 grudnia 2011 roku. A teraz niech każdy sam oceni czy był to sukces czy porażka naszego państwa.