Tekst ten powstał już dość dawno ale poszedł do drafts i czekał na lepsze czasy… Lepsze czasy zdarzyły się dziś za sprawą znakomitego wpisu Andrzeja.A Błędy diagnostyczne. Mój dzisiejszy wpis jest przeniesieniem odpowiedzi, która pod tekstem Andrzeja rozrosła się do monstrualnych rozmiarów. Zatem w pierwszej kolejności odsyłam do tekstu Andrzeja, a potem dopiero do tego wpisu.
"W książce „Czas wrzeszczących staruszków” RAZ stawia tezę i przytaczając odpowiednie argumenty ją udowadnia, że czas głównych protagonistów naszej sceny politycznej czyli Jarosława Kaczyńskiego i Adama Michnika to czas przeszły dokonany, z naciskiem na to, że jest to konflikt wygasły i przebrzmiały. […]"
RAZ – ma on niestety pewną skazę, która ujawnia się w paru wątkach naszej nieodległej historii. Historii, którą z reguły diagnozuje perfekcyjnie celnie i zwykle niesłychanie błyskotliwie.
Ocena Kaczyńskiego (w szczególności Jarosława) to jedna z takich dziwacznych niekonsekwencji w logice. Druga to Balcerowicz – dowodzić chyba nie ma po co.
Natomiast to o zerwaniu ciągłości, no, to już jest perfekcyjnie ujęte. W skrócie:
"Książka profesora Legutko „Esej o duszy polskiej” zawiera między innymi tezę o zerwaniu ciągłości historycznej, ciągłości miejsca zamieszkania Narodu, ciągłości odwiedzanego nawet choćby tylko raz do roku cmentarza, gdzie są pochowani członkowie rodziny na wiele pokoleń wstecz.
[…]
Profesor Legutko opisując to zerwanie ciągłości stawia domyślnie tezę, że jest to proces, który się zakończył. I tu tkwi błąd.Ten proces trwa nadal, przybrał tylko inną postać."
Strzępy historii
Niestety w zeszłym roku przyszło mi się zderzyć z tym mechanizmem osobiście. Ojciec zaczął zgłębiać historię swojego ojca i odkrył, że jego obraz został z niewyjaśnionych powodów zdeformowany. Niemała część wiedzy pochodziła z jego pamięci – znane dotąd fakty uzyskały zupełnie inny kontekst w oparciu o pewne poszlaki, które jak się okazało były przez całe lata pod ręką. Ostatni szkic postaci dziadka wskazuje na ciągłą powojenną ucieczkę przed władzami – tracił pracę za pracą w chwili gdy zaczynały się nim interesować kadry, a tym samym bezpieka.
Nie było dane mu dożyć czasów, w których miałby szanse przekazać bezpiecznie swoją historię ponieważ jego zdrowie zniszczyły prace przymusowe w Rzeszy.
Niestety, nagłe olśnienie mojego ojca oraz czas w którym miał możliwość zająć się tematem (emerytura) było chyba powodowane, w jakimś sensie, przeczuciem braku czasu – zmarł z końcem zeszłego roku.
Ja zaś zostałem ze strzępami informacji, dokumentów i zdjęć w poczuciu, że nie da się już teraz pozbierać wszystkiego w spójną historię.
W latach powojennych doszło właśnie do zerwania tej ciągłości doświadczenia i trwa to do dzisiaj. Zaryzykowałbym, że intensywność efektów musi rosnąć gdyż ci, którzy po owym 1989 roku jeszcze czegoś się dowiedzieli (nauczyli) – teraz wiedzą. Natomiast ci, którym to nie było dane z różnych powodów, rok za rokiem tracą coraz bardziej – być może nigdy już czegoś wiedzieć nie będą.
Syndrom Sztokholmski w rozmiarze XXXL
Dochodzi do tego coś co na podstawie obserwacji zachowań polskiego społeczeństwa po 10.04.2010, na własne potrzeby nazwałem "syndromem sztokholmskim w rozmiarze XXXL". Biorąc pod uwagę dotkliwość symptomów, zastanawiam się czy to jedynie spuścizna czy już defekt genetyczny.
Dzisiejsze zachowania rozmaitych, głośnych grup stanowiących Ochotnicze Rezerwy Miłości Obywatelskiej ( w skrócie… no właśnie), zachowują się jak zrzeszenie ofiar zbiorowego porwania.
Sam syndrom sztokholmski cechuje się następującymi zachowaniami:
– identyfikacją ofiary z porywaczem przez bronienie jego racji,
– stawianiem oporu przed odzyskaniem wolności,
– podziwem dla porywacza,
– chęcią zadowalania porywacza,
– odmową zeznawania przeciwko swojemu oprawcy.
Gdyby w miejsce porywacza i oprawcy wstawić personifikację 3RP reprezentującą głosy od Urbana przez Wojewódzkiego, Olejnik, Miecugowa, Tuska po Oleksego, to zachowania akolitów tychże, przypominają z mety obraz klasycznej ofiary kidnapingu.
Spuścizna czy defekt genetyczny ?
Nikt chyba nie ma najmniejszych wątpliwości, że w polskim społeczeństwie mamy do czynienia z czymś co wygląda jak klasyczny SS, ale to co go wywołało zdaje się wymykać klasycznym okolicznościom, w których dochodzi do zainfekowania psychiki tą osobliwą relacją z oprawcą.
Dla dzisiejszych dwudziesto-, trzydziesto- czy czterdziestolatków musi być on efektem wychowania, czyli wprasowania do głowy światopoglądu – nie ma takiej możliwości aby wspomniane grupy wiekowe, w skali jaką można zaobserwować, mogły mieć styczność z okolicznościami mogącymi takie zachowania wywołać.
Skąd mógł wziąć się pierwotny syndrom sztokholmski ?
Przypuszczam, że typowo pojmowana relacja ofiara-oprawca musiała występować u schyłku II Wojny Światowej i w ciągu powojennych 10 – 15 lat. Okupacja hitlerowska, a później okupacja sowiecka i stalinizm dotykały praktycznie całego narodu. To właśnie wtedy musiał zafunkcjonować pierwotny mechanizm, który wywołuje pęknięcie w relacji ofiara – prześladowca, pęknięcie, które przeradza się w związek. Mechanizmem tym jest wynikająca ze strachu o swoje życie… wdzięczność ofiary, iż pozwala się jej żyć, choć jej los jest nadal całkowicie w rękach oprawcy.
Przemijał krwawy okres stalinizmu i zaczynały się pierwsze "odwilże" – czas, w którym nieco okrzepnięty i dobrze okopany system lekko odpuszczał. Ludzie wychodzili z więzień, sytuacja w kraju przestawała być totalnie niebezpieczna, pamięć o zbrodniach bladła, a codzienne życie zaczynało się jakby normalizować.
Znakomity moment na zadziałanie kolejnego elementu na drodze do wykształcenia się SS – ofiara lepiej traktowana, nakarmiona zaczyna w jakimś perwersyjnym sensie nieco "lubić" swojego oprawcę.
W przeciągu trwania PRL, od czasów mniej więcej gomułkowskiej odwilży coraz mniej ludzi mogło odczuwać strach. Jest rzeczą jasną, że żaden totalitaryzm w stylu europejskim nie byłby w stanie terroryzować całego społeczeństwa, zatem ostrze bagnetu zaczęto kierować dużo bardziej selektywnie, na ludzi i grupy, które nie przejawiały chęci podporządkowania się nowym czasom.
Niemniej ten pierwotny, łamiący umysł strach musiał pozostać w większości ludzi, nawet w tych, którzy np. w 1960 czy w 1970 czuli się dużo bardziej bezpieczni niż w nieodległym roku 1952.
Od lat powojennych do praktycznie 1989 roku cały czas istniał kolejny element układanki o sztokholmskiej nazwie – izolacja. Poczucie izolacji zwykle prowadzi do przyjęcia punktu widzenia opresora – ofiary zaczynają "rozumieć" okoliczności oraz przyczyny i skutki sytuacji w której się znaleźli.
Tego, że izolacja była faktem nie powinno wymagać uzasadniania – paszporty dla nielicznych, całkowicie kontrolowane media i brak rzetelnych wiadomości o świecie pozostającym poza granicami Układu Warszawskiego robiły swoje.
Fizyczna zależność obywateli PRL od często znienawidzonego PRL była takim samym niezaprzeczalnym faktem.
V jak vendetta, V jak Victoria, czy V jak co ?
Kiedy w latach osiemdziesiątych chodziło się do kościoła, na zakończenie mszy w wielu miejscach w Polsce rozlegało się Boże coś Polskęi ponad głowy szybował las rąk pokazujących znak V. Wtedy wydawało mi się, że wiem co manifestowaliśmy, dzisiaj nie jestem tego taki pewny.
Andrzej.A pisze: "Przez 45 lat komunizmu nie mówiło się o pewnych rzeczach – nie opowiadało się młodym ludziom pewnych spraw aby ich uchronić przed konsekwencjami, które mogły by się pojawić.
Nie mówiło się, że dziadek był w NSZ-cie, a ojciec wrócił po wojnie nie w 45 czy 48 a dopiero 10 lat później. Bo jakby to powiedziano to trzeba by było młodemu człowiekowi również wyjaśnić dlaczego tak się działo i czym był NSZ. A jest taki okres w życiu każdego młodego człowieka, że po takiej opowiastce to pierwszemu napotkanemu na ulicy funkcjonariuszowi ładuje się kosę w bebechy." – to jest prawda.
Swego czasu Waldemar Łysiak wyrzekał, że nie płynie w nas krew południa, że nie szerzyło się dzieło vedetty. Że po ulicach naszych miast spacerowali oprawcy naszych ojców lub dziadków, bezbronni i bezkarni. Trudno się temu dziwić, ci co przeszli przez maszynkę do mielenia mięsa systemu komunistycznej władzy chcieli oszczędzić swoim dzieciom podobnego losu – zatem gdzieś na jakimś etapie musiało dojść do wyparcia prawdy o faktach.
Czy w takich okolicznościach mogło dojść do zbiorowego upośledzenia zachowań społeczeństwa Syndromem Sztokholmskim ? Myślę, że tak. Dowodów na to jest dość i każdy kto żyje dłużej niż 30 lat powinien z własnego doświadczenia potrafić przytoczyć po kilka objawów ze swojego bliższego lub dalszego otoczenia.
Wystarczy włączyć TV lub radio i posłuchać opinii wyrażanych dobrowolnie na tzw. zapalne tematy. Żyjemy w społeczeństwie, którego nagłośniona, ponoć reprezentatywna próba, zwykle mówi co następuje:
– jesteśmy gówno warci
– nie skaczmy bo się doigramy
– a kto by się tam z nami liczył ?
– my mielibyśmy coś, gdzieś ugrać ?
– nie pchaj się na afisz…
– no tak, bo to Polska właśnie (o wszystkim co ekstremalnie złe)
Skąd się to bierze ?
Przecież nie z doświadczenia.
Z czego zatem ?
Z czegokolwiek by się to brało, jedno jest pewne – nikim nie rządzi się tak bezboleśnie jak ofiarami losu…
Grafika – obraz Zdzisława Beksińskiego