Wisi w powietrzu strajk na kolei. Przewozy Regionalne prawdopodobnie przerwą pracę w poniedziałek na ok. 2 godziny.
Sfrustrowani brakiem podwyżek wynagrodzeń pracownicy spółki zapowiadaja strajk. Obok żądań podniesienia płac, pojawiaja się też protesty przeciw projektom zniesienia ulg i przywilejów dla pracowników i emerytów kolejowych.
O tym, że koleje polskie działają (oględnie mówiąc) kiepsko – wiemy wszyscy. Stan ten jest właściwie stanem permanentnego kryzysu od lat. Postulat podnoszenia płac w firmie, która ledwo dyszy, w firmie która nie jest w stanie ułożyć rozkładu jazdy w rozsądnym terminie i która nie dysponuje nawet odpowiednią liczbą wagonów do przewozu pasażerów jest postulatem "kontrowersyjnym". Oczywiscie, nie moją sprawą jest ile zarabia maszynista czy zawiadowca stacji – to wewnętrzna sprawa kolei. Ale tylko do czasu, gdy ich "negocjacje" nie uderzają w moje uprawnienia, nabyte wraz z biletem.
Jeśli konsekwencją protestu kolejarzy ma być moje spóźnienie się do pracy, na spotkanie czy do lekarza, to ja zaczynam czuć się zakładnikiem związkowców. A to juz jest dla mnie osobiście nieco irytujące. Szczególnie, gdy uswiadamiam sobie ile zarabia "działacz związkowy" za sam fakt istnienia w firmie.
Nie podoba mi się wizja ponoszenia konsekwencji protestu kolejarzy czy to poprzez spóźnienie, czy poprzez większe dofinansowywanie ich firmy.
Proponuję, by najpierw wymogli na kierownictwie firmy sensowną jej restrukturyzację, a dopiero potem zajmowali się pensjami. O socjalu w stylu "ulga" czy "darmowy przejazd" mogę powiedziec tylko ze zdziwieniem: to te przeżytki PRL-u jeszcze funkcjonują?
Kolejarze – zwolnijcie się zbiorowo z pracy! To najlepszy sposób wymuszenia reformy na kolei.
Pasażerowie – w razie spóźnień występujcie o odszkodowanie. Nieporozumienia między pracownikami a kierownictwem są wewnętrzna sprawą firmy. Pasażer oczekuje od firmy tylko wywiązania się z podjętego zobowiązania (czyt. dowiezienia we właściwe miejsce i we właściwym czasie).