Z okazji kolejnej miesięcznicy wystąpień na madryckim Puerta del Sol dotarły do nas wiadomości o protestach odbywających się w różnych częściach świata.
W zależności od lokalnej specyfiki ludzie uczestniczący w tych wydarzeniach wysuwają różne żądania, lecz wspólny im wszystkim wydaje się być sprzeciw wobec wyalienowanej klasy politycznej.
Na pierwszy rzut oka jest to dziwne zważywszy, iż protesty odbywają się w krajach demokratycznych, które nie tylko czują się bardzo dumne ze swojego modelu polityczno-społecznego, ale również pouczają w tej materii resztę świata, a nawet prowadzą wojny w imię podzielenia się tym dobrodziejstwem z resztą ludzkości.Gdy przypomnimy sobie, że inspiracją dla tak zwanych oburzonych Hiszpanów była arabska wiosna, sprawa staje się jeszcze bardziej tajemnicza. Arabowie walczyli o odsunięcie od władzy ludzi, którzy nawet jeśli sprawowali funkcje prezydenta jak Ben Ali i Mubarak, to mieszkańcy Tunezji czy Egiptu nie mogli powiedzieć, że ich sobie wybrali. Przeciwko czemu buntują się zatem Europejczycy? Jeśli ktoś uważa, że nie zadowala go wybór oferowany przez istniejące partie polityczne, zawsze może założyć własne ugrupowanie i jeśli znajdzie więcej osób myślących podobnie, może zmieniać scenę polityczną. Czy jest w takim razie możliwe, by źródłem frustracji był sam system, który spowodował, że wielu ludzi przestało wierzyć w możliwość zmian za pomocą karty do głosowania?
Pod protesty podczepiły się od razu różnej maści ruchy lewicowe i jak to mają w zwyczaju wskazały protestującym wroga w postaci kapitalizmu, wielkich korporacji i globalizacji. Na hasła protestujących, iż politycy nie reprezentują ich interesów, lewica odpowiada starą śpiewką – bo służą wielkiemu kapitałowi. Jednak wychodzi na to, że odpowiedzią lewicowców na nieudolność polityków i wywołany przez nich kryzys zadłużeniowy jest… oddanie politykom jeszcze większej władzy, bo tak należy zrozumieć chęć wprowadzania dodatkowych regulacji i ograniczeń oraz zwiększenia świadczeń państwa na rzecz obywateli.
Nie trudno zauważyć, iż rozczarowanie demokracją zbiega się w czasie z kryzysem, który dotyka coraz bardziej społeczeństwa zachodnie. Pieniędzy zaczyna brakować i dla coraz większej liczby ludzi staje się jasne, że wybierani przez nich do tej pory politycy zwyczajnie ich oszukiwali. Biurokratyczne państwo przez dekady poszerzało zakres swojej władzy i odbierało coraz większą część dochodów obywateli pod pretekstem dbania o ich dobro. Tymczasem wszystko to okazało się ułudą.
Niestety nie da się dostrzec w środowisku protestujących refleksji – czy może powierzanie naszych pieniędzy politykom jest dobrym pomysłem? A może sami potrafilibyśmy lepiej zatroszczyć się o nasze sprawy? Zamiast tego widzimy naiwne oczekiwanie, iż na starych posadach pojawi się ktoś nowy, lepszy i podzieli pieniążki bardziej sprawiedliwie, da mieszkania, pracę i szybką emeryturę. Na tym ma polegać ta „prawdziwa demokracja”? Po to tworzy się „ruch 99%”, by ta „większość” mogła po raz kolejny wybrać sobie władcę, który nie wiedzieć czemu ma być lepszy od poprzednich?
W tym miejscu zbliżamy się do źródła obecnych protestów, które jest paradoksalnie również przyczyną arabskiej wiosny, która to z kolei stała się inspiracją dla ruchu zapoczątkowanego na Puerta del Sol.
Zamieszki w Tunezji wybuchły po śmierci Mohameda Bouazizi, który dokonał aktu samospalenia. Media przedstawiały to wydarzenia jako akt sprzeciwu wobec władzy w tym kraju. Jednak Mohamed nie podpalił się pod lokalem wyborczym z powodu braku możliwości wybrania sobie prezydenta. PanBouazizi był właścicielem obwoźnego straganu z owocami, który został mu skonfiskowany przez władzę (swoją drogą identyczne przepisy przeciwko ulicznym handlarzom wprowadza w Polsce obecna władza). Samobójstwo tego człowieka jest więc aktem walki o prawa ekonomiczne a nie polityczne. Dziennikarze, którzy zadali sobie trud przepytania młodych Arabów o przyczyny ich frustracji, dowiadywali się, że w powszechnym odczuciu ich krajami rządzi uprzywilejowana kasta osób skupionych wokół władzy, która kontroluje życie gospodarcze kraju. Dla młodych Tunezyjczyków czy Egipcjan kariera i dobre zarobki nie były dostępne bez zblatowania się w ten czy inny sposób z uprzywilejowaną elitą. Wszystkie firmy znajdowały się w rękach rodziny i przyjaciół lokalnego władcy, a prowadząc nawet mały interes trzeba było płacić „grzeczność” miejscowemu kacykowi.
Nie dajmy więc sobie wmówić, że ludzie ryzykowali tam życie, by raz na kilka lat móc postawić krzyżyk na karcie do głosowania. Jeśli gdzieś pojawiał się postulat wolnych wyborów, to jedynie jako środek, w którym upatrywano pomoc w realizacji postulatów ekonomicznych, a nie cel sam w sobie.
Ciekawą rzeczą jest, iż opisywane kilka miesięcy temu powody niezadowolenia mieszkańców północnej Afryki, które doprowadziły tam do rewolucji, są bliźniaczo podobne do bolączek wymienianych dziś przez obywateli bankrutujących krajów Europy. Powszechnie uważany za złodziejski system podatkowy, który każdy kto mógł omijał szerokim łukiem, intratna praca na państwowej posadzie dostępna tylko po znajomości, korupcja i układy bez, których nie można nic załatwić, to realia Grecji, Włoch i Hiszpanii, a wielu uzna, że i naszego kraju. Korporacje zawodowe blokujące innym dostęp do pracy, jak w przypadku rzymskich taksówek (koszt licencji 200 000 euro) czy przywileje pracownicze w Hiszpanii, które gwarantując zatrudnienie powodują jednocześnie największe w Europie bezrobocie wśród młodych ludzi nie były tak zauważalne w czasach prosperity, ale w okresie kryzysu mogą stać się źródłem frustracji mogącej wyciągnąć tłumy na ulice.
Okazuje się, że tak fetyszyzowana przez Europejczyków demokracja doprowadziła do wyalienowania klasy rządzącej w stopniu niewiele mniejszym niż w przypadku arabskich dyktatur. W krajach północnej Afryki do pauperyzacji społeczeństw doprowadziły ambicje i pragnienie bogactwa miejscowych dyktatorów z powodu obecnie panującej mody na demokrację nazywanych prezydentami. Cóż natomiast jest przyczyną tego, że w Europie tak wielu ludzi nie widzi dziś sensu we wrzucaniu swojego głosu do urny? Dla dzisiejszych protestantów alternatywy wobec obecnego stanu rzeczy nie stanowią istniejące partie polityczne. Domagają się natomiast „prawdziwej demokracji” choć sami nie potrafią zdefiniować, co hasło to ma w praktyce oznaczać.
Słowo „demokracja” w naszej kulturze przyjęło się utożsamiać z pojęciem wolności. W tym przypadku wolności do decydowania o swoim życiu w obrębie społeczeństwa. System demokratyczny miał być gwarantem obrony naszych praw. Pytanie tylko przed czym? Na pewno nie przed wolą ogłupionej większości, którą populiści przez dziesięciolecia przekonywali do oddawania kolejnych cząstek wolności w zamian za złudne poczucie bezpieczeństwa. I tak oto znaleźliśmy się dziś w roli pańszczyźnianych chłopów, którzy raz na kilka lat mogą wybrać sobie ekonoma jaki zaganiać ich będzie na pole i pokazywać gdzie mają robić, bo już o wypisaniu się z całego interesu nie może być oczywiście mowy. Państwowe systemy emerytalne, edukacji i ochrony zdrowia stworzone dawno temu z myślą o wąskiej grupie tych, którzy sami sobie nie poradzą, obejmują dziś prawie 100% społeczeństwa, a nikt nie przewiduje obecnie możliwości nie płacenia na te dobrodziejstwa, nawet gdy ktoś zdecyduje się z nich nie korzystać.
Już dawno temu odrzucono zasadę, że państwo powinno finansować jedynie te dziedziny życia, których obywatele ze względów organizacyjnych nie są w stanie finansować sami. Dziś urzędnicy dysponując naszymi pieniędzmi decydują nawet o tym jaki rodzimy film obejrzymy w kinie, na co pójdziemy do teatru, czy też jaki sport należy rozwijać. O tym wszystkim moglibyśmy decydować sami kupując bilety do kin, teatrów i na stadiony, lecz gdzie podzialiby się wtedy ci wszyscy urzędnicy z ministerstw kultury i sportu? Tak więc mamy dziś wolność wybrania sobie raz na cztery lata ludzi decydujących o sprawach kraju, ale jednocześnie nikt nie pyta się nas, czy chcemy płacić (poprzez podatki) z naszych ciężko zarobionych pieniędzy na filmy o polskim antysemityzmie, sztuki teatralne o problemach egzystencjalnych homoseksualistów czy też pensje działaczy związków sportowych, których jedyni fani to zawodnicy i ich najbliższe rodziny.
Można się domyślać, że wielu bez mrugnięcia okiem zrezygnowałoby ze swych praw wyborczych, gdyby tylko zostawić im więcej pieniędzy w portfelu. Całe szczęście nie musimy na ten temat snuć domysłów, bo dobrze obrazujący to zjawisko przykład mamy pod nosem, a konkretnie we własnym kraju. W ostatnich latach Polskę opuściło kilkaset tysięcy ludzi, którzy kuszeni lepszymi zarobkami wyjechali między innymi do Anglii, gdzie nie tylko jako obywatele obcego państwa nie mogą sobie wybrać rządzącej partii, ale do tego dożywotnio włada nimi monarcha. Pomimo tego nasi rodacy żyją w kraju, gdzie nie przysługuje im prawo głosu i chwalą sobie to życie bardziej niż to we własnej ojczyźnie, która obdarzyła ich dwadzieścia lat temu demokracją.
Gdzie w takim razie leży nasza wolność? W pustym rytuale uczestnictwa w demokratycznej procedurze czy możliwości kształtowania swojego życia zgodnie z własnymi potrzebami? Jest coś wymownego w tym, że tylu Polaków wolało przenieść się w obręb obcej kultury i mieć w kieszeni więcej pieniędzy, niż zostać i płacić podatki na to, by o ich życie kulturalne troszczył się minister Zdrojewski.
Zadziwiające, że pomimo tego, iż prawie wszyscy dziś dostrzegają degenerację aparatu państwowego, to nikt nie widzi, że jedynym sposobem na zabicie tej hydry jest odebranie jej naszych pieniędzy poprzez drastyczną obniżkę podatków i… . No właśnie. I wzięcie odpowiedzialności za własne życie na siebie. Oddanie się pod opiekę polityków i ichurzędników daje złudne poczucie bezpieczeństwa, lecz kończy się rozczarowaniem i bankructwem. Pytanie jednak czy społeczeństwa są dziś gotowe na odebranie rządzącym swojej wolności. Nie musimy tak jak Mohamed, właściciel straganu z owocami rzucać się na ofiarny stos rewolucji. Dziś jeszcze wystarczy byśmy mieli odwagę żyć z owoców własnej pracy, nawet jeśli owoce te mogą być czasem gorzkie.