Bez kategorii
Like

Stracone szanse, czyli geopolityka

22/02/2011
665 Wyświetlenia
0 Komentarze
19 minut czytania
no-cover

Geopolityka jako nauka ma tę wadę – typową dla tak spekulatywnych dziedzin ludzkiego ducha – że trudno z jej abstrakcyjnych reguł wyciągnąć jakiekolwiek praktyczne wnioski dla naszego tu i teraz. Popatrzmy sobie na nasze barany, czyli na Polskę. Wedle Ratzela jesteśmy częścią Mitteleuropy – naturalnego terenu niemieckiej ekspansji i polem, na którym wpływy niemieckie ścierają się z rosyjskimi. Praktycznie oznacza to, że Ratzel miał nas za prowincjonalną dziurę. U Mackindera zgoła wprost przeciwnie! Kto panuje nad Europą Wschodnią, panuje nad eurazjatyckim Heartlandem, a kto panuje nad eurazjatyckim Heartlandem, panuje nad Wyspą Świata (inaczej zwaną „Starym Światem“) i jest światowym hegemonem. Prawda – jakie to dowartościowujące..? Tylko co z tego wynika? Przecież nigdy nie byliśmy światowym hegemonem…   Na naszmy krajowym […]

0


Geopolityka jako nauka ma tę wadę – typową dla tak spekulatywnych dziedzin ludzkiego ducha – że trudno z jej abstrakcyjnych reguł wyciągnąć jakiekolwiek praktyczne wnioski dla naszego tu i teraz. Popatrzmy sobie na nasze barany, czyli na Polskę. Wedle Ratzela jesteśmy częścią Mitteleuropy – naturalnego terenu niemieckiej ekspansji i polem, na którym wpływy niemieckie ścierają się z rosyjskimi. Praktycznie oznacza to, że Ratzel miał nas za prowincjonalną dziurę.

U Mackindera zgoła wprost przeciwnie! Kto panuje nad Europą Wschodnią, panuje nad eurazjatyckim Heartlandem, a kto panuje nad eurazjatyckim Heartlandem, panuje nad Wyspą Świata (inaczej zwaną „Starym Światem“) i jest światowym hegemonem. Prawda – jakie to dowartościowujące..? Tylko co z tego wynika? Przecież nigdy nie byliśmy światowym hegemonem…
 
Na naszmy krajowym podwórku Wacław Niedziałkowski zdawał się wtórować Ratzelowi podnosząc przejściowość zarówno naszej przestrzeni geograficznej (jako tego korytarza po którym się różne ludy tam i z powrotem ganiają, po drodze nas zadeptując…), jak i naszej formacji kulturowej (jako stojącej w pół kroku między Zachodem a Wschodem). Spierał się z nim Eugeniusz Romer, bodaj czy nie twórca jeśli nie samego terminu, to w każdym razie koncepcji „Międzymorza“ – wedle którego nie jesteśmy żadnym tam korytarzem czy obszarem przejściowym, tylko „pomostem“ między Morzem Bałtyckim a Morzem Czarnym, obszarem dla Europy kluczowym.
 
Wszystko to jest kompletnie bez znaczenia w koncepcji admirała Mahana, ciągle obowiązującej jako oficjalna doktryna przynajmniej dla US Navy – bo wedle niego decydująca dla władzy nad światem jest potęga morska, której jako kraj praktycznie śródlądowy (Bałtyk to jeziorko wąskim Sundem z resztą świata połączone…) mieć nie możemy. To tak na marginesie wszystkim zwolennikom strategicznego sojuszu z Waszyngtonem polecam ku rozwadze!
 
Przy tym wszystkim o znaczeniu przestrzeni przynajmniej w zakresie militarnym pisano na długo przed tym Szwedem (Kjellen mu było o ile dobrze pamiętam?), który pojęcie „geopolityki“ pod koniec XIX wieku wymyślił – a już na pewno: stosowano w praktyce. Jak mawiał, pisał i działał Napoleon Bonaparte – kluczem do Paryża jest Nizina Flandryjska. I dlatego swoją ostatnią w życiu bitwę stoczył pod Waterloo. Za „klucz“ (po niemieckiemu to jest „Schwerpunkt“) do Polski uważał zbieg Wisły, Narwii i Bugu – i stąd mamy twierdzę w Modlinie (polecam pozwiedzać w ramach ćwiczeń na świeżym powietrzu).
 
Znaczenie takich „punktów kluczowych“ jest oczywiście względne. W czasach Juliusza Cezara, który też coś z militarnego punktu widzenia mógł o dzisiejszej Francji powiedzieć, kraj Belgów nie był w żaden istotny sposób ważniejszy strategicznie od pozostałych części Galii – nawet w perspektywie konfrontacji z plemionami germańskimi, do której też się sposobił. Z kolei przez znakomitą większość dziejów Polski Mazowsze było krainą peryferyjną. Za monarchii piastowskiej terenem o kluczowym znaczeniu strategicznym był bodajże Śląsk – bo tu graniczyła ona zarówno z konkurencyjnym ośrodkiem słowiańskim w postaci Czech, jak i z Niemcami. Potem, kiedyśmy się zrządzeniem losu przenieśli na Wschód – kluczem do Litwy był Smoleńsk, a do Korony – w sumie chyba Lwów. W wymiarze ogólniejszym, czyli właśnie geopolitycznym, kluczem do potęgi Rzeczypospolitej była Nizina Kijowska. Wraz z utratą jej wschodniej części i samego miasta rozpoczął się zjazd w dół, zakończony rozbiorami.
 
Pomijając już dalsze rozważania, położenie geograficzne jest tylko jednym z czynników potęgi narodu lub państwa. Do potęgi można się „dochrapać“ albo wielkimi masami lądu lub morza, jakie się zajmuje – albo wielkimi masami ludu, jakie można posłać w razie potrzeby na rzeź (nie bez znaczenia są też masy kapitału jaki można posiadać – ale: kapitał przypływa i odpływa, a ląd, morze i lud – raczej pozostają…).
 
Akurat w przypadku Polski, co by nie mówić o jej terytorialnym rozroście w dawniejszych czasach (990 tysięcy km2 za Władysława IV jako maksimum), w porównaniu do najbliższych sąsiadów, tj. do Niemiec i do Rosji brakuje nam – i zawsze nam brakowało – zarówno porównywalnych z nimi mas lądu, jak i porównywalnych mas ludu. To, że przez sporą część naszych dziejów nie musieliśmy się poważnie obawiać ani jednej, ani drugiej konkurencji, było raczej funkcją ich wewnętrznej słabości (wynikłej z rozbicia lub z cywilizacyjnego zapóźnienia i izolacji), a nie naszej potęgi.
 
Czy kiedykolwiek mieliśmy szansę tę różnicę przeskoczyć? Mieliśmy, owszem. Moim zdaniem – dwukrotnie. Przy czym za pierwszym razem szansa ta była raczej teoretyczna i nadzwyczaj trudna do wykorzystania. Za drugim razem spieprzyliśmy sprawę sami i tylko do siebie możemy mieć pretensję.
 
Nie będę się jednak kłócił, jeśli ktoś z Państwa wskaże jeszcze jakieś inne momenty dziejowe, gdy szansa wyrównania potencjałów się pojawiała. W ogóle – niczego tu nie jestem pewien i stąd zapraszam do dyskusji (a co – pogadajmy sobie! Ciekaw tylko jestem, czy się potem poczujemy lepiej – czy gorzej..?).
 
Rzesza Słowiańska  – czyli szansa pierwsza, czysto hipotetyczna
 
Państewko Polan od którego wywodzimy naszą tożsamość było tylko jednym z kilku konkurencyjnych ponad-plemiennych ośrodków zachodniosłowiańskich. W momencie chrztu Mieszka I miało co najmniej dwóch rywali: księstwo czeskie i konfederację Obodrzyców między dolną Łabą a Odrą. Wieleci, siedzący między środkową Łabą a Odrą byli już w tym momencie poważnie osłabieni i wkrótce mieli ulec Niemcom tak, jak wcześniej plemiona Łużyc, Miśni i Lipska. Konkurencyjny ośrodek ponad-plemienny w Małopolsce został rozbity wcześniej.
 
Oczywiście że i historia i cała ta geopolityka wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby wszystkie żywioły zachodniosłowiańskie zostały zjednoczone przez jeden ośrodek polityczny – i gdyby to zjednoczenie przetrwało bodaj tyle czasu, żeby mogła się trwała pamięć tego faktu wytworzyć. Bylibyśmy wówczas oczywiście całkiem innym narodem i pewnie nawet inaczej byśmy się nazywali – ale też i nasze terytorium i liczebność byłyby co najmniej porównywalne z Niemcami.
 
Akurat zjednoczenie wszystkich zachodnich Słowian przez Piastów, Przemyślidów czy Obodrzyców było mniej niż prawdopodobne – każdy z tych ośrodków wcześniej już pokonał niezliczonych konkurentów plemiennych i ciągnięcie tego jeszcze dalej było już ponad siły. Wcześniej jednak – istniał twór, który potencjalnie mógł był czegoś takiego dokonać. Gdyby nie padł pod ciosami najpierw Niemców, a potem Madziarów. Piszę tu o Rzeszy Wielkomorawskiej, tej gdzie swoją misję św. św. Cyryl i Metody odbywali. Z własnym obrządkiem kościelnym i liturgią we własnym, tj. słowiańskim języku, twór taki, gdyby objął jeszcze trochę ziem słowiańskich niż objął i gdyby potrwał ciut dłużej niż trwał – wytworzyłby na tym terenie dostatecznie silną tożsamość, by dalsze losy polityczne regionu nie miały już większego znaczenia. Najpóźniej na początku XX wieku nawet rozdzielony w międzyczasie naród zachodniosłowiański zjednoczyłby się z powrotem. Sądzę zresztą, że stałoby się to dużo wcześniej – jeśli wyzwaniem jakiemu musieliby stawić wspólnie czoła nasi alternatywni przodkowie byłaby np. inwazja mongolska, to całkiem możliwe, że proces narodowo-twórczej konsolidacji zacząłby się u nas tak samo jak we Francji czy w Anglii, już na przełomie wieku XIII i XIV.
 
Tak więc tutaj o naszej dzisiejszej względem Niemców i Rosjan słabości przesądziła inwazja naszych bratanków Węgrów na Nizinę Panońską. To się nazywa „ironia losu“. Przynajmniej stało się to bez naszej winy i możemy nad tym faktem co najwyżej kropelkę tokaju uronić!
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Uwłaszczenie chłopów – czyli ostatnia deska ratunku
 
Los i zdrowy rozsądek jakim od czasu do czasu wykazywali się nasi realni przodkowie, dał nam jednak drugą szansę. Już nie na „substracie zachodnio-słowiańskim“, tylko wschodnio-słowiańskim, bałtyckim – a zresztą mieszanym jak dobry bigos, bo jakiego narodu w Rzeczypospolitej Wielu Narodów brakowało..?
 
Elity tych narodów – nie tylko Litwinów i Rusinów, ale też Tatarów, Niemców, Szkotów, Ormian, a nawet Żydów – polonizowały się przy tym na potęgę same z siebie, bynajmniej do tego nie zachęcane, o żadnym przymuszaniu nie wspominając. Trochę gorzej było z ludem – bo się nam małopolscy czy mazowieccy chłopi nawiewając w poszukiwaniu szczęścia na Ukrainę z punktu ukrainizowali – póki co jednak, nie miało to większego znaczenia.
 
I było do nadrobienia. Gdyby w momencie przejścia od trójpolówki do płodozmianu i od pańszczyzny do pracy najemnej na roli lub w mieście – dalej istniała zarówno jedność polityczna, jak i dominacja polskiej lub spoloniowanej elity. Jest tu co prawda pewna „cienkość“, którą należy brać pod uwagę. Otóż greko-katolicy, unici, którzy w wieku XVII generalnie byli „nasi“, bo szukali w katolickiej elicie sarmackiej opieki i obrony przed swymi prawosławnymi braćmi, w wieku XIX stali się „nie-nasi“, a nawet jakby więcej niż „nie-nasi“, bo się z tego sporo juchy polało. Podejrzewa się co prawda, że „rolę inspirującą“ pełniła tu austriacka administracja w Galicji. Zainteresowani temu energicznie zaprzeczają. Wartość takich zaprzeczeń nie jest oczywiście wielka – ale tak całkiem wykluczyć opcji, że unici po uwłaszczeniu staną się Ukraińcami a nie Polakami innego obrządku kościelnego, oczywiście nie można. Mielibyśmy wtedy Ukrainę sięgającą Grodna i Wilna – bo bez rosyjskich prześladowań Unii i likwidacji tego obrządku na terenie zaboru rosyjskiego, tak daleko by unicki żywioł sięgał.
 
Normalnym, oczekiwanym i zgodnym z ogólno-europejską w tym zakresie praktyką efektem byłaby jednak polonizacja zdecydowanej większości ludu wiejskiego i miejskiego (z prawdopodobnym wyjątkiem Żydów i części prawosławnych – tych ostatnich jednak na terenie Rzeczypospolitej około roku 1772 nie było aż tak wielu, a na pewno – nie aż tak wielu, jak to Katarzyna II nam wmawiała!). Co do Litwinów, to na pewno zachowaliby poczucie odrębności tak samo jak Szkoci w Wielkiej Brytanii. Ilu jednak Szkotów mówi jeszcze po szkocku..? Tak zresztą i pod zaborami w rzeczy samej było – nie przypadkiem przecież znany utwór pewnego Białorusina podejrzewanego o żydowskie korzenie zaczyna się od inwokacji „Litwo! Ojczyzno moja!“
 
Dlaczego tak by się zapewne działo? Pisałem tu Państwu wielokrotnie o XVIII i XIX-wiecznej modernizacji – chyba będę musiał na ten temat w sprzyjających okolicznościach coś większego popełnić, bo tematu w żadnym razie nie uważam za wyczerpany. Jest to zjawisko niezwykle wprost złożone – ale jedną z jego najważniejszych cech jest dążenie do agregowania, łączenia, uogólniania. Na ogół – pod przymusem, bez liczenia się z czyimikolwiek uczuciami, lokalnymi tradycjami, a także życiem, zdrowiem i mieniem tubylców. Dotyczy to co najmniej w tym samym stopniu zamorskich kolonii co europejskich metropolii. Proces ten był przy tym  niezwykle wprost skuteczny – jako że odbywał się na wielu polach jednocześnie, bo całe życie człowieka, od narodzin do śmierci, właśnie zaczęło się gwałtwonie zmieniać. I wzór, a zarazem cel tej zmiany w postaci unitarnego państwa narodowego był jasno wskazany – co najmniej od rewolucji 1789 roku. Niewielu „tubylców“ zdołało się tak zorkiestrowanemu naporowi oprzeć – to, że u nas wyszło inaczej i nie zostaliśmy Niemcami lub Rosjanami to skutek całego splotu okoliczności. Nacisk obcej władzy był jednak wystarczający do tego by lud jeśli był innego niż dawni panowie wyznania i/lub mówił trochę innym dialektem – stał się też innym, a wrogim dawnym panom narodem. Takich podziałów etnicznych zresztą, przebiegających w poprzek normalnej piramidy społecznej, nigdzie indziej na świecie nie ma, co już samo w sobie dowodzi, że warunki tu były nienormalne.
 
Dlaczego były nienormalne..? Bo nasi realni przodkowie stracili akurat rozsądek i wzięli się za reformowanie państwa – nie w porę i nie tak, jak trzeba, w dodatku dając się podpuszczać jakimś obcym agenturom do głupich wyczynów. No i się zesr..ło. Mamy to co mamy. Mowy nie ma o tym, aby z sąsiadami którzy przecież na naszym żywym ciele wyrośli, nim się żywili i nim dalej żywić się pragną – jakieś sojusze zawierali.
 
Trzeba się ze swoją geopolityczną rolą w ramach Mitteleuropy pogodzić – i tyle.
0

Boska Wola

konie achaltekinskie, historia, cywilizacja, spoleczenstwo

35 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758