Pocieszam się, że jak twierdzą niektórzy lepiej kochać niż być kochanym. Ale czy to prawda?
Jeden z komentatorów uwiedziony zapewne zdjęciem jachtu z pięknym spinakerem poprosił mnie o napisanie czegoś ciekawego o żeglarstwie. To dla mnie bardzo trudne zadanie z prostej przyczyny- żaden ze mnie żeglarz.
We wczesnej młodości pasjonowałam się końmi, górami, muzyką klasyczną i literaturą. Zajmowało mi to tyle czasu, że nie starczało go na sprawy, którymi powinnam się wówczas naprawdę zajmować.
Żeglarstwo traktowałam trochę po macoszemu. Wprawdzie koleżanka miała własnego Ramblera, więc pływałyśmy dość często po Zalewie Zegrzyńskim, ale trudno uznać to za wyczyn.
Tym Ramblerem w 5 osób urządziliśmy sobie rejs po Bugu do Drohiczyna. Bardzo go mile wspominam, choć był to dość oryginalny pomysł.
Halsowanie od Zalewu do Popowa zajęło nam cały dzień. Potem było jeszcze gorzej- przez tydzień padał nieprzerwanie ulewny deszcz. Nie dało się żeglować, płynęliśmy więc w górę rzeki na silniczku. Jako najgorzej grająca w brydża ( zawsze jestem niestety najsłabszym ogniwem) zostałam oddelegowana do steru. Stałam sobie w achterpiku w ogromnej wojskowej pelerynie, a w kabinie i pod rozpiętym na bomie nieprzemakalnym namiotem odbywały się sportowe rozgrywki.
Nocowaliśmy w kabinie w 5 osób. Kto zna Ramblera wie, że był to pewien wyczyn. Przypadła mi pod plecy skrzynka mieczowa.
Woda w Bugu podnosiła się w takim tempie, że przybijaliśmy do skarpy, a budziliśmy się na łące.
W Drohiczynie pogoda poprawiła się na tyle, że zwiedziliśmy wszystkie cerkwie i kościoły.
Wracaliśmy z falą powodziową żeglując slalomem miedzy wierzchołkami drzew i kominami.
Pływałam również z kolegami po Zatoce Gdańskiej i na Mazurach. Raczej w roli balastu.
Do żeglarstwa wróciłam kilkanaście lat temu. Kupiliśmy z kolegą Witkiem (potem zamienił on udział w Zefirze na wędkarską łódkę) na spółkę starego Zefira, który po niewielkim remoncie został zwodowany na Jezioraku i odtąd służy nam jako pływadełko. Co roku parę tygodni spędzam więc na żeglarstwie szuwarowo bagiennym.
Rekordowy był rok gdy wnuczka miała 4 lata. Pływałam z nią, najmłodszą córką (wówczas 15-letnią) i psem Simbą od wyspy do wyspy przez 6 tygodni. Odwiedzali mnie w różnych konfiguracjach znajomi. Po 6 tygodniach uznałam, że wnuczka ma dosyć i wróciłyśmy do Warszawy, ale ona zażądała natychmiastowego powrotu na jezioro. Tym razem pojechałam z dwiema młodszymi córkami i psem. We wrześniu zaczynają się silniejsze wiatry, więc chciałam mieć drugą dorosłą osobę na pokładzie.
Zrobiłyśmy sobie bazę na wyspie Czaplak i córki codziennie przepływały na drugą stronę jeziora na konną jazdę u znajomych, a ja i wnuczka gotowałyśmy na ognisku.
Pewnego dnia zobaczyłam ze zdumieniem, że powracająca łódka wiruje jak bączek, a potem dziewczynki szybko zrzuciły żagle. Bardzo silny tego dnia, na szczęście dopychający wiatr wbił łódkę daleko od nas, w inną część wyspy. Okazało się, że wysłużony rumpel trzasnął córce w ręku jak zapałka.
Zostałyśmy uwięzione na wyspie w oczekiwaniu aż wiatr zelżeje.
Pewnego dnia zostawiwszy starszą córkę w obozie wybrałam się na grzyby z młodszą, wnuczką i psem. Zapasy nam się kończyły, a Czaplak słynie z jesiennych prawdziwków.
Zaczęło zbierać się na burzę. Zrobiła się cisza, a potem wiatr zaczął wiać w stronę właściwego brzegu. Gdy wróciłyśmy z grzybów łódka była już spakowana.
„Teraz albo nigdy” –zadecydowała starsza córka.
Przyłożyłam więc odłamaną część rumpla na właściwe miejsce i oplotłam sznurkiem. Coś takiego mogło działać tylko przy pełnym wietrze.
„ Czy zdążymy rozbić namiot przed burzą?”- zapytała wnuczka na środku jeziora.
„Nie wiem czy zdążymy w ogóle dopłynąć”- odparłam.
Zdążyłyśmy. Pan Kuba u którego trzymamy łódkę tylko się przeżegnał.
Za miesiąc po naprawie rumpla wybraliśmy się na Jeziorak w 5 osób. Oprócz mnie było dwóch panów i dwie panie- sami alpiniści. Najmłodszy 25 letni Mikołaj jest dodatkowo dobrym żeglarzem i ratownikiem wodnym.
Trafiliśmy na sztorm na Bałtyku, więc huraganowy wiatr na Jezioraku. Nie zdołaliśmy nawet dopłynąć na pierwszy nocleg na Czaplak, gdyż prawie natychmiast pękło jarzmo steru. Pomimo zrzucenia żagli wiatr wepchnął nas z dużą prędkością w trzciny przy zupełnie niedostępnym brzegu. Padał grad. Zarzuciliśmy namiot na bom i zajęliśmy się tortem makowym produkcji teściowej Mikołaja. Był wyśmienity.
Choć grad przestał padać wiatr nie zelżał i pagaje jako napęd nie działały. Wyciągnęliśmy się więc, rzucając kotwicę, na taką wysokość, żeby wiatr wepchnął nas wprost na Czaplak. Miejsca nie wybieraliśmy.
Po kilku dniach sztorm nadal trwał, a nam skończyły się zapasy. Jako armator odmówiłam wezwania motorówki. Koszt akcji przekroczyłby wartość łódki. Czaplak dzieli od lądu dość szeroki przesmyk, gdzie przed wojną był podobno bród. Jesienią woda jest tam po szyję. Trzy panie, (bynajmniej nie gracje) poszły po zakupy, przekraczając przesmyk w stroju Ewy. Było zbyt zimno ( koniec października), żeby pozwolić sobie na zamoczenie czegokolwiek.
Byłam pewna, że o tej porze roku na wyspie nikogo nie ma, a jednak gdy dotarłyśmy do sklepu w Dobrzykach pani sklepowa zapytała nas czy nie było nam zimno.
W tych okolicach informacje przenoszą się z prędkością nadświetlną.
Po trzech dniach, gdy wiatr nieco zelżał Mikołaj wbił siekierę w resztkę jarzma steru i wisząc za rufą usiłował zapanować nad miotaną wiatrem i falami łódką. Grot był zrefowany do 1/5, fok zrzucony i 4 osoby rozpaczliwie pagajowały. Dopłynęliśmy do przystani w Matytach. Tym razem pan Kuba nawet się nie przeżegnał.
Cóż mogę dodać? Łódka się sypie, ale jeszcze żyje i pływa. Ja też.
Trzy lata temu skusiłam się na rejs po Bałtyku. Pisałam już, że w żeglarstwie morskim najlepiej wychodzi mi parzenie herbaty. Nawet ten piękny spinaker w moich rękach- to znaczy gdy stanęłam przy sterze- zaczął marszczyć się i więdnąć.
Uświadomiłam sobie wtedy, że żeglarstwo to moja starcza miłość bez wzajemności.
Pocieszam się jednak, że jak twierdzą niektórzy, lepiej kochać niż być kochanym.
Ale czy to prawda?