Już od 9 lat przebywam na stałym „zesłaniu” za granicą. Oczywiście z tym zesłaniem żartowałem. To był mój długo i głęboko przemyślany wybór. Dusiłem się w Polsce.
Przedtem trochę świata zwiedziłem i mimo, że rodzina, że korzenie, że przyzwyczajenia, to zdecydowałem się wyjechać. Nie za chlebem.
Należę do tych nielicznych osób, które wyjechały z powodów innych niż finansowe. Miałem dobrą pracę w Warszawie. Służbowy samochód, telefon, laptop. Wtedy na początku 21 wieku nie był to przecież żaden standard. Zarabiałem dobrze, czasem nawet świetnie. Co roku na wakacje jeździłem z moimi synami to do Hiszpanii, to do Włoszech. Pracodawca był dobry, choć czasem marudny i czepialski, ale miałem komfort pewnej pracy w dobrze zarządzanej firmie.
To co mnie dobijało w Polsce to te nieszczęsne standardy. Chodzi mi o standardy życia społecznego i politycznego w naszym kraju. Dojmująca w Polsce jest wszędzie potrzeba podporządkowywania się każdemu urzędasowi. Wkurzająca jest ta konieczność nieustannego pilnowania się czy czasem nawet niechcący nie popełniamy jakiegoś wykroczenie. Ta świadomość, że gdy coś przegapimy zostaniemy przyszpileni z całą mocą władzy urzędasa. Obojętne czy to policjant sprawdzający twój samochód na rutynowej kontroli. Oni nie sprawdzają żeby było bezpieczniej na drogach. Oni sprawdzają, żeby cię uwalić. Żeby pokazać kto tu rządzi…
Musiałem pracując już w Londynie, w te pędy lecieć do Polski, bo przyszło wezwanie z urzędu skarbowego. Z pisma wynikało, że muszę się stawić do 7 dni, bo w przeciwnym razie zostanie wszczęte przeciwko mnie postępowanie karne!
Co się okazało? Banał. Biuro rachunkowe prowadzące moje rozliczenia podatkowe, w którejś rubryce zapomniało wpisać jakąś sumę słownie….
Podobną sytuację miałem z ZUSem, też chodziło o absolutny drobiazg. Tragedia…
Gdy prowadziłem biznes w Irlandii, nigdy nie byłem w urzędzie skarbowym. Wszystko włącznie z rejestracją firmy załatwiałem on-line. Działalność prowadziłem przez 4 lata. Byłem płatnikiem VAT, zatrudniałem pracowników. Kiedyś pomyliłem się przy zapłacie podatku pracownika. Po miesiącu na skrzynkę mailową dostałem zapytanie urzędnika czy na pewno dobrze policzyłem, bo im się nie bilansuje. Sprawdziłem swoje wyliczenia. Mimo, że nigdy nie bawiłem się w księgowość, to w Irlandii absolutnie się nie bałem prowadzenia swojej księgowości. Zresztą sam Revenue doradził mi skorzystać z oprogramowania, które jest kompatybilne z ich oprogramowaniem. Ja wprowadzałem tylko liczby w odpowiednie rubryki, a całą resztę, włącznie z raportami, z płatnościami VAT, podatku dochodowego, składek – program robił sam. Gdzieś w złą rubrykę wpisałem składkę za pracownika i nieprawidłowe wyliczenia poszły do Revenue. Po znalezieniu błędu wysłałem przestraszony polskimi doświadczeniami maila, że się pomyliłem i co teraz. Co ja biedny teraz zrobię, ile mnie ta pomyłka będzie kosztować? Nic z tych rzeczy! Pan odpisał, że zdarza się, że cieszy się iż mógł pomóc!!!
Okazało się, że nadpłaciłem tego podatku, nie dużo chyba z 200 euro. Pan napisał, że skorygował moje wpłaty i wysłał mi czek na sumę mojej nadpłaty. Po trzech miesiącach pan znowu się odezwał. W ferworze codziennych zajęć zapomniałem o tym czeku, który leżał sobie w szufladzie. Pan z Revenue pytał mnie w mailu, czy na pewno ten czek otrzymałem, bo z jego rejestru wynika, że go nie zrealizowałem. Pytał zatroskany, czy ma wysłać następny, bo nie może pozwolić, żeby podatnik był stratny…
Wyobrażacie sobie takie podejście urzędnika polskiego fiskusa do podatnika???
Co tu dużo pisać. W każdej korespondencji jeszcze jako pracownik najemny, otrzymywałem wraz z rocznym rozliczeniem, mnóstwo informacji z jakich ulg mogę skorzystać. Jakie możliwości odliczeń od podatku i podstawy opodatkowania mi osobiście przysługują!!! Czujecie blusa? Niemal mnie zmusili żebym skorzystał z ulgi na wywóz cholernych śmieci!!! Całe 60 euro rocznie!
A już największą zgrozą napawała mnie w Polsce totalna nieufność wszystkich wobec wszystkich. Pracując w serwisie technicznym tej warszawskiej firmy, filii niemieckiego producenta nieraz przyszło mi zgrzytać zębami na te "polskie piekiełko". Mieliśmy obiekty porozrzucane po całej Polsce. Zjeździłem Polskę całą. Robiłem co miesiąc około 3 tysięcy kilometrów. Wszystko było fajnie, póki miałem części zamienne w samochodzie. Gdy była pilna awaria, a ja nie miałem ze sobą części, to był już istny horror.
Pamiętam sytuację ze Szczecina. Montowaliśmy tam jedno z urządzeń, gdy okazało się że klimatyzatory nie napełniono fabrycznie gazem. Trzeba go było skądś wziąć. Spytaliśmy naszego magazyniera, gdzie w Szczecinie możemy kupić ten gaz. Poszukał i znalazł nam filię firmy z Warszawy, gdzie zaopatrywaliśmy się każdego tygodnia w potrzebny gaz w butlach. Pojechaliśmy do przedstawicielstwa w Szczecinie i …. straciliśmy pół dnia na zakup jednej butli gazu. Bo nie mieliśmy jakichś dokumentów, chyba z rejestracji firmy w sądzie. Musieli przesłać nam z firmy faxa. To jeszcze nie rozwiązało problemu. Nie chcieli jak zwykle w warszawskiej centrali wydać nam butli na podpis na fakturze. Mimo ,że gościu miał na komputerze wszystkie dane naszej firmy, nigdy żadnych zaległości itp. Następnie czy jesteśmy osobami uprawnionymi do podpisania faktury. Udowodnić. Fax pracuje na maksymalnych obrotach. Nie, nie mogą zgodzić się na przelew, na płatność kartą również. Musi być gotówka. A to prawie 2 tysiące zł. Nikt przy sobie takiej kasy nie nosi przecież. No to jechać do centrum, wybrać z konta. Dobrze, ale ja mam dzienny limit 700 złotych. We dwóch 1400. Cóż, on nam nic nie może pomóc. A tam robota stoi, klient się niecierpliwi, a my tu umoczeni….
Oj długo by tak można opowiadać o absurdach polskiej rzeczywistości. Pamiętam gościa we Wrocławiu, gdzie bardzo pilnie potrzebowałem kompresora do wymiany w urządzeniu w Częstochowie. Dojazd do Wrocka to i powrót do Częstochowy to była najkrótsza część tej epopei. 6 godzin spędziłem w tej hurtowni. Sprawdzaniom, faxom nie było końca. Wartość kompresora to było chyba 600 złotych…
Pytałem tego magazyniera we Wrocławiu, czy nie szkoda mu czasu na tak dokładne sprawdzanie klientów, przecież to była istna gehenna, przy której sprawdzanie "wroga ludu" za komuny przy staraniach o paszport na wczasy w Bułgarii, to był mały pikuś. Facet mi odparł: "panie! I tak nas co 10-ty klient przekręca!". Nie mam pojęcia jak to było możliwe, ale niektórzy rodacy z oszustw i naciągania potrafią sobie uczynić sposób na życie…
Jeszcze w Londynie na samiutkim początku, potrzebowałem pilnie części do dużego systemu wentylacji w jednym z biurowców w City. Szef kazał mi jechać do hurtowni i tę część sobie wziąć. Już miałem pytać, jak to wziąć? Ale odłożył słuchawkę , a mnie pozostało podjechać do hurtowni. Z duszą na ramieniu, mówię gostkowi za kontuarem, że potrzebuje taką, a taką część, czy mają. Poszedł na zaplecze i przyniósł. Otworzył opakowanie, spytał czy o to mi chodzi. Odparłem że tak, że dokładnie tą część pilnie potrzebuję. Spytałem ile kosztuje. Odparł, że 700 funtów. Spodziewałem się że będzie drogo, ale że aż tak nie podejrzewałem. I co teraz? Facet zapakował ponownie część, spytał z jakiej jestem firmy. Zapisał, podziękował za zakup i życzył mi miłego dnia. To było wszystko….
Podobnie w Irlandii. Dziesiątki podobnych przykładów zaufania do klienta. asz do hurtowni, mówisz z jakiej firmy jesteś i bierzesz sprzęt za kilkanaście tysięcy euro. Bez żadnego podpisu!!!
Tam nawet gdy miałem swoją firmę, potrzebowałem dużej wiertarki Hilti, do przewiercenia się przez ścianę. Taka wiertarka kosztuje 1500 euro, diamentowe wiertło do niej też kilkaset euro. W wypożyczalni sprzętu facet zażyczył sobie za wypożyczenie na dobę 20 euro, kazał podpisać jakiś świstek, nie sprawdzał oczywiście żadnych dokumentów, wydał sprzęt i … i już…..
Podobno to się już skończyło, dzięki naszym dzielnym rodakom, gdy przez Irlandię północną, UK i resztę Europy jechały do kraju setki w taki sposób "wypożyczonych" na wieczne nieoddanie różnych pojazdów i sprzętu budowlanego. Łącznie z walcami drogowymi i traktorami….
A na deser, takie oto sytuacje, które w Polsce na pewno się wam nie zdarzą. Niemal równy rok temu przejeżdżałem sobie przez county Mayo, gdzie mieszka mój starszy syn. Przejeżdżam sobie przez miejscowość Claremorris. W szoku zahamowałem na środku ulicy. Patrzę i oczom nie wierzę. Sam premier Irlandii Edna Kenny, we własnej osobie idzie ulicą. Bez żadnej obstawy z kilkoma farmerami, którzy go zaprosili do siebie pogadać o sytuacji w rolnictwie. Patrzę, a podchodzą do niego ludzie i proszą o mozliwość zrobienia fotki! I premier się zgadza!!! Gdy udało mi się wreszcie zaparkować, dobiegłem i też go poprosiłem o fotkę z nim. Bardzo mnie przepraszał, ale mówił, ze już jest bardzo spóźniony i musi lecieć, bo jak stwierdził:"lepiej nie denerwować rolników" 😉 . Fotkę zrobiłem już za odchodzącym premierem…
W Polsce NIE DO PO-MY-ŚLE-NIA….