Ludzie wierzą, że początkiem legendy Stadiony Śląskiego jest dzień 20 października 1920 roku.
Tekst jest fragmentem książki "Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie" dostępnej na stronie www.coryllus.pl
Ludzie wierzą, że początkiem legendy Stadiony Śląskiego jest dzień 20 października 1920 roku. To rzeczywiście był wielki dzień, ale nie on zaważył na tym, że Stadion był obiektem marzeń i nadziei, że kojarzono go z triumfem i zwycięstwem nie tylko sportowym. O wiele ważniejsza była data, kiedy towarzysze partyjni zdecydowali się mianować nowego dyrektora największego na Śląsku obiektu sportowego. Musieli to zrobić w porozumieniu z towarzyszami radzieckimi, nie może być co do tego żadnych wątpliwości, ale człowiek który tym dyrektorem został był postacią tak głęboką i zaskakującą, że ludzie zaczęli patrzeć na Stadion innymi oczami. Nie jak na wielki socjalistyczny symbol pokoju i przyjaźni oraz sportu i czegoś tam jeszcze co akurat potrzebne było propagandzie, ale jak na coś z czego za chwilę wystrzelą w górę fajerwerki, jak coś nad czym pojawić się może latający dywan, a siedzący na nim kalif z Bagdadu zacznie rozrzucać na trybuny złote monety. Nadzieje na triumfy sportowe i nie tylko sportowe rozbudzał właśnie dyrektor obiektu. Skromny i cichy mężczyzna średnie wzrostu o wyglądzie poważnego kierownika prowincjonalnej poczty. Pan ten nazywał się Mikołaj Beljung i był rodowitym Węgrem.
Mianowanie Węgra na stanowisko dyrektora Stadionu Śląskiego w roku 1956 to było coś bardzo wyrazistego i symbolicznego. W dodatku takiego Węgra. Nie był bowiem pan Beljung człowiekiem zwyczajnym, a wszystko w jego wyglądzie i sposobie bycia miało celowo zamaskować prawdę o nim samym. Był bowiem pan Beljung szpiegiem, człowiekiem ulegającym gwałtownym emocjom i nie cofającym się przed niczym, nawet przed zabójstwem. Żeby sprawę już do końca skomplikować dodajmy, że szpiegował na rzecz Armii Krajowej, a przed wstąpieniem w jej szeregi służył jakiś czas w Legii Cudzoziemskiej.
Zanim tam jednak trafił bym poważnym i dobrze rokującym na przyszłość synem węgierskiego przedsiębiorcy o francuskich korzeniach zamieszkałego w Siedmiogrodzie. Mama Mikołaja była rodowitą Węgierką. Papa, chcąc by syn nieco się rozerwał, przed wdrożeniem się w obowiązki zawodowe, wysłał młodego Mikołaja do Paryża. Nie był to pomysł dobrze świadczący o rozpoznaniu charakterologicznym które każdy ojciec winien przeprowadzić wobec swych potomków. Starszy pan Beljung wypadł w tej konkurencji wprost fatalnie, a jego syn jak tylko znalazł się w stolicy Francji przystąpił do organizowania sobie rozrywek według własnego gustu. I myliłby się ten, który sądziłby, że czas spędzał ów młodzieniec wyłącznie w okolicach placu Pigalle, o nie. Pociągały go inne, o wiele bardziej brutalne rozrywki. Mówiąc wprost – Mikołaj wdawał się w bójki z innymi mężczyznami, których tłukł bez litości posiadając znacznie lepszy refleks i koordynację niż napotkane przypadkowo w szynkach francuskie bandziory.
Szło mu nieźle, ale pewnego dnia ktoś wezwał policję kilka sekund wcześniej niż zwykle i obywatel węgierski Mikołaj Beljung miast na swobodzie znalazł się w areszcie. Tam zadeklarował chęć wstąpienia w szeregi Legii Cudzoziemskiej, co umożliwiono mu, trochę tylko marudząc. Legia nie spełniła wszystkich oczekiwań przyszłego dyrektora Stadionu Śląskiego w Chorzowie, postanowił więc pożegnać się ze swoimi kolegami, ulubionymi podoficerami, szczególnie tymi pochodzenia tureckiego, oraz panem porucznikiem i poszukać szczęścia gdzieś, gdzie mniej krzyczą, a więcej szepczą do ucha, no i w ogóle gdzieś, gdzie nie ma tylu mężczyzn i kóz na małej ograniczonej murem przestrzeni. I byłoby mu się udało, ale w tamtych czasach Legia była instytucją poważną, która traktowała swoich żołnierzy serio. Musiał więc strzelec Beljung swoje odsiedzieć, ale wybaczono mu i pozwolono dalej służyć. Przy kolejnej ucieczce był już ostrożniejszy i wydostał się w końcu na świat boży, który więźniowie i dezerterzy wszystkich krajów nazywają po prostu „powietrzem”. Wydostawszy się zaś na owo powietrze postąpił z punktu widzenia ówczesnych niebieskich ptaków wprost absurdalnie – wyjechał do Niemiec.
Biografowie podają, że w hitlerowskich Niemczech były legionista Beljung zaczął współpracować z jakąś organizacją antyfaszystowską i za to trafił do więzienia w Saarbrucken. Powątpiewam w to jednak znając wcześniejsze szczegóły biografii. Fakt pozostaje faktem – trafił do więzienia w mieście Saarbrucken, a potem został przeniesiony do Pragi, do słynnego więzienia na Pankracu. Był wrzesień roku 1939. Niemcy widząc kogo mają pod kluczem zaczęli zastanawiać się jak wykorzystać takiego junaka. Był co prawda trochę narowisty, ale trzymanie go w więzieniu nie miało sensu. Zaproponowano mu więc by pojechał do Katowic i tam zajął się tam przesiedlanymi na Śląsk Niemcami z Bałkanów. Beljung zgodził się i wyjechał. W Katowicach rzecz jasna zajmował się Niemcami, ale tylko trochę. Znacznie więcej czasu poświęcał pannie nazwiskiem Elżbieta Orlińska, która – co za zbieg okoliczności – była żołnierzem Armii Krajowej.
Nie wiemy jak przebiegał werbunek Beljunga do AK, ale przypuszczać możemy, że miał więcej wspólnego z tym po co papa wysłał go do Paryża niż z przysięgą składaną przez Horacjuszy. To co miał do zaproponowania polskim partyzantom pan Beljung nie miało z pozoru wielkiej wartości. Pracował on w urzędzie przesiedleńczym, jako urzędnik do dyspozycji miał biuro i siebie samego jedynie. To jednak wystarczyło, by wykonać sztukę na miarę najlepszych cyrkowych artystów. Postanowił bowiem pan Beljung udawać oficera SS nazwiskiem Karl Heimbach. Był Obersturmfuehrer Heimbach człowiekiem żelaznej woli i charakteru, nie znosił sprzeciwu, a rozkazy wydawał zawsze głosem pewnym siebie i płynącym z głębi trzewi. Potrafił nawymyślać urzędnikom wysoko postawionym w hierarchii tak cywilnej jak i wojskowej i zawsze stawiał na swoim. Bano się go bardziej niż szanowano. Podróżował po Polsce, Czechach i Niemczech. W Katowicach, gdzie był zatrudniony widać go było niezmiernie rzadko.
I cóż to jest – powiecie – udać Niemca, kiedy się zna trzy języki i żadne z nich nie jest słowiański, przez co człowiek nie ma tego kretyńskiego akcentu? Nic, betka. Jasne, tyle że Beljung nie udawał jedynie urodzonego 5 marca 1914 Heimbacha. On udawał jeszcze urodzonego w tym samym dniu Petera Androna, wiedeńczyka, milionera i znanego przedsiębiorcę, który różnił się od tego całego Heimbacha jak woda od ognia. Był Peter Andron mężczyzną wytwornym, nieco sentymentalnym i lubianym przez kobiety, wydawał dużo na ubrania i kapelusze, miał dobry samochód i lubił podróżować bez celu, po to tylko by popatrzeć na zachód słońca nad Adriatykiem. Rozliczne interesy pchały jednak Androna na Śląsk i wielokrotnie widać było ja wychodził tym swoim salonowym krokiem z mieszkania Obersturmfuehrera Heimbacha, który – czemu tu się dziwić, przecież to grubianin – nigdy nie odprowadzał swojego gościa do drzwi.
Czy nikt nic nie podejrzewał? Oczywiście, że podejrzewali go prawie wszyscy, ale Beljung miał taki rozmach w działaniu, że gdyby wiedział o jego istnieniu Josef Goebbels natychmiast kazałby zatrudnić tego człowieka w swoim ministerstwie. Dałoby mu to pewność, że wojna, nawet jeśli nie będzie wygrana to przegrana także z pewnością nie będzie. Oto jak Beljung wybrał się po 500 sztuk pistoletów do czeskiego miasta Ostrawa. Pojechał tam ze specyfikacją opiewającą na 50 sztuk broni krótkiej, bo tyle wolno było jednorazowo wydać z magazynu pojedynczemu człowiekowi. Pan magazynier widząc wysokiego rangą esesmana nie dał się ugiąć i odesłał go do diabła. W tym wypadku diabłem był miejscowy Polizeioberst czyli pan komendant okręgu. Beljung w przebraniu Heimbacha wkroczył do jego gabinetu jak Zygfryd zamierzający wydobyć od biednego policjanta pierścień Nibelungów i zaczął już od progu wrzeszczeć, że potrzebuje 500 pistoletów dla weteranów wojennych we Lwowie.
Zdziwił się pan Oberst po co weteranom we Lwowie krótka broń w takiej ilości. – To inwalidzi – Beljung na to – zarządzają majątkami ziemskimi – nie mogą nosić długiej broni są za słabi, a dookoła pełno band. Po czym pochylił się nad panem Oberstem i zajrzał mu głęboko w oczy co miało oznaczać, że SS nie może przyznać się do faktu obejmowania w posiadanie majątków ziemskich na Ukrainie, bo może się to nie spodobać jakimś ważniakom w Berlinie, zaś bronić owych zdobyczy trzeba i należy. No i chyba pan Oberst nie chce by bohaterscy weterani SS, co chodzą teraz gdzieś pod Lwowem bez rąk i nóg zostali zastrzeleni przez polskich bandytów? Prawda!
Pan Oberst asekurując się na kilka sposobów zezwolił temu niesympatycznemu esesmanowi na zabranie ze sobą 500 pistoletów Luger. Wszystkie trafiły do AK w Katowicach.
W podobny sposób Mikołaj Beljung wydobywał z urzędów druki ścisłego zarachowania i inne potrzebne w konspiracji rzeczy. Zdarzyło się jednak raz, że o mało nie wpadł. Poszedł do banku wymienić pieniądze. Udał się tam jako Karl Heimbach, ale przez pomyłkę zabrał ze sobą dokumenty Petera Androna. Panienka z okienka dałaby się może przekonać gdyby stał przed nią sympatyczny przemysłowiec z Wiednia, a nie brutalny oficer, ale widząc umundurowanego esesmana, który pokazuje jej papiery cywila bardzo do siebie podobnego nabrała podejrzeń. Heimbach zagrał po swojemu – rozgniewał się poobrażał wszystkich dookoła i wyszedł. Panienka wcisnęła guzik alarmowy i krata w drzwiach zatrzasnęła się. Całe szczęście tuż za plecami Heimbacha.
Niemcy nigdy nie podejrzewali o nic ani Heimbacha ani tym bardziej Petera Androna. Podejrzewali za to samego Beljunga, który wydawał im się przez cały czas bytem od wymienionych na początku zdania panów całkowicie odrębnym. Przyszedł wreszcie moment, kiedy Beljung musiał uciekać do Wiednia. Ukrywał się tam przez jakiś czas, by powrócić na Śląsk i tam doczekać końca wojny. NKWD aresztowało go od razu po wkroczeniu do Katowic. Został wywieziony do ZSRR, a potem wrócił. Nie wiadomo co i komu tam obiecał, nie wiadomo czym go straszono i szykanowano. Wiadomo, że w roku 1956 został dyrektorem nowo wybudowanego Stadionu Śląskiego. Pierwszym zaś ważnym wydarzeniem, które ściągnęło na ten stadion kibiców był mecz pomiędzy reprezentacją Polski i Związku Radzieckiego rozegrany 20 października 1957 roku.
Był to mecz rewanżowy, a stawką był awans do mistrzostw świata w Szwecji w 1958 roku. Reprezentacja Polski przegrała czerwcowe spotkanie w Moskwie, częściowo poprzez nieodpowiedzialne zachowanie zawodników, częściowo poprzez dziwne nieporozumienia wśród szkoleniowców. Suszczyk, czołowy obrońca nie zagrał bo pobił się na boisku z napastnikiem w jakimś klubowym spotkaniu, Ernest Pol Edmund Kowal zostali przyłapani na piciu wódki i ukarani wyrokami w zawieszeniu. Najlepszy ówczesny napastnik Polski – Gerard Cieślik nie zagrał w Moskwie z przyczyn niejasny, które zwykle określa się jako nieporozumienia w sztabie szkoleniowców. Polacy przegrali pierwszy mecz z Rosjanami 0:3. Widoki na rewanż były więc marne, ale były i to ściągnęło na stadion nieprawdopodobną ilość kibiców. Samych zamówień na bilety, które spłynęły z kraju było ponad 400 tysięcy.
Na stadionie, prócz wszystkich potrzebnych kibicom i zawodnikom udogodnień i cudów ówczesnej techniki wydzielono także miejsce na izbę wytrzeźwień. Nie było to standardowe posunięcie, ale biorąc pod uwagę, że rok 1957 był pierwszą rocznicą politycznych przemian i pierwszym rokiem odwilży, że mecz odbywał się w październiku podobnie jak mecz w Moskwie odbywał się w czerwcu – rok po wydarzeniach poznańskich, wszystko to mogło wpłynąć na emocje kibiców i ich stosunek do drużyny gości oraz do siebie nawzajem. Organizatorzy zaś chcieli uniknąć niespodzianek.
Na początku kibice wraz z zawodnikami odśpiewali głośno hymn państwowy. Ponad sto tysięcy gardeł ryknęło jednocześnie; Jeszcze Polska nie zginęła wywołując pewien dyskomfort w żołądkach radzieckich zawodników i działaczy. Pod odśpiewaniu obydwu hymnów rozpoczął się mecz. Jego głównymi bohaterami byli pomocnik i bramkarz. Ten pierwszy nazywał się Gerard Cieślik. Był wówczas trzydziestolatkiem, byłym żołnierzem Wermachtu, co na Śląsku zdarzało się wcale nie tak rzadko, był także najlepszym piłkarzem w Polsce, a dziś – bo pan Gerard żyje i ciągle ponoć chodzi oglądać mecze na Śląskim – jest jedynym zawodnikiem, który wystąpił w reprezentacji kraju mniej niż 60 razy, a zaproszony został do Klubu Wybitnego Reprezentanta w Piłce Nożnej Mężczyzn. Gerard Cieślik rozegrał w barwach narodowych 45 spotkań, ale to z 20 października 1957 było jednym z najważniejszych.
W 43 minucie strzelił z podania Kempnego w sam róg bramki Jaszyna, który nie miał po tym strzale nic do gadania, mógł jedynie wyjąć piłkę z siatki i słuchać jak sto tysięcy ludzi krzyczy z radości nad jego głową. Po przerwie Cieślik – zawodnik raczej niewysoki – uderzył głową piłkę podaną mu przez Brychczego. Padła druga bramka. Stadion ryczał. Na opustoszałe ulice śląskich miast wylał się tłum kibiców, którzy w końcu mieli swój triumf w najważniejszej dyscyplinie sportu, w dyscyplinie ważnej tak samo jak polityka, a dla wielu o wiele ważniejszej.
Drugim bohaterem spotkania Polska-ZSRR był bramkarz – Edward Szymkowiak, który w tamtym sezonie rozpoczął grę w Polonii Bytom, bramkarz samouk, człowiek który przez połowę swojej kariery sportowej nie opuszczał pola bramkowego, bo tak właśnie lubił grać i to zapewniało mu skuteczność. Edward Szymkowiak został z boiska zniesiony na rękach, ponoć w szatni płakał – tak pisze o tamtych wydarzeniach Andrzej Bobowski w książce „Tajemnice króla kibiców” – jego ojciec był jednym z zabitych w Katyniu oficerów.
Dalszy awans Polski do mistrzostw świata w Szwecji nie był po tym meczu oczywistością. Ponieważ decydował stosunek bramek, należało rozegrać mecz barażowy. Rosjanie zdecydowali, że będzie on rozegrany na stadionie w Lipsku. Trudno byłoby o lepsze miejsca dla radzieckiej drużyny. Olbrzymi garnizon wojsk radzieckich, Niemcy wschodni, których sympatia do Polski i Polaków była mniej niż średnia i ani jednego kibica z kraju. Przegraliśmy 0:2 i nie wzięliśmy udziału w mistrzostwach świata roku 1958. Dla kibiców w kraju nie miało to jednak wielkiego znaczenia. Liczył się sukces na Stadionie Śląskim, stadionie który stał się stadionem narodowym, i był świadkiem pierwszych wielkich triumfów polskiej piłki. Kierowany przez Węgra o filmowej przeszłości, gościł najlepszych zawodników w kraju, stał się symbolem, domem i świątynią dla wyznawców futbolu i wyznawców Polski. Stadion Śląski w Chorzowie. On ciągle tam jest.
Od dziś moje książki można kupić w Warszawie w księgarni Tarabuk przy ulicy Browarnej 6. Można je też kupić w księgarni "U Iwony" w Błoniu oraz w księgarniach w Milanówku po obydwu stronach torów kolejowych, a także w tymże Milanówku w galerii "U artystek". Aha i jeszcze w galerii "Dziupla" w Błoniu przy Jana Pawła II 1B czyli w budynku centrum kultury. Cały czas zaś są one dostępne na stronie www.coryllus.pl. Zapraszam.
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy