Przygotowując się do napisania tekstu o buncie sonderkommando przeczytałam, bardzo dokładnie, wspomnienia Miklósza Nyiszli „Byłem asystentem doktora Mengele” i jestem zbulwersowana.
Z jednej strony jest to zimne studium bestialstwa i patologii, obraz perfekcyjnie zorganizowanego kombinatu śmierci. Nyiszli był naukowcem, uznanym lekarzem, anatomopatologiem, i z tej perspektywy stara się dokładnie opisać otaczającą go rzeczywistość. Z zegarmistrzowska precyzją opisuje topografię terenu, rozmieszczenie poszczególnych pomieszczeń w krematorium II i ich przeznaczenie, ludzi, z którymi przyszło mu się zetknąć, współwięźniów i esesmanów. Ten obraz jest bardzo sugestywny. Miejscami czytelnik ma wrażenie, że znajduje się pośrodku opisywanych wydarzeń. Można nieomal poczuć odór palących się ciał, zobaczyć upijających się więźniów czy usłyszeć strzały…
Wnikliwy czytelnik zauważy jednak, że całość, mimo pozornej spójności, zgrzyta jakimś fałszem czy też obłudą. Początkowo nie wiadomo dlaczego, dopiero w miarę lektury, widać pewną niekonsekwencję i to, że Nyiszli nie jest taką niewinną ofiarą, za jaką chce uchodzić. Nazywając rzeczy po imieniu jest esesmańskim sługusem, który reflektując się, że może źle skończyć, wrzuca między zdania kilka zwrotów typu: „teraz żałuję” czy „to przykre”. Jest to wspomnienie spisane nie po to, żeby wyrzucić z siebie złe wspomnienia tylko po to, żeby oczyścić swoje sumienie i poprosić czytelnika o zrozumienie lub nawet o rozgrzeszenie.
Jako, że Nyiszli był anatomopatologiem został „zatrudniony” przez doktora Mengele i na jego zlecenie przeprowadzał sekcje zwłok bliźniąt i karów. Lecz zanim zostało powierzone mu to niezwykle ważne zadanie został skierowany do bloku szpitalnego nr.12 w Brzezince. Czytając opis jego pierwszego zetknięcia z obozem odniosłam wrażenie, że ważny Pan Doktor przyjechał na wizytację szpitala rodem z trzeciego świata. Słowa, jakich użył charakteryzując więźniów – pacjentów, są nieludzko beznamiętne. Suchy opis stanu faktycznego, kilka zdań na temat organizacji obozowego życia. Swoich kolegów lekarzy, światowej sławy internistów, przedstawił tak, jakby to była wymiana uprzejmości po sympozjum naukowym. Najwięcej uwagi zaś poświęcił swojej przezorności, że zgłosił się na rampie, kiedy Mengele szukał lekarzy i temu, że jego sytuacja jest stosunkowo dobra.
Po przeniesieniu do krematorium II i „objęciu” stanowiska zapiski stają się bardziej urozmaicone. Pojawiają się refleksje i coś na kształt zarzutów pod adresem Niemców, jednak bardziej przypominają rozważania filozoficzne. Relacjonuje bardzo dokładnie co dzieje się z ludźmi, którzy niczego nie świadomi, schodzą do podziemi krematorium. Swoją wędrówkę po tych pomieszczeniach, w których nie miał nic do roboty, tłumaczy tym, że stara się zapamiętać jak najwięcej szczegółów, żeby, jeśli ocaleje, przekazać innym. No dobrze, takie świadectwo jest potrzebne, ale za chwilę, pełen podniecenia, opisuje, z wielką precyzją, sekcję zwłok:
„Przyniesiono cztery pary bliźniaków z obozu
cygańskiego. Są to cygańskie dzieci, wszystkie poniżej dziesięciu lat.
Kończę sekcję zwłok jednej pary bliźniaków. Protokołuję poszczególne fazy sekcji.
Zdejmuję pokrywę czaszki. Wyjmuję mózg z rdzeniem przedłużonym(…) Otwieram
worek osierdziowy, zbieram zawarty w nim wysięk.
Wyjmuję serce. Pod bieżącą wodą zmywam krew. Obracam w dłoni. Na zewnętrznej
stronie mięśnia lewej komory dostrzegam blado-czerwoną plamkę wielkości łebka od
szpilki, prawie nie różniącą się od otoczenia. Nie mogę się mylić. Ukłucie igłą, bardzo
delikatną. Naturalnie igłą od strzykawki. Z jakiego powodu dziecko dostało zastrzyk
dosercowy? Zastrzyk dosercowy może dostać ktoś w przypadku nagłej niedomogi serca.
Zaraz się dowiem. Nacinam serce, otwieram lewą komorę. Przy sekcji zazwyczaj
zbieramy i mierzymy krew zawartą w lewej komorze. Postępowania tego nie można tu
zastosować, gdyż krew zamieniła się w twardy skrzep. Szczypczykami oddzielam skrzep
i wącham. Uderza mnie specyficzny, mocny zapach fenolu. A więc dziecko otrzymało
zastrzyk z fenolu.
Kolana drżą mi ze zdenerwowania. Odkrywam jedną z najciemniejszych tajemnic wiedzy
lekarskiej Trzeciej Rzeszy. A więc tu zabija się nie tylko przy pomocy gazu, ale również
zastrzykami fenolu wprost do serca! Na czoło występuje mi perlisty pot. Na szczęście
jestem sam. Trudno byłoby mi ukryć podniecenie przed innymi. Kończę sekcję.
Dokonuję oceny znalezionych anomalii, spisuję je, ale nie wspominam ani słowem o
ukłuciu na lewej komorze serca i znalezionej zakrzepłej grudce krwi. To ostrożność z
mojej strony.”
Szczytem cynizmu jest relacja Pana Doktora z ratowania pewnego więźnia z sonderkommanda, który chciał popełnić samobójstwo. Był to bardzo wykształcony człowiek, Grek. Nikt nie znał jego nazwiska, mówiono na niego „Kapitan”. Pewnego dnia nie wytrzymał nerwowo i zażył sporą dawkę luminalu. Nasz Pan Doktor, nie zważając na protesty współwięźniów, podpierając się dwudziestoletnią praktyką lekarską przystąpił do ratowania człowieka.
„Jest nieprzytomny, leży na swym łóżku pogrążony w głębokim śnie. Zażyta przed
kilkoma godzinami trucizna, jak widzę, została już wchłonięta przez organizm. Mimo to
nie jest to jeszcze stan beznadziejny. Ludzie z Sonderkommanda stoją wokół łóżka i
usiłują mnie przekonać, że powinienem pozwolić „Kapitanowi” udać się w drogę, którą
sobie wybrał. Przecież on chciał tylko uciec przed psychicznymi cierpieniami, które
gnębiły go od dawna. Zresztą niedługo i tak minie termin życia dwunastego z kolei
Sonderkommanda. Kiedy jednak widzą, że ich perswazje nie robią na mnie wrażenia i że
spokojnie dezynfekuję strzykawki, kilku ze starych więźniów kacetu burzy się i w nie
najprzyjemniejszej formie wyraża swoją dezaprobatę.
Zostawiam ich samych. Jeśli „Kapitan” nie dostanie opadowego zapalenia płuc, to za
cztery-pięć dni będzie zdrów. Potem jeszcze przez kilka tygodni będzie sypał swą łopatą
koks na piekielne palenisko i podsycał ogień pod zwłokami tysięcy zagonionych na
śmierć, zamęczonych i zagazowanych współbraci. A gdy nadejdzie ostatni dzień
Sonderkommanda, i on stanie w szeregu. Po salwie zakrwawiony upadnie obok
towarzyszy, z przerażeniem w zastygłych oczach.
Teraz, kiedy już nie jestem przy łóżku chorego, a jego cierpiąca twarz nie wzywa na
pomoc mego dwudziestoletniego lekarskiego doświadczenia, przyznaję całkowitą rację
towarzyszom „Kapitana”. Trzeba było zostawić go, aby umarł w luminalowym
oszołomieniu, a nie przywracać do życia, by za kilka tygodni zginął zamordowany.”
Refleksja po niewczasie.
Innym przykładem co najmniej dziwnego toku myślenia Pana Doktora jest sprawa dziewczynki, która przeżyła komorę gazową. Pewnego dnia do jego pokoju wpadł jeden z więźniów i powiedział, że wśród zwłok w komorze gazowej znaleziono żywą dziewczynkę. Doktor chwycił torbę i wybiegł za nim. Po wydobyciu dziecka spod zwału trupów i przeniesienia do sąsiedniego pomieszczenia, doktor zaczyna ją ratować. Więźniowie za wszelką cenę chcą żeby przeżyła. Okrywają ją swoimi płaszczami, przynoszą zupę i herbatę. Po kilku minutach dziecko odzyskuje przytomność. Zostaje nakarmione, odziane, ogrzane. I tu pojawia się problem, co z nią zrobić? Przecież nie może zostać w krematorium. Pan doktor podejmuje się porozmawiać z Oberscharfurehrem Muhsfeldtem.:
„(…) proszę Muhsfeldta, żeby zrobił coś dla tego dziecka. Wysłuchuje mnie
z powagą i pyta, w jaki sposób chcę rozwiązać tę sprawę? Czuję doskonale, że sytuacja
jest trudna. Widzę po jego twarzy, że przysporzyłem mu dużo kłopotu. Tu, w
krematorium, dziewczynka nie może pozostać. Może być tylko jedno wyjście z sytuacji
— wyprowadzić dziewczynkę za bramę. Tam zawsze pracuje przy budowie drogi duże
komando kobiece. Wraz z kobietami mogłaby wrócić wieczorem do obozu, dostać się do
jednego z baraków i milczeć jak głaz o tym, co się z nią działo. Wśród wielu tysięcy
kobiet nie rzuciłaby się nikomu w oczy, przecież nie wszystkie tam się nawet ze sobą
znają.
– Gdyby dziewczynka była o dwa-trzy lata starsza, można byłoby to zrobić – oświadczył
Muhsfeldt. – Dwudziestoletnia dziewczyna ma już tyle rozsądku, by zdać sobie sprawę z
cudownych okoliczności swego ocalenia i nie mówić nikomu o tym, co przeżyła. Ale
szesnastoletnie dziecko w swojej naiwności opowie natychmiast pierwszej spotkanej
osobie o wszystkim, co przeżyło, gdzie było i co widziało. A to natychmiast rozeszłoby
się po obozie.
– Nie ma wyjścia – oświadczył w końcu. – Dziecko nie może pozostać przy życiu.
Za kwadrans dziewczynkę wyprowadzono, a właściwie wyniesiono do przedsionka i tam
strzelono jej w tył głowy. Nie Muhsfeldt. Przysłał kogoś innego w swoim zastępstwie.”
W tym właśnie miejscu pojawia się niekonsekwencja autora. Według powyższego cytatu reszta obozu nie miała pojęcia o gazowaniu i paleniu zwłok. Czytając to należy wręcz współczuć biednemu esesmanowi, że musiał podjąć trudną decyzję, która tyle go kosztowała, że przysłał kogoś innego do brudnej roboty. A tymczasem już na początku swoich wspomnień, Pan Doktor, relacjonując swoją rozmowę z blokowym w bloku szpitalnym zanotował taką informację:
„(…) Dowiaduję się, że
oświęcimski kacet to nie obóz pracy, lecz największa fabryka
zagłady Trzeciej Rzeszy. Słucham o cotygodniowych selekcjach przeprowadzanych w barakach i
szpitalach obozowych, po których setki ofiar pakuje się na ciężarówki i wiezie do odległych stąd
o kilkaset metrów krematoriów.”
Są to oczywiście tylko trzy przykłady, które moim zdaniem demaskują autora.Przykłady można by mnożyć,ale nie o to chodzi. Miklósz Nyiszli swoje wspomnienia spisał tuż po wojnie w 1946 roku. W tym czasie przed trybunałem w Norymberdze zeznawali liczni świadkowie, wychodziły na jaw potworne zbrodnie jakich dopuszczali się Niemcy. Pomocnik doktora Mengele mógł mieć poważne kłopoty. Warto więc było spisać swoje wspomnienia i przedstawić się w odpowiedni sposób.
Ewelina Ślipek
źródła:
„Byłem asystentem doktora Mengele” Miklósz Nyiszli, Oświęcim 2000
Niezależna publicystka, miłośniczka historii. Warmia, Mazury, Polska. Kradzież intelektualna jest przestępstwem. Teksty na moim blogu są moją własnością i nie zgadzam się na ich kopiowanie i przeklejania bez mojej zgody.
2 komentarz