Spotkanie z Wiechem.
09/07/2011
439 Wyświetlenia
0 Komentarze
14 minut czytania
“Helena w stroju niedbałem, czyli królewskie opowieści pana Piecyka”, autorstwa Stefana Wiecheckiego “Wiecha”, czyta Zbigniew Buczkowski.
Wiech: “Helena w stroju niedbalem”
Obwozilem ostatnio rodzine po Anglii i bachory naprzod upieraly sie przy sluchaniu “umpa umpa”, ale dzieki delikatnej perswazji popartej grozba zbatozenia, przystaly na chwile “jakiegos gledolenia” z CD.
Mialem akurat w samochodzie audiobook pt. “Helenaw stroju niedbałem, czyli królewskie opowieści pana Piecyka”, autorstwa “Homera warszawskiej ulicy i warszawskiego jezyka”, Stefana Wiecheckiego “Wiecha”, a czytane przez aktora najlepiej nadajacego sie do tej roli, czyli Zbigniewa Buczkowskiego.
Dzieciaki sluchaly jak urzeczone, wszyscy raz po raz wybuchalismy salwami smiechu, a kiedy konczyla sie jedna plyta, wszyscy wolali o jeszcze.
Poczet krolow polskich pana Teofila Piecyka pisany byl w 1949 roku, stad musze ostrzec, iz daleko mu od politycznej poprawnosci, zas stosunek do naszych najlepszych przyjaciol w Europie odbiegal znacznie od zalecanej obecnie roli brzydkiej panny bez posagu.
Dla nieznajacych Wiecha, przytaczam kilka fragmentow na zachete
Z rozdzialu “Piastuszkiewicze”:
Teraz co się dotyczy Wandy, która miała nie chcieć giestapowca i wskutek wobec tego musiała w czasie wianków z kajaka do wody wskoczyć, lepiej o tem nie mówić, bo jakiemże szubrawcem trzeba być, żeby rodzone dziecko do ślubu ze szkopem namawiać.
( … )
Ten ów Piast był podobnież z fachu kołodziej i nieduży warsztat niedaleko Poznania prowadził. A miał, uważasz pan, syna, któren fatalnie fryzjera się bał i za żadne pieniądze do rezury nie dał się zaprowadzić, chociaż siedem lat już skończył i włosy szczeniakowi takie urośli, że same warkoczyki mu się zaplatali. Zgniewał się ten Piast jednego dnia i zaznacza:
„Dosyć mam tego, do wielkiej niespodziewanej grypy, muszę Zyzia ostrzyc” – bo jemu Ziemowit było na imię, ale w domu wołali go Zyziek.
Pożyczył gdzieś chłopina maszynkie, chłopaka za łeb, ręcznikiem szyję mu obwiązał i strzyże, a tu się drzwi otwierają i wchodzi dwóch młodych facetów. Patrzy się Piast i myśli, co za cholera. Coś tak jak skrzydła pod jesionkami mają. Anioły nie anioły, podróżne nie podróżne, ale oni, uważasz pan, mowe zawalają, że ten ów strzyżony w tem trakcie dzieciak za króla się zostanie.
Słuchał Piast tego bajeru jakiś czas, aż koniec końców się pyta:
„A panowie szanowne właściwie kto takie?”
„Jak to kto, to pan nie znasz Cyryla i Metodego?”
Spietrał się ten Piast na razie, przybladł troszkie i mówi:
„To panowie z Cyryla i Metodego?”
„Nie, my same jesteśmy Cyryl i Metody, w charakterze świętych się zatrudniamy i raz jeszcze zaznaczamy, że ten nie dostrzyżony małoletni chłopak w szkolnem wieku za króla się zostanie, i nie tylko on, ale i jego potomki.”
Z rozdzialu “Za ciasna korona”:
W tem czasie miał być u nasz pogrzeb arcybiskupa. Niemiecki cesarz, niejaki Wiluś, przysłał telegramę, że ma życzenie być obecnem na tem pogrzebie. Zgodził się, ma się rozumieć, nasz król i mówi: „No, dobra, przyjadź pan.” Ale troszkie się Bolek zdziwił, jak zobaczył, ile tych cwaniaków z Wilusiem przez most na Odrze gania. Bo faktycznie, oprócz cesarza i gienieralnego sztabu do cholery i trochę esesmanów i żandarmów się napchało.
„Czy nie za dużo tych pobożnych? – myśli sobie Chrobry. – Czy oni jakiej grandy nie obmyślają? Ale nic, pies z niemy tańcował, niech zasuwają.” – Kazał ich tylko fest tajniakami obstawić.
Przez cały plac do samego dolnego kościoła czerwony chodnik kazał król położyć. Ale że deszcz tego dnia padał i Wiluś niemożebnie był zaszargany, przed samem chodnikiem Bolek go za frak i mówi:
„A może byśmy tak kamasze zdjęli, bo chodnik faktycznie jest pluszowy i sama cholera go nie oczyści, jak się w niego błota nabije. Cesarz pojedziesz sobie do kopy diabłów, a ja się zostanę i będę miał nieprzyjemność od żony.”
Usiedli na tretuarze, zdjęli kapcie i boso przez cały plac po tem chodniku do samego dolnego kościoła zapychali. Wiluś niósł wieniec blaszany z papierowemy szarfamy oraz napisem: „Od parafian z Berlina”.
Z rozdzialu “Wojna na wynos” ( lektura powinna byc obowiazkowa dla naszych pozal sie Boze dyplomatow )
Bo, uważasz pan, taka była wtenczas moda, że Polska nie wiadomo dlaczego rok rocznie szkopom dole z podatków musiała oddawać. Zapłacił Boluchna raz, zapłacił drugi, ale się koniec końców zbontował i mówi do ministra skarbu:
„Nie dawać łobuzom grosza, jak przyjdą, przyślij ich pan do mnie.”
Przyjechali szkopy po Nowem Roku z workiem po pieniądze, przysłał ich minister do Bolka, a on jem zapytanie robi:
„Panowie szanowne do kogo?”
„Do wielmożnego obywatela króla.”
„W jakiej sprawie?”
„Wiadomo, po forse za hołd.”
„Dla kogo?”
„Co z nasz król balona robi? Wiadomo, dla cesarza.”
„Dla cesarza?! A coże ja go za rudą brode szarpanego na wypasienie wziełem? Co on taki znowuż ciężko przystojny, tak się da lubić, pieska jego fotografia? Powiedzcie mu, że dostanie ode mnie dwa haki, a jak mu się nie spodoba moja odpowiedź, niech pisze apelacje do ślepej kiszki.”
Postawili szkopy na króla oczy, nie kapują, co mu się stało, ale koniec końców zabrali się i poszli. I myślisz pan, że cóś z tego było? Nic. Zajemponował łachudrom. „To on musi być mocny, jak się tak do nasz stawia” – myślą sobie i przestali się upominać.
“Schowaj pan ten Lombard”
czyli jak pertraktowac z giestapowcami
Wchodzi Skarbek do pałatki, w której cesarz siedział, kłania się i zaznacza dyplomatycznie: „Moje uszanowanie, co słychać, jak się pan szanowny czuje po tych knotach pod Głogowem?” – i temuż podobnież.
Cesarz udał, że nie zrozumiał, że go Skarbek „zagiął” – i nadmienia:
„Owszem, dziękuje, doskonale mnie idzie, ale już spiesze się do Berlina, bo mam w niedziele gości, i w taki sposób co do tego hołdu możem się ułożyć na pięćdziesiąt procent.”
„Przypuszczam, że wątpie, żeby się król zgodził, bo jakżem wyjeżdżał, zły jak wielkie nieszczęście po tronowej sali tam i nazad latał, krzywił się fatalnie i mamrotał do siebie: «Grosza łobuzowi nie dam.» Nie wiem, czy detalicznie waszą cesarskie mość brał pod uwagie, ale w każdem razie było widać, że żadnych wydatków w najbliższem czasie nie zamiaruje fobić.”
Szkopa mało szlak na miejscu nie trafił, zaczął się odgrazywać, że z torbami Bolka puści, że go zniszczy na glanc. I żeby pokazać, jakie fondusze na to posiada, kazał przynieść kuferek z biżuterią. Zajrzał nasz minister do kuferka i w te odzywa się słowa:
„Owszem, niczego sobie sztuki, nie można powiedzieć, chociaż kursy na twarde i złoty szmelc mocno spadli, warte to jeszcze ładne pare groszy, ale my, Polacy, kochamy się w wyrobach żelaznych, jak na przykład pałasze, piki, bagneta i insze szpikulce, bo można tem w razie czego nieprzyjacielowi łeb poprzecinać. Totyż, było nie było, niech ja strace, masz pan jeszcze jeden i schowaj pan ten cały lombard.” – I w tem trakcie, uważasz pan, ściąga Skarbek z palca pierścionek z rubinowem oczkiem oraz brylancikami i trzask go do tej skrzynki. Szwab zgorzał, morde otworzył i się patrzy, i dopiero po dłuższym czasie przemówił:
„Dankie.”
„Bitte. Aufwiedersehen” – odpowiedział Skarbek, bo jako Galicjak biegle po niemiecku władał, i poszedł.
Od siebie dodam, iz wg Galla “Fenonima”, zaskoczony cesarz powiedzial “Hab’ dank” od czego wziela sie nazwa polskiego herbu Abdank.
W holdzie Wiechowi, po lekturze “Heleny w stroju niedbalem”, a zainspirowany wywiadem z Izabel w “Vivie”:
Makrela i Kaziek czyli romans stolecia
Makrela, poetessa awangardowa, wracala akurat metrem z londynskiego City na kwatere, z glowa pelna rymow: gory-chmury-niech tylko podejdzie ktory.
Nagle patrzy, a tu sadowi sie obok niej mezczyzna przecudnej urody, choc o wyjatkowo melankolijnem wejrzeniu. I to nie jakis chomonciak z kielnia w plecaku i w bialych najkach, bo oblicze intelygentne, a charyzma taka od czola bije, ze oczy bola patrzyc. Makrela spojrzala raz, spojrzala drugi raz, sploszyla sie troszkie i mysli: Kaziek, nie Kaziek, premier nie premier?
W koncu zebrala sie w sobie i zagaila: “haudu judu, telmi huju ar?”
Kaziek az tak biegly w engliszu znowu nie byl, ale slyszac znajome slowo podniosl glowe.
Makrela: “Panie premierze…”
Kaziek: “Mow mi Kaziek”.
I tak od slowa do slowa, potoczyla sie rozmowa.
Zapytany o przyczyne melankolii, byly premier, a obecnie bankier cala geba tak rzecze:
“No jakze nie mam byc melankolijny, skoro mnie czarna zolc zalewa. Z Gorzowa Wielkopolskiego od mojej zgagi wracam, cala walizkie bigosami mnie napakowala, zebym w przerwach na lancze mial co jesc. Z ktorego to powodu znow beda mnie koledzy w banku podgrymaszac, ze im cala kantyne zasmradzam:
<< Kaziek, znow te polskie kapuste wtranzalales, smrod taki, jakby sie kanaliza w calym miescie zatkala >>. Jedynie sypatyczny Ciapaty poklepie mnie po plerach, ze znow poczul sie jak w ojczystym Pakistanie. A ja tak nie mogie, ja zapotrzebowanie mam na strawe duchowa, na leterature”.
Na co Makrela: “Kaziuchna, a cisnij te bigosy precz i chodz do mnie, a ja ci takie wiersze napisze, jakich jeszcze nikt nie napisal”.
I slowa niestety dotrzymala.