Bez kategorii
Like

Sonderaktion Krakau – część 3

05/11/2012
607 Wyświetlenia
0 Komentarze
41 minut czytania
no-cover

Pobyt krakowskich profesorów w Dachau

0


Profesor Skowron we wstępie do swoich wspomnień z Dachau pisze:

„Cóż znaczą nasze przeżycia wobec upiornych scen, znanych z opisu Oświęcimia, Majdanka, wobec katuszy, zadawanych kobietom i dzieciom, wobec wiwisekcji, dokonywanych z zimnym bestialstwem przez katów — profesorów niemieckich wyższych uczelni! Kiedy pisałem swoje wspomnienia w lecie 1943 r. pragnąłem wskazać w nich na coś innego, na coś, co przeczy naszym dawnym pojęciom o zdolności organizacyjnej Niemców, o ich kulcie dla fachowości. Na przykładzie opisanego oddziału naukowego w Dachau, na tym maleńkim odcinku widać cały bezsens naukowych poczynań partyjnych „uczonych”, ich blagę i pozerstwo, wzajemną do siebie nienawiść, zawiści i kłótnie, toczące od wewnątrz — każdą grupę przybranych w brunatne i czarne koszule „budowniczych nowego ładu” Hitleryzm deprawując do ostatka naród niemiecki — zdeprawował naukę niemiecką, zaraził ją stronniczością i dyletantyzmem, wynosząc na szczyty tych, co zamiast myśleć, umieli tylko ślepo słuchać.”

Zanim jednak opiszemy ową pracę „naukową” oddajmy głos profesorowi Urbańczykowi, który w taki sposób opisuje przybycie więźniów do obozu:

„O świcie wypędzono nas z wagonów i ustawiono w kolumnę marszową. Bałagan był wielki, i to pozostało już na zawsze cechą stosunków w nowym obozie. Zamieszanie wyzyskali krakowianie do dalszego łączenia się. Minęliśmy w długim marszu część miasta, dobrnęliśmy do obozu. Przeszliśmy masywną bramę, magazyny, a potem zostawiając na prawo drugą bramę przekroczyliśmy prowizoryczny mostek na potoku, bramkę w zasiekach z drutu, stając na koniec na szerokiej ulicy między barakami.”

Obóz w Dachau został założony w 1933 roku. Jednak w zimie 1939/1940 został czasowo zamknięty i przeznaczony na kurs dla SS. Krakowianie przybyli wraz z pierwszą grupą nowych więźniów. W dalszym ciągu profesor Urbańczyk pisze:

„Obóz więc był w chwili naszego przyjazdu w organizacji. Nie ma nic gorszego niż nowo otwarty obóz; przekonali się o tym mieszkańcy Oświęcimia, Mauthausen i Gusen, którzy musieli zaczynać od fundamentów. Myśmy byli w lepszej sytuacji, wszak stały już od dawna baraki, kuchnia, magazyny, łaźnia, trzeba to było tylko puścić w ruch. Szło to jednak bardzo niedołężnie zacinając się co krok . Nawet apele się spóźniały, a komendantowi zdarzyło się zapomnieć, że ma odebrać raport. Zarządzenia zmieniały się co chwila, nie ustalone były kompetencje, brakowało różnych rzeczy; np. długi czas nie mieliśmy mydła, bielizny nie zmienialiśmy chyba przez miesiąc, kąpiel była jak popadło. Po precyzyjnym funkcjonowaniu biurokracji w S. byliśmy tym wszystkim niewymownie zdumieni. Bałagan i nieporządność były tak rażące, że gdy raz jakiś Niemczysko mówiło o polskiej organizacji, a ja mu odparłem, że niemiecka mi wygląda o wiele gorzej, odparł zmieszany: „jeśli masz na myśli to, co tu jest, to masz rację”. I dał pokój dalszej rozmowie.”

Początki pobytu w Dachau w następujący sposób opisuje profesor Skowron:

„Początkowo można było wybierać pracę poniekąd samemu i obierać zawody, o których się nie miało właściwie żadnego pojęcia. Wychodziło się na tym czasem doskonale, albo pogrążało po uszy. I w tym wypadku chodziło o ów łut szczęścia. Początkowo nasza grupa uniwersytecka, licząca czterdziestu paru członków, rozdzieliła się w rozmaity sposób. Jeden z naszych fizyków — Doborzyński, który po uwolnieniu z obozu został w jakiś czas potem aresztowany jako zakładnik w Krakowie i rozstrzelany w Oświęcimiu, pracował jako elektrotechnik, drugi — docent fizyki Piekara — jako pomocnik krawiecki, porównawczy językoznawca znalazł się w obsłudze izby chorych „SS-Mannów”, a historyk zajął się własnoręcznie uprawą gleby. Niewielu jednak wytrwało przy początkowo obranych zawodach, z biegiem czasu coraz to więcej z nas ciągnęło na plantacje. Należy bowiem wiedzieć, że w Dachau oprócz prac na terenie samego obozu w obrębie jego naładowanych elektrycznością drutów, w obrębie murów i rowów, grupy więźniów pracowały także i poza obozem, oczywiście pod nadzorem straży zbrojnej w ręczne i maszynowe karabiny. Tuż obok obozu, tam gdzie dawniej rozciągało się słynne torfowisko, zwieziono i nałożono rękami więźniów urodzajną glebę i założono plantacje, będące własnością SS i stojące pod osobistą pieczą bożka Gestapo i całej policji niemieckiej — Himmlera. Uprawiano na nich głównie rośliny lekarskie i niektóre warzywa oraz zioła służące do przypraw, a w pięknie urządzonych szklarniach kwitły tulipany, lewkonie, hiacynty i inne kwiaty, które tak ukochał pan Himmler i jego małżonka. Za szklarniami zaś było widać budynki, czyste i schludne, w których między innymi mieściło się niedostępne dla więźniów laboratorium. W nim robiono namiastki pieprzu i inne „ersatze”, chluby niemieckiej zapobiegliwości i dowody braków Trzeciej Rzeszy.
(…)
Paru kolegów, którzy jako nasi „wywiadowcy” zaciągnęli się do pracy na plantacjach, złożyło nam zachęcające sprawozdania. Jeden z nich, specjalista od hodowli roślin, zachęcił nas najwięcej. Wprawdzie pracował przy rozwożeniu nawozu, ale bądź co bądź „w swoim fachu” Pociągała nas zresztą robota na świeżym powietrzu poza obozem, widok roślin, uprawnej ziemi i ludzi nie przybranych w pasiaste mundury.
(…)
Muszę przyznać otwarcie, że pierwsze dni pracy „na roli” nie przyniosły mi pełnego zadowolenia. Tak się bowiem jakoś złożyło, że przez początkowy okres pracowaliśmy przy tzw. pospolicie „kupie”. Wyobraźcie sobie Czytelnicy olbrzymią masę żużlu i popiołu sterczącą tuż u wejścia na plantację. Należało łopatami przesypywać tę kupę, która w ten sposób nie zmieniając zasadniczego kształtu wędrowała ślimaczym tempem w kierunku połyskujących w oddali ośnieżonych szczytów alpejskich. Starałem się odkryć cel tej roboty, pytałem pracującego obok mnie znanego stomatologa, pytałem profesora historii, wreszcie astronoma, lecz nie usłyszałem zadowalającej odpowiedzi. A no trudno, sypmy dalej. Nie było to jednak łatwo. Pracowało się bowiem na oczach „SS-Mannów” rozsianych jak grzyby po deszczu, wschodzących to tu, to tam, niespodziewanie i w najnieodpowiedniejszym momencie. W końcu nauczyliśmy się pracować oczami. Chodziło o to, aby ruszać zawzięcie łopatą, gdy ktoś widzi, a dać spokój beznadziejnej pracy, gdy nikt nie patrzy. Lecz cóż z tego! Niejeden z naszych opiekunów miał piękną zeissowską lornetkę i ukryty wypatrywał z daleka opieszałych. Kończyło się wówczas na biciu, oczywiście nieuniknionym zwyczajem po twarzy, na kopaniu i meldunku. W ślad za meldunkiem następował po jakimś czasie raport karny przed dowódcą, a właściwie „Führerem” obozu, małym, pokracznym „SS-Mannem” Ziehlem. który najczęściej karał słupkiem, lub biciem. Czasem, gdy był w wyjątkowo dobrym humorze, skazywał na karne roboty niedzielne, a gdy był zły, dołączał do kary batów jeszcze ciężkie więzienie, pospolicie zwane bunkrem.”

Stosowaną niezwykle częsti karę zwaną „słupkiem”, znaną z wielu niemieckich obozów, tak opisał profesor Urbańczyk:

„Skazani na słupek, przynosili z szopy słup z hakami w pewnej wysokości, wpuszczali go w wybetonowana dziurę podwórza. Więzień oprawca wiązał na plecach ręce w przegubach łańcuszkiem; delikwent wchodził następnie na schodki podstawione pod słup, a oprawca zaczepiał łańcuszek na haku, bacząc na to, aby więzień po wyrwaniu mu schodków spod nóg mógł co najwyżej zienie musnąć końcami palców. Gdy źle wymierzył, albo gdy się wiszący po pewnym czasie wyciągnął, powtórnie musiał wyjść na schodki dla skrócenia łańcucha. Jak to bolesna operacja, łatwo zrozumieć, gdy się ręce złoży na plecach, spróbuje podnieść je w górę i potrzymać je tak parę minut. Proszę sobie jeszcze wyobrazić resztę: jak wykręcają ręce w łokciach i w stawach barkowych, jak gniotą łańcuszki w kostki u rąk (…) Gdy minie przepisana godzina – więcej się naraz nie wisi, lecz się kare rozkłada na raty – idzie umęczony więzień na plac, gdzie go czeka jakaś robota aż do obiadu, choć zdrętwiałe ręce ledwie coś mogą utrzymać.”

W trudnych obozowych warunkach więźniowie szybko tracili siły. Profesor Skowron pisze:

„Tymczasem głód doskwierał coraz większy. Wikt w Sachsenhausen był wprawdzie jeszcze gorszy, lecz w Dachau musieliśmy pracować fizycznie. Nic więc dziwnego, że wygłodzenie dawało się porządnie we znaki. Wygrzebywaliśmy z ziemi na plantacjach ukradkiem korzonki żywokostu, które opłukawszy w wodzie żuliśmy wieczorem do snu, aby w ogóle czymkolwiek napełnić pusty żołądek. Wyglądaliśmy jak pająki: duży rozdęty brzuch na cienkich nogach i klatka piersiowa z doskonale uwidoczniającymi się żebrami i kręgosłupem.”

Szczęśliwy traf jednak sprawił, że dola krakowian nieco się poprawiła. Oddajmy znowu głos profesorowi Skowronowi:

„W owym czasie „SS-Mannem” kierującym robotami na plantacjach był młody, zapalony jeszcze wówczas hitlerowiec w randze „Untersturmführera”, co odpowiada podporucznikowi. A więc oficer. Jako ogrodnik z wykształcenia miał on powierzone prowadzenie nie tylko robót ogrodniczych, lecz także praktyczne opracowywanie w terenie różnych pomysłów monachijskich speców. Prócz tego miał tenże oficer Paweł Neumann, Pawełkiem przez nas nazywany, i swoje naukowe ambicje. Czytywał książki z zakresu uprawy i przeróbki roślin lekarskich, zajmował się zagadnieniami t. zw. dynamicznej botaniki, marzył o studiach farmakologicznych i pragnął popróbować własnych sił na niwie naukowej działalności. W szeregi ruchu narodowo-socjalistycznego dostał się bardzo wcześnie, a w czasie wewnętrznych zamieszek żydzi uszkodzili mu czaszkę, operował go w dodatku profesor mason i w rezultacie wyniósł z opresji słuch porządnie upośledzony. Stąd żywił osobistą nienawiść, utrwaloną przykazaniami z „Mein Kampf”, do żydów i masonerii.
Stanowisko jego na plantacjach nie było łatwe, ani miłe. Gdy Dachau przed 1939 r. było pełne niemieckich żydów, umiał im pokazać twardą rękę, ale potem zbrzydł mu więzień, człowiek w pasiastym mundurze, pospolicie zebrą zwany. Miał dosyć bicia, dosyć przejawów nieciekawych psychologicznych rysów niemieckich „Häftlingow”, a będąc z natury człowiekiem gwałtownym, narobił sobie wielu wrogów wśród towarzyszów „SS-Mannów”, prowadzących zarząd plantacji. Chciał im więc czymś zaimponować i umocnić swoje stanowisko zachwiane sporami. Ale jak? W tym czasie na terenie jego działalności zjawiają się polscy profesorowie z Krakowa, tak nas bowiem ogólnie nazywano. Pawełek dowiaduje się o nas od różnych „capo”, odnoszących się do nas w większości szyderczo i nieufnie. Lecz „Untersturmführer” bierze nas na serio. „Diese Professoren” — ci profesorowie — mogą mu się na coś przydać. Może z ich pomocą prowadzić „naukowe” prace na terenie plantacji. I co wtedy powiedzą kancelaryjne gryzipiórki, jego przeciwnicy? Wynajduje matematyka, geologa, mineraloga i paru innych naszych kolegów, osadza ich na czas godzin pracy w izbie jednego z budynków plantacyjnych i każe im zapisywać wahania barometryczne, odczytywać temperaturę ziemi, sporządzać z tych danych wykresy, badać próbki gleby i przede wszystkim planować i jeszcze raz planować. Dostają jakieś termometry, probówki, robią zapotrzebowania idące w tysiące marek, z których oczywiście nic nie wyniknie, jednym słowem kwitnie najradośniejsza twórczość. Cóż, kiedy jedna troska gryzie organizatora naukowych badań: brak biologów. Nic dziwnego, że w tym stanie rzeczy jeden z naszych kolegów, świeżo co upieczony asystent psychologii, mówiący językiem niemieckim nie przypominającym w niczym klasyków, zaawansował szybko na profesora biologii. „Was bist du” — kim jesteś — pyta Pawełek. „Psychologe” — odpowiada zapytany. „Ach so — Biologe” — zawołał, nie dosłyszawszy dobrze, zadowolony „Untersturmführer”. „Gut, gut. Und auch Professor”. „Ja wohl!” — brzmiała odpowiedź. Trudno, należąc do grupy określonej pogardliwym mianem: diese Professoren — ci profesorowie — każdy z kolegów musiał awansować szybko, bez wniosków, rad wydziałowych i zgody ministra. W ten sposób adept psychologii został odesłany do szklarni Nr. 1, gdzie miał pracować naukowo. Nad czym, o tym on sam nie wiedział.
W tym czasie ja i mój kolega farmakolog Hano weszliśmy w kontakt z bardzo porządnym „capo” jednej ze szklarni, komunistą niemieckim i zostaliśmy przyjęci do grona jego pracowników. Na razie pracowaliśmy na zewnątrz szklarni, ale „capo” dawał nam nadzieję, że gdy się jakieś miejsce zwolni, umieści nas w ciepłej, zacisznej szklarni. Myśląc o tym szczęściu, które nas miało w przyszłości spotkać, przesadzaliśmy jednego południa sadzonki papryki z doniczek do ziemi inspektowej. Koło nas kręci się poczciwy „capo”, aż tu nadchodzi „Untersturmführer”. „Was neues?” — co nowego? — pyta. Na to „capo”, którego Pawełek obdarzał zaufaniem, zdejmując przepisowo czapkę, melduje, że wszystko w porządki i dodaje z uśmiechem, że obecnie praca pójdzie lepiej, bo ma u siebie prawdziwych profesorów. I wskazuje na nas. Pawełek spogląda na kolegę i na mnie. Przepisowo stajemy na baczność i odpowiadamy na zadawane pytania. Wreszcie znalazł czego szukał! Farmakolog i biolog pod ręką i mówią, że na plantacjach znajduje się jeszcze botanik i dwóch zoologów. Zaczyna się pogodniejsza rozmowa. Pyta o Kraków, potem zatrąca o politykę. Odważamy się prostować pewne sądy „SS-Manna”. O dziwo! nie wrzeszczy, lecz dyskutuje dalej. Wreszcie każe się nam następnego dnia zameldować do pracy w szklarni Nr 1.
(…)
Wchodzę zadowolony do szklarni, — tu na stole siedzi niedbale Pawełek i mówi do mnie: „Schutzhäftling” jest biologiem, zaraz zobaczymy”. I zaczyna mnie egzaminować. „Was sind die Pflanzenfreundschaften und feindschaften?” (Cóż to jest przyjaźń i walka wśród roślin?). Przyznam się, że chwilowo miałem większą tremę niż przy kolokwium habilitacyjnym. Odpowiadam łamaną niemczyzną, nie dopuszczam już do drugiego pytania i po paru minutach zdaję z wynikiem pomyślnym. Otrzymuję równocześnie temat pracy: „Stwierdzić czy ten bałwan (nie chcąc obrażać uszów Czytelników pozwoliłem sobie na wolne przetłumaczenie użytego wyrazu) — i cytuje mi jakieś nazwisko — pisze prawdę o wzajemnym na siebie wpływie pszenicy i fiołka, kąkolu i owsa. Farmakolog ma badać bliższe jego specjalności zagadnienia, a mianowicie wpływ śliny na regenerację liści Bryophhyllum.
(…)
Gdyśmy już raz weszli do szklarni, zaczynają na naszą interwencję gromadzić się w niej inni nasi koledzy, w czym „Untersturmführer” idzie nam chętnie na rękę. Praca „naukowa” wre. (Pozwolą Czytelnicy, że od tej chwili nie będę używał cudzysłowów, pisząc o naukowej pracy w Dachau. Nie chcę bowiem utrudniać pracy zecera, a nie mam wątpliwości, że porozumieliśmy się należycie, jak się mamy na nią zapatrywać). Botanik Starmach używając patyczków; deseczek i papierowych oczywiście sznurków konstruuje przyrząd do pomiaru wzrostu roślin. Wzbudza on niesłychaną sensację. „SS-Manni” przychodzą do szklarni. „Untersturmführer” tłumaczy i wyjaśnia im znaczenie wzrostomierza, a skromny konstruktor stoi na uboczu i bez dumy spogląda na swoje dzieło.”

We wspomnieniach profesora Skowrona znajdujemy obszerny opis działalności „naukowej” prowadzonej przez krakowian w Dachau. Z braku miejsca przytoczę tylko fragmenty:

„Tymczasem pisane przez nas „Berichty” — sprawozdania — mówiące oczywiście więcej o tym, co zrobimy w przyszłości, niż o pracy dokonanej mnożyły się, wykresy upiększały ściany, zamkniętych dla nas więźniów, biur i zapełniały się doniczki z doświadczalnymi roślinami. Aż tu nagle zjeżdża do Dachau ze swoją małżonką sam Himmler. Zwiedza plantacje, zachwyca się polami mieczyków, z których ma się wydobywać sok bogaty w witaminy przeciw szkorbutowi. Dla niego nie istnieje oczywiście tłum ludzi ubranych w pasiaste mundury. W którąkolwiek stronę podąża Himmler znikają z niej więźniowie, przepędzani przez „capo” w dalsze okolice. Dopiero po tej wizycie doszło do naszych uszu, że najwyższy władca Gestapo zainteresował się tworzonym oddziałem naukowym i zatwierdził poddane mu ramy tej nowej placówki na terenie plantacji. Zostajemy przeniesieni do budynku, znajdującego się między szklarniami i odtąd mieścimy się w dwóch pokoikach oddzielonych sionką i tworzymy osobną komendę: wissenschaftliche Abteilung — oddział naukowy. — Powiększa się grono współpracowników. Do działu biologicznego należy farmakolog, krystalograf, biolog, chemicy, botanik, zoologowie, psycholog i historycy, meteorologią zajmuje się astronom, historyk i geograf, wykresy sporządza prawnik, a glebę badają geologowie. Wszystko oczywiście nasi koledzy. Fachowość kwitnie. Psycholog referuje wyższemu oficerowi SS, specowi od sporządzania sztucznej papryki, wyniki prac badawczych, farmakolog i ja udzielamy wyjaśnień w spornych sprawach chorób roślinnych, a historyk Piwarski wyciąga daleko idące wnioski co do wpływu ciepłoty gleby na rozwój systemu korzeniowego majeranku. Dopiero w Trzeciej Rzeszy dowiedzieliśmy się o naszych wszechstronnych uzdolnieniach. Nie zapominajmy, że Niemcy słyną przecież z fachowości, tym większa powinna być nasza duma.
(…)
Ponieważ do naszego oddziału należały także poletka doświadczalne, które pięknie obsadziliśmy różnymi roślinami, mogła w ciągu lata część kolegów spędzać czas na świeżym powietrzu, pilnie licząc i mierząc rośliny. Gdy rośliny podrosły, nasi historycy znajdywali wśród nich zaciszny schron, ukryty doskonale przed okiem „SS-Mannów”. Tak np. w zagajnikach gorczycznych siadywał kolega Szczotka i gawędził z innymi lub smacznie chrapał. Lecz nie tylko służba zewnętrzna naszego oddziału była pod tym względem uprzywilejowana, lecz i my wszyscy, pracujący głównie przy stołach, mogliśmy od czasu do czasu zapomnieć na naszych pólkach o wszystkich troskach obozowego życia. Pawełek bowiem umocniwszy się ostatecznie w wierze, że rzeczywiście jesteśmy członkami uniwersytetu i naszymi sprawozdaniami ułatwiamy mu jego stosunek z władzami, wziął nas w poważniejszą opiekę. Przychodził codziennie na pogawędki naukowe, częstował papierosami, które paliliśmy spokojnie, gdyż on sam badał pilnie przez okno, czy nie zbliża się niebezpieczeństwo w postaci obozowego przedstawiciela SS i pobłażliwie patrzył, gdy część kolegów oddawała się zasłużonej drzemce przy stołach pracy.
(…)
Monotonne życie na plantacjach przerywa nagły przyjazd Himmlera, a następnie innej wysokiej figury pana „Obergruppenführera” Pohla. To jest już ranga generalska w SS. Wpada do naszego oddziału gruby przysadkowaty pan, ubrany po cywilnemu, w krótkich spodenkach, za nim zaś wtłacza się okazałych kształtów teutonka, jego połowica. Za nią podąża przedstawiciel plantacji. Znajduję się pod ręką i do mnie skierowuje pytanie p. „Obergruppenführer”: „Was bist du?”. „Biologe” — odpowiadam, a on pyta o innych kolegów: „Und er?” „Pharmakologe, Chemiker” — z historyka robię geologa, aby wyszło lepiej. Cóż, kiedy nie znajduje to żadnego przyjaznego oddźwięku. Wreszcie pyta o naszego młodego prawnika, zajętego sporządzaniem wykresów, kim on jest? „Jurist” — odpowiada bez namysłu sam prawnik. Na to rozjaśnia się szerokie oblicze władzy. „Ach so, Jurist, Jurist, ja, ja, schön”. I odchodzi zadowolony. Widocznie znalazł zawód odpowiedni. Może sądził, że w takim oddzielę najpotrzebniejszy jest prawnik, a może ze wszystkich wymienionych zawodów, tylko o tym jednym coś wiedział. Być może, że dla niego farmakolog i meteorolog były to tylko puste słowa, bez treści. Będąc tak wysoką figurą w hierarchii partyjnej, musiał mieć przecież odpowiednie umysłowe kwalifikacje i nie mógł sobie zaprzątać głowy byle czym.
(…)
Powoli kończył się dla nas okres „przeszkolenia”, wyznaczony przez Gestapo. Na schyłku jesieni zaczęto zwalniać częściowo członków naszej grupy uniwersyteckiej. Coraz ktoś że szczęśliwców ubywał z naszego grona. Na razie jednak zwalniano kolegów zajętych w szklarniach lub przy innych robotach. Fachowcy z oddziału naukowego siedzieli na miejscu. Doczekaliśmy się wreszcie i my swojej kolejki. Nie szło to jednak łatwo. Trzeba było wyszukać i wyszkolić następców, którzy by godnie mogli prowadzić dalej naukowe badania. Oczywiście, że i przy tym powtórzyła się zwyczajna komedia. Wyszukaliśmy Polaków, jacy byli pod ręką, i polecono nam kilku zacnych Austriaków, wysokie osobistości z czasów przed przyłączeniem Austrii do Rzeszy i sprawa załatwiona. Ostatnie chwile na plantacjach przeszły nam miło i wesoło. Nie zapomnę nigdy dnia wymarszu już we własnych ubraniach cywilnych z obozu na dworzec, skąd mieliśmy wracać do Krakowa.
Pożegnaliśmy Dachau wszyscy, z wyjątkiem jednego z nas, kol. Piwarskiego, który jeszcze, całych dziesięć długich miesięcy pozostał sam w obozie.”

Praca w szklarniach i w „oddziale naukowym” niewątpliwie uratowała życie wielu uwięzionym.

We wspomnieniach profesora Skowrona znajdujemy także opis obozowego szpitala, zwanego rewirem:

„Od dobrych kilku dni czuję się źle. Mam gorączkę, nieznośne dreszcze wstrząsają ciałem, zęby szczękają. Dołącza się ostry ból gardła i nieznośny, uporczywy ból głowy. Wieczorem wydrapując się na drugie piętro prycz, trzęsę się z zimna, za chwilę jest mi gorąco, ale i przyjemnie, bo wszy nie gryzą. Przypominam sobie moje wiadomości o biologii wszy. Muszę mieć wysoką gorączkę, gdyż pasożyty nie chcą już więcej pić mojej krwi i przenoszą się na sąsiadów. Na drugi dzień na plantacjach biorę termometr z termostatu i mierzę sobie gorączkę. Ponad 39° C. Kwalifikuję się więc już do „rewiru”, czyli izby chorych, o ile oczywiście będę miał szczęście. Zgłaszam się przed wieczornym apelem jako chory pisarzowi blokowemu i zostaję wywołany w czasie apelu.
(…)
Mam 39,5° C. Kwalifikuję się więc do łóżka, temperatura 39° C jest bowiem ciepłotą graniczną. Poniżej niej powrót do pracy, powyżej upragniona izba chorych. Popychają mnie przez jedną, drugą i trzecią izbę, wreszcie wylądowuję na sali, na której leżą chorzy na anginę i różę. Sanitariuszem na naszej sali jest oczywiście więzień, szofer z zawodu, Niemiec, suchy, kościsty drab, który patrzy na mnie złowrogo. Wciskam mu w rękę 20 marek. Drab uśmiecha się łaskawie, wskazuje na łóżko i każe się rozbierać. Kładę się wreszcie i wówczas pyta mnie się o moje dolegliwości. Odpowiadam, że boli mnie głowa. Przynosi mi więc z dziesięć aspiryn, które łykam i w godzinę później leżę w kałuży potu.
(…)
Budzę się rankiem i czuję znów wysoką gorączkę. Za jakiś czas przeciągły brzęczek, sygnał pobudki. My chorzy mamy przynajmniej spokój. Nie słyszę przeraźliwego wrzasku: wstawać — aufstehen. Wkrótce potem słyszę miarowy tupot tysięcy nóg, zdążających na apel poranny. Śniadania jeść nie mogę, a ranne mierzenie gorączki wykazuje temperaturę powyżej 40° C. Znów aspiryna i poty. Jedzenia nie tykam cały dzień, a wieczorem zapadam w jakiś dziwny półsen, majaczę.
(…)
Powoli przytomnieję. Wychodzę, słaniając się, do ustępu. Trzeba przejść w samej koszuli sień zawianą śniegiem. Spoglądam w jakieś wiszące lusterko i nie poznaję samego siebie. Cała twarz nabrzmiała, czerwona i spuchnięta. To chyba róża, przechodzi mi przez myśl i gdy wracam na swoje legowisko i sanitariusz przynosi mi znów aspirynę, zapytuję go uprzejmie, czy przypadkiem nie jestem chory na różę. Patrzy na mnie złym wzrokiem, ale nowe dziesięć marek wprawia go w lepszy humor i zamiast aspiryny, daje mi zastrzyk prontosilu. Trafiłem na dobry czas. W jakiś miesiąc później zabrakło już bowiem tego doskonałego specyfiku, z którego pomocą przychodzę pomału do siebie.
(…)
Raz natomiast zaszczycił nasz barak odwiedzinami sam „Lagerführer, Hauptsturmführer” Ziehl. Prowadził go główny felczer. Wchodząc na naszą salę, felczer-więzień zwrócił się z przymilnym uśmiechem do najwyższego pana. „Tu leżą najgorsze psy (schlimmste Hunde) z anginą i różą”, na co w odpowiedzi Ziehl machnąwszy ręką, warknął głośno: „Ach so, sie werden so wic so krepieren” ( Ach tak, ci zdechną tak czy owak). I poszedł dalej. Na sali była zupełna cisza. Tylko leżący obok mnie Niemiec, kapitan statku handlowego z czasów pierwszej wojny światowej, szepnął mi cicho: „Kolego, dziś po raz pierwszy wstydzę się do głębi, że jestem Niemcem”
(…)
Chociaż ciągle jeszcze gorączkowałem i czułem się bardzo osłabiony, poprosiłem sanitariusza o wypisanie mnie z „rewiru”.(…) Prośbę poparłem znów dziesięciomarkówką i już po południu tego samego dnia kazano mi się ubrać i maszerować do baraku. Na następny zaś dzień powędrowałem na plantację.
(…)
Do zwolnienia czekałem jeszcze, jak się okazało, cały długi miesiąc. Był to może najgorszy dla mnie okres. Stałe gorączki, a prócz tego postępujące zwolna opuchnięcie, wskazujące na chorobę nerek i osłabienie serca, były dla mnie groźnym memento. Jeżeli zdołałem przetrwać ten czas, to mam to do zawdzięczenia przede wszystkim moim kolegom. Oni spełniali za mnie cięższe prace, starali się bokiem o lekarstwa z „rewiru”, a mój przyjaciel farmakolog Hano ucierał na proszek liście naparstnicy i odważał na prowizorycznej wadze odpowiednie dawki. Lojalnie muszę też wspomnieć, że i Frl. Friedrich, nasza kierowniczka w oddziale naukowym, dawała mi czasem cichaczem leki kupowane poza obozem w aptece miasteczka Dachau.
Wróciłem do Krakowa prawie w ostatniej chwili. Jeszcze tydzień, dwa pobytu w Dachau, a mój pobyt w obozach koncentracyjnych skończyłby się fatalnie. Zaraz po powrocie do Krakowa, według obowiązujących przepisów, musiałem się zgłosić na Gestapo, aby uzyskać pieczęć i podpis, stwierdzające wypełnienie obowiązku meldowania się. Indywiduum siedzące za biurkiem, widząc moją potwornie opuchniętą twarz, wyraziło radość, że dłuższy pobyt w obozie posłużył mi znakomicie, że wyglądam doskonale, jak z pewnością nigdy przedtem. Przyznałem mu zupełną słuszność.”

Powracający profesorowie, pomimo wycieńczenia i chorób, włączyli się do działalności konspiracyjnej. Niektórych ponownie aresztowano.
Dziś nie żyje już żaden z uwięzionych. Pozostały spisane wspomnienia, żebyśmy nie zapomnieli.

Na zdjęciu brama obozu w Dachau, autor Schaengel89

0

Dziadek Wojtek

Bo Pan Bóg, kiedy karę na naród przepuszcza, Odbiera naprzód rozum od obywateli.

101 publikacje
3 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758