Bez kategorii
Like

Sonderaktion Krakau – część 2

04/11/2012
706 Wyświetlenia
0 Komentarze
20 minut czytania
no-cover

Pobyt krakowskich profesorów w Sachsenhausen

0


Pierwsze chwile w Sachsenhausen opisuje profesor Gwiazdomorski następująco:
„Koło wpół do czwartej jedziemy dalej. W jakiś czas potem stacja Oranienburg. Kilku z nas nagle przypomina sobie: przecież w Oranienburgu jest jeden z najcięższych obozów koncentracyjnych niemieckich. Pytamy się eskortujących nas policjantów, czy tu mamy wysiadać. Lecz nie, jedziemy dalej. Oddychamy z ulgą. Stajemy na następnej stacji. Każą nam wychodzić. Eskortujący nas policjanci zostają w pociągu, nas zaś otacza tłum SS-ów z karabinami. Każą nam zdjąć kapelusze, ustawiając nas w trójki, potem w piątki i wśród wrzasków i rozdzielań razów kolbami zaczynają nas gnać w szalonym pędzie szosą w nieznanym kierunku. Domyślam się, że zostaniemy osadzeni w obozie koncentracyjnym. Znalazłem się w piątce obok Jerzego Landego i Gatty-Kostyala. Przed nami idzie Takliński, za nami Sternbach. Takliński ciągle zostaje z tyłu, nie może nadążyć. Widząc, że siły jego są na wyczerpaniu, odbieram od niego jego pakunek. Są to koce związane sznurkiem. Takliński, ociągając się, przeszkadza w trzymaniu piątki Landemu, który zresztą stęka pod ciężarem swojej walizy i ciągle mi grozi, że dalej nie pójdzie. Tymczasem SS-i każdego zostającego w tyle walą bez pardonu kolbami i obrzucają stekiem najordynarniejszych wyzwisk. Chciałbym pomóc Jerzemu, ale niestety nie jestem w stanie. W jednej ręce trzymam mój kuferek, mój kapelusz a pod pachą pled, w drugiej ręce niosę rzeczy Taklińskiego i czuję, że sznurek na jego pakunku jest coraz luźniejszy. Z tyłu Sternbach, nie mogąc wytrzymać szalonego tempa, kilkakrotnie upada. SS-i nie pozwalają naszym pomóc mu, biją go, ale i podnoszą sami. Nasi starają się prowadzić go pod ręce, ale przeszkadzają im w tym bagaże, z którymi nie mogą sobie dać rady. Później, już w obozie, dowiedzieliśmy się, że w drodze do obozu zostaliśmy potraktowani wyjątkowo łagodnie.
(…)
W jakiś kwadrans stajemy u wejścia do obozu. Naprzód przechodzimy przez szlaban, potem przed bramę obozową, sprawiającą wrażenia bardzo szerokiej sieni, przebijającej na wylot bardzo szeroki budynek. Sień ta zamknięta jest żelazną kratą, na której jest napis: „Arbeit macht frei” (praca uwalnia). Zaraz po przejściu bramy Takliński upada, na niego wywraca się Sternbach. Nic nie mogę im pomóc, bo obie ręce mam zajęte. Aby im pomóc, musiałbym stanąć, złożyć pakunki na ziemi i dopiero potem starać się ich podźwignąć. Nie ma mowy, abym na to wszystko mógł mieć czas: SS-i pędzą nas w dalszym ciągu i nie pozwalają nam ani na moment się zatrzymać. – Przechodzimy przez ogromny plac i stajemy przed barakiem – ciągle piątkami. Widzę leżącego Taklińskiego, ale nie na tym miejscu, gdzie się pierwotnie wywrócił. Widocznie upadł po raz drugi. Stoi przy nim jakiś SS, kopie go i krzyczy na niego, żeby wstał. Biedny Takliński usiłuje się podnieść, opiera się naprzód na jednej ręce, potem na drugiej, traci siły i z powrotem upada. Kopią go znowu po czym SS stawia na biednym zemdlonym człowieku swą obuta w ciężki żołnierski but nogę. Wreszcie udaje się bliżej stojącym kolegom podnieść Taklińskiego.
(…)
Cięgle jesteśmy bez kapeluszy. Tymczasem śnieg przechodzi w śnieżycę, połączoną z porywistym wiatrem. Za chwilę głowy mamy kompletnie mokre. W jakieś dziesięć minut śnieżyca ustaje. Korzystam z chwili spokoju i pytam przechodzącego aresztanta, jak nazywa się obóz, do którego nas przywieziono. Dowiadujemy się, że jesteśmy w Sachsenhausen.”

Księży i Żydów oddzielono od grupy krakowskiej, resztę zakwaterowano w barakach nr 45 i 46.

W Sachsenhausen krakowianie znaleźli się w nieznacznie uprzywilejowanej sytuacji, ponieważ w zasadzie byli zwolnieni z pracy. Musieli jednak wykonywać czynnosci porządkowe, byli też wyznaczani do wykonywania różnych zadań pomocniczych, niekiedy bardzo ciężkich i wyczerpujących siły. Typowy dzień pozostałych (pracujących) więźniów opisuje profesor Urbańczyk:

„O 5.30 pobudka, błyskawiczne ugładzanie legowiska, mycie się, ubieranie, połkniecie rannej zupki, wymarsz na apel o 7, koniec apelu o 7.40. Wprost z apelu szło się do pracy, bezrobotni zaś do tzw. Stehekommando. W trzech pustych blokach stały tłocząc się tysiące więźniów od rannego apelu do południowego o 11.30 i znów od 12 do apelu wieczornego o 16. Ścisk tam panował taki, że się tylko z trudem można było poruszać. Dla chorych stało kilka ławek. Rano i po południu było wyznaczone po półgodziny na spacer do klozetu. Pozatem trzeba było stać i stać bez końca. Ustrój narodowo-socjalistyczny nie zna bezrobocia; kto więc nie może inaczej, niech pracuje staniem. Dziwna rzecz, jak szybko się ludzie przyzwyczajali do stajni! Narzekań było znacznie mniej, niżby się można spodziewać. W lecie było takich stojących podobno mniej i stano na polu, lecz w zimie tą pracą zatrudniano chyba 2/3 więźniów. (…) Krakowianom los oszczędził tej rozkoszy; mówiono, że tak zarządził oddział polityczny, podobnie jak co do studentów czeskich uniwersytetów, których tam dostawiono krótko przed nami za demonstracje polityczne (około 1200). Było to prawdziwe błogosławieństwo dla krakowskiej grupy. Nie ulega wątpliwości, że śmiertelność wśród profesorów byłaby w przeciwnym razie jeszcze większa, bo prócz wysiłku fizycznego na stanie byłyby przyszły jeszcze inne ciężary i przykrości.”

Wspomnienia ocalonych przytaczają opisy pracy ponad siły więźniów, prowadzącej do szybkiego wyczerpania organizmu, panującego w obozie głodu, przejmującego zimna i licznych, często bezsensownych szykan doznawanych ze strony SS-manów i funkcyjnych. Według słów profesora Gwiazdomorskiego:

„Cała organizacja obozu, mało tego, sam pomysł obozu koncentracyjnego w ujęciu niemieckim jest potwornością, z którą trudno jest się oswoić, a jeszcze trudniej ją zrozumieć”

Przejmujące są przed wszystkim opisy umierania poszczególnych kolegów, wybitnych naukowców, którzy do końca starali się zachować godność. Oto tylko jeden z takich opisów zaczerpnięty ze wspomnień profesora Urbańczyka:

„Ciężkie były ostatnie tygodnie Takielińskiego, rektora Akademii Górniczej. W związku z niedomaganiem serca pojawiła się puchlina nóg. Nabrzmiałe nogi wypełniły w końcu całe nogawice, a sącząca się z nich wilgoć przenikała sukno, obmarzając na apelu. Chory mógł szczególnie dokładnie obserwować postępy choroby, aż doszło do tego, że go na plecach wynosił na apele Bolewski, adiunkt A. G.. Wreszcie jednego dnia został odniesiony do rewiru, skąd – jak wszyscy wraz z nim wiedzieli – nie było dla takich chorych powrotu. A jednak nikt nie słyszał od niego słów skargi lub rozpaczy”.

Nieco dalej Profesor Urbańczyk pisze:

„Gdy tak śmierć zabierała jednego po drugim, stało się jasne, że trzeba się każdemu przygotować na śmierć, jeśli się coś radykalnie nie zmieni. W widoczny sposób traciliśmy siły i ciało. Przygnębienie było wielkie. Zaczęto w listach dyskretnie, aby zmylić czujność cenzury, dawać ostatnie zlecenia, ten i ów pisał testament, który można było urzędowo oddać do swoich dokumentów w przechowalni, albo przynajmniej informował przyjaciół o swojej ostatniej woli. Nie znaczy to jednak ,aby się ludzie załamywali, owszem, nie brakowało ofiarności i nadstawiania się za drugich, była tylko poważna świadomość nadciągającego niebezpieczeństwa, przed którym szkoda było chować głowę w piasek. Bardzo pięknie powiedział wówczas pewien starszy profesor: „przeżyłem 66 lat, zrobiłem w życiu, com mógł, zajmowałem różne stanowiska, jest naturalne że umrę; ale młodym trzeba pomóc, aby obóz przetrzymali, bo oni dla naszej przyszłości będą bardziej potrzebni”.

W tych niezwykle ciężkich warunkach profesorowie dawali przykład koleżeństwa i solidarności. Elementem charakterystycznym było organizowanie, mimo kategorycznego zakazu, wykładów, pogadanek czy dyskusji naukowych. Oddajmy znowu głos profesorowi Urbańczykowi:

„Było tych pogadanek takie mnóstwo, że się układało plan na cały dzień, aby słuchacze mogli się w tym zorientować, aby pokrewne (nie tematem lecz słuchaczami) nie kolidowały ze sobą,, przeważnie szły 3-4 naraz! Zapraszało się fachowców z rożnych dziedzin, aby powiedzieli ogólnie o metodach i przedmiocie swej specjalności, o ludziach w niej pracujących, co dla młodych naukowców było bardzo pouczające. (…) Niejeden wyniósł z tych obozowych rozmów podnietę do nowych prac; powstają całe książki, zwłaszcza popularno-informujące, i pamiętniki. Ja sam na wolności opracowałem jedno zagadnienie, interesujące choć rozmiarami drobne, które przemyślałem w obozie, (…) Wiązała się przyjaźń i zadatki naukowej współpracy na przyszłość. Ze zdumieniem stwierdzaliśmy nieraz, że kolega z innego fachu interesuje się tymi samymi zagadnieniami, że możemy wspólnie je rozwiązywać, gdy jeden wniesie tę wiedzę, której brakowało drugiemu, którą by musiał dopiero z dużym nakładem sił zdobywać, i to oczywiście nie mógłby jej zdobyć w tak wysokim stopniu jak tamten, stale w niej siedzący.”

Więźniowie obozu rekrutowali się z różnych grup społecznych i rozmaitych narodowości. Profesor Gwiazdomorski opisuje w sposób szczególny więźniów, Polaków z Westfalii, którzy wspólnie z krakowianami zamieszkiwali blok 45:

„Kiedy nieraz w Polsce przed wojną czytałem o Polakach w Westfalii, nie wierzyłem nigdy w prawdziwość tych wiadomości. Byłem przekonany, że Polacy w Westfalii są fikcją, opartą tylko na polskości nazwisk ludzi od lat zniemczonych. Dopiero w Sachsenhausen przekonałem się, jak dalece się myliłem. Dowiedziałem się, że w Westfalii żyje duża ilość górników polskich, którzy mówią i czują po polsku, mają własne związki i stowarzyszenia, własną prasę, domy ludowe, chóry itd. Żyją przy tym w bardzo ciężkich pod względem narodowym warunkach, bo oczywiście Niemcy, nie szczędzą starań aby tych Polaków zmusić naprzód do zaparcia się własnej narodowości, a potem do wynarodowienia. Największą role odgrywa przy tym nacisk posyłania dzieci do szkół niemieckich. Od naszych nowych towarzyszy, którzy przyjęli nas w bloku naprawdę z otwartymi ramionami, dowiedzieliśmy się, że tych Polaków-Westfalczyków jest w obozie około 200. Są to sami prezesi, sekretarze i skarbnicy legalnie istniejących stowarzyszeń polskich w Westfalii. Nikt nawet nie usiłował formułować przeciwko nim jakiegokolwiek oskarżenia. Jedyną przez nich popełnioną „zbrodnią” jest ich polskość. Ale bo też to jest polskość, podniesiona do dziesiątej potęgi, polskość, od której bije żar miłości od wielu lat nie oglądanej Ojczyzny. (…) Może nasze wzajemne stosunki z Westfalczykami najlepiej scharakteryzuje powiedzenie profesora Pigonia, który wyraził się, że warto było przyjechać do Sachsenhausen, aby tu poznać naszych Westfalczyków.”

W Sachsenhausen zmarło dwunastu uczonych:

  • Antoni Meyer – wykładowca Akademii Górniczej.
  • Stanisław Estreicher – rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego.
  • Stefan Bednarski – lektor języka rosyjskiego.
  • Jerzy Smoleński – profesor geografii UJ.
  • Tadeusz Garbowski – profesor filologii.
  • Michał Siedlecki – profesor UJ, zoolog.
  • Kazimierz Kostanecki – profesor anatomii.
  • Feliks Rogoziński – profesor fizjologii i hodowli zwierząt.
  • Adam Różański – profesor inżynierii rolniczej.
  • Ignacy Chrzanowski – profesor honorowy literatury polskiej.
  • Władysław Takliński – profesor mechaniki teoretycznej i wytrzymałości materiałów.
  • Antoni Hoborski – profesor matematyki.

Dużą grupę krakowskich profesorów zwolniono w lutym 1940 roku. O pozostałych w niewoli tak pisze profesor Gwiazdomorski:

„Szczęście nasze niestety nie było pełne. Na myśli stali nam wszystkim ciągle koledzy, którzy zostali w obozie. Nie zostali zwolnieni Żydzi: Leon Sternbach i Joachim Mettallmann. Obaj zginęli w obozach. (…) Naszych młodszych kolegów, urodzonych w roku 1900 i w latach następnych, oraz Ormickiego wywieziono z początkiem marca 1940 r. do obozu koncentracyjnego w Dachau. Byli oni zwalniani małymi partiami w ostatnim kartele 1940 r. Tylko Piwarskiego trzymano w Dachau do końca 1941 r. On jeden z nas wszystkich przebywał w obozie około dwóch lat. Ormicki, który przyznał się niebacznie w Dachau do swego niearyjskiego pochodzenia, został w obozie na śmierć zamęczony.
Jeszcze większym smutkiem, niż myśl o naszych kolegach, którym nie było danym wrócić z nami do Krakowa, napełniały nas wiadomości o zgonie kilku kolegów, którzy w krótkim czasie po przyjeździe do domu zmarli z wycieńczenia i chorób przywiezionych z obozu. W ciągu pierwszego tygodnia po naszym powrocie do Krakowa zmarli: Antoni Wilk, Stefan Kołaczkowski, Jan Nowak i Jan Włodek, a po kilku tygodniach walki ze śmiercią zmarł Franciszek Bossowski. Lista ofiar Sachsenhausen miała się niestety w ciągu lat wojny jeszcze znacznie powiększyć.”

Kolejna część będzie poświęcona pobytowi profesorów w Dachau. Tam też opiszę wydarzenia, które pozwoliły wielu z nich przeżyć w nieludzkiej obozowej rzeczywistości.
 

Na zdjęciu brama obozu w Sachsenhausen.

0

Dziadek Wojtek

Bo Pan Bóg, kiedy karę na naród przepuszcza, Odbiera naprzód rozum od obywateli.

101 publikacje
3 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758