Czym jest wolność? Pytanie to pojawia się przy okazji każdej debaty, każdego medialnego wystąpienia i niemal nigdy nie udziela się na nie odpowiedzi, licząc najwyraźniej na intuicję odbiorcy lub rozmówcy.
Tymczasem przed napisaniem jakiegokolwiek poematu w obronie wolności osoba mieniąca się jej piewcą powinna odpowiedzieć na to pytanie podając jak tę wolność rozumie bądź definiuje. Dopiero po podaniu odpowiedzi przeciętny liberał zorientowałby się, jak wielki w umyśle odbiorcy powoduje chaos i jak dalece jest niezrozumiały.
Zdefiniujmy więc wolność – jako stan ducha i/lub ciała bez istnienia przymusu w relacji z drugą osobą. Już tutaj pojawiają się problemy, bo trzeba z kolei zdefiniować przymus – jaki mamy na myśli? Biurokratyczny, prawny, moralny, obyczajowy, czy nawet fizjologiczną konieczność? Tak zwany konserwatywny liberał skończy zapewne gdzieś w połowie trzeciego przymiotnika. Libertarianin nawet ten odrzuci. Tymczasem człowiek np. od przymusu fizjologicznego nigdy nie będzie wolny. Zatem wolność jest tylko względna. Socjalista jako środowisko wrogie wolności w relacjach międzyludzkich obiera wolny rynek, liberał – biurokrację. Kryterium jest inne, ale metoda ta sama i polega na wyborze czynnika ograniczającego wolność.
Wolność w ujęciu tzw. konserwatywno-liberalnym – i częstokroć tylko w politycznym kontekście – rozumowaniu „wolność” to wolność od przymusu biurokratyczno-prawnego. Już na wstępie trzeba uwzględnić, że sam liberał jest w tym kontekście niekonsekwentny, ponieważ ten przymus można jedynie „zminimalizować”, a nie można go znieść (zawsze człowieka obowiązuje jakieś prawo, jeśli chce się uniknąć anarchii) – zatem już mamy wolność niepełną, karłowatą, chwiejną, a jej zakres arbitralnie zależny od tego, kto prawo ustala. Szybko pojawia się pytanie, ile prawa potrzeba, by zachować wolność?Ile trzeba środków na zapewnienie prawa? Kto ma te środki zapewniać? Libertarianie ucinają dyskusję, zło zganiając na „państwowy monopol na prawo”. A reszta?
Na tym rozważania się nie kończą. Liberał (zwłaszcza ci z proweniencją „konserwatywną”) przy tym typowym dla siebie dylemacie próbując go rozwiązać przypomina akrobatę, który chce usmażyć omlet chodząc po linię nad wodospadem Niagara. Co robi? Ano proponuje coś, co zapewni potrzebny balans i chociaż w teorii nie pozwoli postawić kroku dalej tym, którzy albo inaczej rozumieją wolność, albo chcieliby do jej „zapewnienia” zapewnić inny rozmiar środków. Tym środkiem oczywiście najczęściej jest Konstytucja lub tzw. „państwo prawa”, która/które miała/oby zapewnić po pierwsze definicję i zakres wolności, po drugie klauzulę wieczności obowiązującą po wsze czasy. Tymczasem historycznie patrząc, jest to nadzieja tak płonna, że aż ciężko znaleźć bardziej ulotną. Temat tzw. antropologicznej naiwności, jest zresztą dobrym tematem na inny esej.
Dzieje się to dlatego, gdyż wolność jest rzeczą tak szalenie abstrakcyjną, że nie można mieć pretensji do kogoś, kto w naszym mniemaniu delikatnie ją posług wiadomego – subiektywistycznego i wolnościowego przecież imperatywu – przeinterpretował. I tak „konserwatywny liberał” mówiąc „wolność”, ma na myśli wolność od podatków, biurokracji, państwa, koncesji, pozwoleń, papierkowej roboty na rzecz rządu, a nawet samej polityki. Po drugiej stronie za to „socjalny liberał”, który – skądinąd słusznie, zauważa że przy takiej optyce na miejsce przymusu biurokratycznego i, nazwijmy to, solidarnościowego, pojawia się inny – ekonomiczny (w szerszym sensie społeczny). Tak naprawdę likwidując np. zasiłki czy ubezpieczenia zdrowotne/emerytalne likwidujemy człowiekowi jedną z alternatyw, jakim jest możliwość wyboru nie-pracy, skracając zatem zakres wolności. Państwo opiekuńcze jawi się tutaj jako semantyczne przedłużenie wolności.
W demokracji pozostaje jedynie kwestią polityczną, czy ludzie wolą „wolność od przymusu biurokratycznego” od „wolności od przymusu ekonomicznego”. Jest to zaledwie kwestia jednej frazy więcej – w liberalnym dogmacie utylitarnym i subiektywistycznym, zasadzie korzyści własnej, nie zmienia się w zasadzie nic! Jeśli ktoś nie chce pracować, to nie danie mu alternatywy jest nie poszerzeniem jego wolności, a jej ograniczeniem.
Tutaj warto rozpatrzyć kontrargument. Otóż, zwolennik tak pojmowanej wolności będzie ograniczał wolność innego człowieka, ponieważ środki na zapewnienie jej będzie musiał odbierać innym siłą i państwowym przymusem. Pomijając wulgarnie jednoznaczną (ekonomiczną) takiego toku myślenia, konserwatywny liberał ignoruje (lub nie chce widzieć), że patrzenie poprzez pryzmat państwa jest dokładnie takim samym mechanizmem, jakim jest patrzenie przez jego oponenta poprzez pryzmat wolnego rynku (kapitalizmu?) – czy dla samego pojęcia wolności ważne jest, co konkretnie ją ogranicza? Śmiesznym zdaje się być dla nas parol wysysania klasy robotniczej przez burżujów, ale kto powiedział, że parol wysysania owoców pracy zdolnych ludzi przez nierobów brzmi poważnie? Gdyby zamiast konkretnych określeń i epitetów powsadzać same litery A i B i zostawić czasowniki, to zdania są identyczne, czyt. w jednym i wypadku sposobem myślenia rządzi identyczna logika.
Immanuel Kant oprócz przymusów bezpośrednich widocznych, skategoryzował też przymusy pośrednie. Wolny rynek (kapitalizm?) jest przykładem przymusu pośredniego, przy odpowiedniej optyce, nawet bezpośredniego – bo codziennego, ekonomicznego. Tak jak liberał widzi jednostkę jako niewolnika przymusu państwowego, tak socjalista widzi ją jako niewolnik przymusu ekonomicznego. W obu wypadkach jest to ta sama, indywidualistyczna i z gruntu socjopatyczna fobia.
Żeby zrozumieć, skąd to zaskakujące podobieństwo, należy cofnąć się aż do Rewolucji Francuskiej i do myśli tych intelektualistów, którzy przygotowali pod nią teoretyczny grunt. Na sztandarach rewolucjonistów dumnie powiewała fraza „wolność, równość, braterstwo”. Już ona wyjaśnia imiona swoich dzieci – liberalizmu, socjalizmu i nacjonalizmu. Jej przedstawicielami byli odpowiednio żyrondyści, jakobini i bonapartczycy. Niszcząc stary ład, rewolucjoniści mieli nadzieję na symultaniczne „wprowadzenie” („nastanie”) wszystkich tych trzech paroli. Tymczasem im dalej postępowała rewolucja, tym bardziej jasne się stawało, że nie da się ich pogodzić. Jak trafnie ujął to prof. Bartyzel, spory między nimi rozstrzygała gilotyna.
Zostawmy póki co nacjonalizm na boku i skupmy się na porównaniu liberalizmu i socjalizmu. Kluczem do zrozumienia tego wywodu jest rewolucyjny egalitaryzm, jako przeciwieństwo elitaryzmu ancien regime. Elitaryzm i egalitaryzm można rozumieć jako dwie skrajności dyferencjacji panującej w społeczeństwie. Ancien regime odznaczało się wyraźnymi podziałami klasowymi – była klasa panująca – szlachta i stany jej podległe, lub, inaczej mówiąc, niższe – mieszczaństwo i chłopstwo. Był to elitaryzm wertykalny – od króla, przez szlachtę, do pospólstwa. Kryterium tego było zazwyczaj urodzenie (we Francji) lub urodzenie i zasługi (jak w Anglii, gdzie rewolucja miała dość łagodny przebieg) – czasami historyczna konieczność (przyjęcie do polskich rodów litewskich i rusińskich bojarów). Liberał i socjalista wspólnie uznają, że kryterium urodzenia jest >>niesprawiedliwe<<, gdyż jest krzywdzące dla tych, którzy mieli pecha urodzić się w klasie „niższej”. Możliwość wertykalnego awansu społecznego jak i degradacji osobników szkodliwych, bo przecież mieszczanin może okazać się sprawniejszy pod każdym względem od szlachcica, obwarowane zostaje zaledwie kryterium zasług.
Tymczasem tam, gdzie rozważania kończy liberał, tam dalszych odkryć dokonuje socjalista. Oprócz wertykalnego elitaryzmu, istnieje jeszcze druga oś, w poprzez klasy – nazwijmy to „elitaryzmem horyzontalnym”. Gdy znika kryterium urodzenia i męstwa, i gdy pojawia się nowe – ekonomiczne (społeczne) szybko dochodzi do budowy nowej hierarchii, w dodatku wredniejszej i trudniejszej do rozmontowania, gdyż kryterium „zasług” lub „zaradności” jest z natury właśnie egalitarne (wspólne dla wszystkich), co powoduje kolejne paroksyzmy. „To nie tak miało być!” – krzyczy zrozpaczony socjalista i pomstuje na nowych dyskryminatorów. Do absolutnej wolności przestaje wystarczać emancypacja „prawna” (lepiej pasuje mi określenie „statutowa”), dochodzi kwestia emancypacji ekonomicznej lub społecznej. Dotychczas wspólna droga socjalisty i liberała trafia na rozstaj – gdzie trzeba wybrać albo wolność, albo równość. Różnica między nimi to tak naprawdę jeden krok w lewo/w prawo.
Dodajmy też na koniec inne podobieństwo – tak jak liberał zaczyna na "równości wobec prawa", tak socjalista ekstrapoluje tę równość do zapewnienia "równego startu" – też za pomocą prawa. Jedyne, co liberał może zarzucić socjaliście, to błąd ilości, ale nie metody.
Interesujące jest to, jak robiąc kolejne kroki liberał, który obrał drogę „środka”, dryfuje z czysto ekonomicznego pojmowania wolności do, w jego mniemaniu, jej absolutyzacji – np. amerykańskiego odłamu szkoły austriackiej (libertarianizmu), albo w kierunku konserwatyzmu, uznając społeczeństwo i tworzone przez nie normy nie tylko jako coś realnego, ale nawet za żywotną konieczność i warunek wstępny do samej realizacji kapitalizmu i wolnego społeczeństwa – najdalej w tym sensie zaszła myśl ordoliberalna szkoły fryburskiej. Nierzadko dochodzi do „przebicia” ściany i tak o to Carsson, praktycznie kończą w typowych dla lewicy kosmopolityzmie oraz emancypacji, tymczasem Emil Brunner, Wilhelm Röpke czy pod koniec życia Stefan Kisielewski, ostatecznie zanurzają się w typowych dla prawicy antropologicznym pesymizmie oraz pochwałach dla moralnego reżymu.
Taki rozrzut nie powinien nikogo dziwić, gdyż jest konsekwencją ułomnego pojęcia, jakim jest wolność. Lecz to właśnie socjalista jest liberałem konsekwentnym, który rozszerza wolność o usunięcie fundamentalnego przymusu, jakim jest przecież przymus ekonomiczny. Stąd też, niezrozumiałe dla nas, uwielbienie zachodniej młodzieży dla socjalizmu i wolności jednocześnie. Czyż to nie Marx chciał „wyzwolić” ludzkość? Prawda jest jednak inna. To „nasze” pojmowanie wolności jest niezrozumiałe.
Karzeł Reakcji
Osobiste post scriptum: Nie chciałbym być źle zrozumiany, że nagle przeszedłem na pozycje socjalliberalne. Ani myślę. Po prostu domagam się, by przestać kojarzyć kapitalizm z wolnością, bo po pierwsze – jest to w uszach przeciętnego Kowalskiego niezrozumiałe, a po drugie – jest bronią obosieczną. I po trzecie, jak wykazałem powyżej – jest filozoficzną niekonsekwencją, balansowaniem na linie, ostatecznie naiwną mrzonką. To tutaj leży źródło wszelkich porażek tzw. ‘konserwatywnego liberalizmu”.
Literatura:
1. Hans Hermann Hoppe – Demokracja – bóg, który zawiódł
2. Jacek Bartyzel – Śmiertelny bóg demos
3. Wilhelm Röpke – Jenseits von Angebot und Nachfrage
4. Pius XI – Quadregesimo Anno
5. Leon XIII – Rerum Novarum
6. Gustav Le Bon – Psychologia tłumu
7. X. prof. Poradowski – Teologia wyzwolenia.
8. Alexis de Tocqueville – Dawny ustrój i rewolucja.
Civitas humana - dopóki Bóg nie powita nas w niebie, trzeba zajac sie sprawami przyziemnymi. Madrze. I za najmadrzejsze polaczenie uznaje polaczenie wolnej gospodarki z gleboko moralnym spoleczenstwem.