Profesor Trznadel podniósł jeszcze w zeszłym roku kwestię autentyczności wraku. I co? Cisza, prawicowe media udały, że taka opinia w ogóle się nie pojawiła, mimo że nie mogła ujść ich uwadze. Tak właśnie jest z hipotezą maskirowki.
Z Julią M. Jaskólską i Piotrem Jakuckim, publicystami niezależnymi, rozmawia Free Your Mind
FYM: Pierwsze pytanie musi dotyczyć sprawy, która stała się głośna w ub. roku, a potem jakoś ucichła. Co z Państwa książką o tragedii z 10 Kwietnia? Myślę, że każdy, kto interesuje się śledztwem smoleńskim nie mógł nie zauważyć i Państwa ubiegłorocznego, jedynego niestety (w tej materii), występu w TV Trwam i Radiu Maryja (
style=”text-decoration: none; outline: none; color: rgb(204, 0, 0);”>
), jak też tego, że zajęli się Państwo teorią maskirowki, a więc, by tak rzec, „ufologią”. Oczywiście termin „ufologia” jest tu ukłonem w stosunku do tych „życzliwych komentatorów”, którzy określają prace blogerów od maskirowki eleganckimi sformułowaniami typu „sekciarstwo”, „bajki” czy „fantazjowanie” (że nie wspomnę o ciekawszych).
Tak się zresztą zastanawiam, czy nie jest to termin jak najbardziej trafny. Można by przecież już z perspektywy czasu (bite dwa lata) mówić o „niezidentyfikowanym obiekcie latającym” nad smoleńskim wojskowym lotniskiem „tamtego dnia”, nie sądzą Państwo? Obiekt ten widziany był (mimo „złowieszczej, straszliwej mgły”, a może dzięki niej?) przez kilkunastu leśnych dziadków, wykazywał się rozmaitymi formami przestrzennymi, różnie się zachowywał, jak to zwykle z UFO bywa. A to latał całymi godzinami, a to „cztery razy podchodził”, a to przemknął jak „taki cień”, który „świsnął”, powiada mundurowy Tolja (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/cien.html)), a to tylko raz „lądował”, powiadają inni świadkowie. Ciągnął nawet za sobą warkocz komety (por. wypowiedź niejakiego Rustama w filmie „10.04.10”), wybuchał „jak żółtko” (wyznanie pewnego radzieckiego muzealnika Anatolija w „10.04.10”), powodował, że zatrwożeni świadkowie, sobotni działkowicze, łapali się za koła samochodowe, by nie pofrunąć spod brzozy, nad którą wyjątkowo nisko leciał. Przypominał też „dziesięciopiętrowego kolosa” (por. wypowiedź mechanika Siergieja (http://fymreport.polis2008.pl/wp-content/uploads/2012/02/FYM-cz-1.pdf, s. 75)). I tak dalej, bo to bardzo długa historia, jak Państwo wiecie.
Pech naturalnie sprawił, choć w przypadku UFO to sytuacja standardowa, że nikt tego „niezidentyfikowanego obiektu latającego” nie sfilmował ani nie sfotografował. Na szczęście są te wspomniane relacje naocznych, radzieckich świadków, no i ta przeprowadzana przez radzieckich badaczy identyfikacja „po upadku”, więc, co do UFO wątpliwości wiele osób (z tytułami naukowymi i bez) już nie ma. No ale wracam do meritum: co z książką?
JMJ: Od tamtej audycji w telewizji Trwam i Radiu Maryja minęła epoka. I co tu dużo mówić, od tego czasu z jednej strony nie zbliżyliśmy się ani jotę do wyświetlenia prawdy o wydarzeniach z 10 kwietnia 2010 r., a z drugiej kłamstwo smoleńskie ma się dobrze i robi karierę. Mamy pseudośledztwo prokuratury, która nie dysponuje dowodami bezpośrednimi i opiera się tylko na danych rosyjskich oraz media tzw. głównego nurtu, lansujące tezę o tym, że 10 kwietnia wydarzył się na Siewiernym zwykły wypadek lotniczy, w którym zginęła para prezydencka i elita państwa.
Ale to, niestety, nie jest jedyny obszar dezinformacji smoleńskiej. Opozycja, zespół parlamentarny badający okoliczności śmierci delegacji katyńskiej oraz media mieniące się niezależnymi, starają się utrwalić w świadomości opinii publicznej przeświadczenie o tym, że polska delegacja zginęła na osławionej smoleńskiej polanie. Te dwie, jak to się teraz mówi, narracje, prowypadkowa i prozamachowa, pozornie sprzeczne, w istocie się uzupełniają, i z powodzeniem, na zasadzie „dla każdego coś miłego”, wychodzą naprzeciw oczekiwaniom opinii publicznej. W efekcie nie ma obecnie zapotrzebowania na alternatywną wersję wydarzeń, ani gotowości na jej przyjęcie.
Dlatego doszliśmy do przekonania, że nie ma dziś klimatu do wydania książki, tak by wywołała ona jakikolwiek szerszy rezonans. Teren jest zagospodarowany, społeczeństwu podaje się na tacy albo wersję z wypadkiem lotniczym i brzozą, albo z dwoma wybuchami na pokładzie, wszelkie inne poglądy są marginalizowane przez ich deprecjonowanie, bądź przez zamilczanie. Skoro nawet głos intelektualisty takiego formatu jak prof. Jacek Trznadel przechodzi bez echa to o czym my mówimy? Profesor Trznadel podniósł jeszcze w zeszłym roku kwestię autentyczności wraku. I co? Cisza, prawicowe media udały, że taka opinia w ogóle się nie pojawiła, mimo że nie mogła ujść ich uwadze. Tak właśnie jest z hipotezą maskirowki, o której jako pierwszy już kilka tygodni po tzw. katastrofie, w lipcu 2010, pisał Krzysztof Cierpisz, a którą Pan, w swojej książce „Czerwona strona Księżyca” gruntownie przeanalizował.
Proszę zwrócić uwagę, że nawet w prasie prawicowej, na którą nie jest podobno nałożony kaganiec poprawności politycznej, nie zadaje się niewygodnych pytań, a jeśli już coś mimowiednie zostanie opublikowane, to zostaje błyskawicznie jako nie przystające do przyjętej tezy zamiecione pod dywan. Nie spotkałam się np. z szerszym podjęciem kwestii braku foteli, o której 31 maja 2012 r. mówił w „Naszym Dzienniku” dr inż. Wacław Berczyński, wieloletni pracownik Działu Wojskowo-Kosmicznego Boeinga i innych koncernów lotniczych. Warto tę opinię przytoczyć: „Siedzenia samolotów zgodnie z normami międzynarodowymi projektuje się na działanie przyspieszenia9 g, czyli dziewięciokrotnego przyspieszenia ziemskiego. Ono może się odkształcić, ale nie może złamać. A ja na zdjęciach nie widzę tych siedzeń. Gdy się ogląda zdjęcia z miejsc katastrof, zawsze widać te fotele. Bywa, że samolot spada z ogromnej wysokości, rozbija się zupełnie, a te fotele są prawie jak nowe. A tu na zdjęciach w ogóle nie widać foteli.”
W uzupełnieniu przypomnę katastrofę francuskiego Airbusa 330, który 1 czerwca 2009 r. wykonując lot AF447 z Rio de Janeiro do Paryża, trafiony piorunem spadł do oceanu u wybrzeży Brazylii i osiadł na dnie. W wypadku ginie 228 osób, ale – mimo że zderzenie z wodą przypomina upadek na beton, kadłub prawie nie ulega zniszczeniu. W 2011 r. podczas czwartej akcji poszukiwawczej z użyciem statku ratowniczego, wyposażonego w bezzałogowe pojazdy podwodne odnaleziono wrak, w tym tylną część przedziału pasażerskiego, wraz z fotelami i przypiętymi do nich pasami bezpieczeństwa pasażerami. Minister środowiska i transportu Nathalii Kosciusko-Morizet w wypowiedzi dla Radia France Inter nie wykluczyła, że niektóre ciała zostaną zidentyfikowane, gdyż panująca w głębinach niska temperatura i wysokie ciśnienie spowolniły proces rozkładu.
Jaka była reakcja na słowa Wacława Berczyńskiego o fotelach, podważające przecież pośrednio zarówno oficjalną wykładnię wydarzeń z 10 kwietnia, jak i tę z wybuchami lansowaną przez opozycję? Cisza, choć przecież powinno to wywołać zainteresowanie dziennikarzy śledczych, czy naukowców. No chyba, że z powagą potraktujemy słowa eksperta zespołu parlamentarnego, dr. Grzegorza Szuladzińskiego, że „jeżeli nie ma [foteli], no to znaczy, że ktoś je sobie wziął”.
Czy nie jest więc tak, że powstał wspólny front kłamstwa smoleńskiego, którego zadaniem jest urabianie opinii publicznej, tak przez mainstream, jak i media prawicowe, które funkcjonują, mam wrażenie, jako swoisty wentyl bezpieczeństwa, a więc jako niegroźne zupełnie dla status quo, ale za to przydatne do kanalizowania emocji? Do kogo więc miałaby trafić, a przede wszystkim w jaki sposób dotrzeć, jako konsekwentnie zamilczana, jak można się spodziewać, nasza książka? To jeszcze nie ten moment, co zresztą zasugerował nam jeden z wydawców.
Nadal więc nad książką pracujemy, zbieramy kolejne materiały, uaktualniamy ją, choć parę razy uznawaliśmy naszą pracę, jak się dziś okazuje pochopnie, za ukończoną. Tak się jednak składa, że im dalej od 10 kwietnia tym więcej przybywa znaków zapytania, nie mówiąc, że nasze spojrzenie ewoluuje, pod niektórymi opiniami, które wyrażaliśmy w swoich tekstach „na gorąco” tuż po tragedii, dziś już byśmy się nie podpisali. Tak czy inaczej więc pośpiech jest tu złym doradcą. Uprzedzając być może Pana zarzut, że mija zbyt dużo czasu, odpowiem że Teresa Torańska, która pracuje nad książką-zbiorem wywiadów na temat „katastrofy smoleńskiej”, stwierdziła niedawno, że wyda ją za parę lat. Jak sądzę, nie wynika to li tylko z jej licznych zajęć…
PJ: Julia wspomniała tutaj o cudownym zniknięciu foteli ze smoleńskiego pobojowiska. A przecież jest jeszcze ważniejsza rzecz: brak kokpitu samolotu, który ze względu na odmienną niż w samolotach rejsowych oraz w rządowej „sto dwójce”, awionikę, jest czymś w rodzaju odcisku linii papilarnych tupolewa. Przypomnę, najczęściej przywoływany, przykład zamachu nad szkockim Lockerbie z grudnia 1988 r., gdy mimo upadku z nieporównywalnie większej wysokości duża część kokpitu boeinga ocalała. Na Siewiernym kokpitu nie było, choć jak pamiętamy, na początku wmawiano nam, że widziano kokpit na drzewie; potem utrzymywano, że na Siewiernym był, mimo że kwestionował to zarówno na stronie 90 raport MAK, jak i późniejszy dokument komisji ministra Millera. Rosyjską tezę zaimportowali zresztą na polski grunt autorzy książki „Ostatni lot”, wykazując się na stronie 174 o wiele lepszą wiedzą, niż specjaliści od Anodiny. U nich bowiem okazuje się, że kabina pilotów już nie tylko uległa zniszczeniu. Według autorów ona „została dosłownie wtarta w ziemię”! „Niewykluczone, że dzieła zniszczenia dopełnił urwany fragment centropłatu skrzydła, który rozciął kadłub niczym olbrzymi nóż. – Trudno było rozpoznać, co jest fragmentem kabiny pilotów. To wszystko było dosyć mocno poskręcane i zmiażdżone – stwierdził jeden z ekspertów, z którymi rozmawialiśmy” – piszą Osiecki, Białoszewski i Latkowski.
Niestety, podobnym tropem poszedł również zespół parlamentarny ministra Macierewicza. Jego przewodniczący 7 lipca 2011 r. stwierdził w rozmowie z nami, że obecność kokpitu jest udokumentowana, ba, jego „zdjęcia zostały opublikowane, nie jest ich mało.”. Chodziło m.in. o wystawę zdjęć z „katastrofy smoleńskiej” prezentowaną w gmachu Parlamentu Europejskiego, a następnie w sejmie, oraz o raport MAK. Szkopuł w tym, że fotografia przedstawiała nie kabinę pilotów, jak podpisywała zdjęcie np. „Gazeta Polska”, tylko wysuniętą przednią goleń podwozia, która w skład kokpitu nie wchodzi, no i wbrew informacjom tygodnika nie było ono wcześniej nie publikowane. Wystarczyło zajrzeć chociażby do raportu MAK…
W toku przygotowywania książki przeanalizowaliśmy kilkaset katastrof lotniczych różnego typu i nigdzie nie spotkaliśmy takiej, w której jednocześnie występowałyby takie elementy jak to miało mieć miejsce 10 kwietnia na Siewiernym. W tym m.in.: śmierć wszystkich pasażerów, brak ciał, brak kokpitu, brak foteli z ponad czterdziestometrowym przedziałem pasażerskim, brak rozlanego, bądź płonącego paliwa, brak rowu w miękkiej ziemi po sunącym kadłubie samolotu, brak fragmentów bagaży, czy wyposażenia samolotu na okolicznych drzewach…
Proszę spojrzeć chociażby na katastrofę Tu-154 ze 163 osobami na pokładzie jaka miała miejsce w styczniu 1993 r. w New Delhi podczas podchodzenia samolotu do lądowania. W warunkach poniżej minimum maszyna zahaczyła o część instalacji naziemnej. Pękł kadłub, samolot zapalił się i odwrócił na plecy. Mimo to nikt nie zginął, nie uległy też zniszczeniu przedział pasażerski i część kokpitu! Pisał o tym m.in. “Los Angeles Times” z 9 stycznia 1993 roku.
Weźmy przypadek Boeinga 737-800 (nr rejsu TC-JGE), linii Turkish Airlines, który 25 lutego 2009 roku podczas podchodzenia do lądowania na pasie amsterdamskiego lotniska Schiphol rozpadł się na trzy części, gdy przymusowo wylądował na polu w pobliżu pasa lotniska. Spośród 135 osób zginęło 9 osób, a 50 zostało rannych, w tym 25 ciężko.
Idźmy dalej. Kokpit nie uległ zniszczeniu, a kadłub pękł na trzy części podczas awaryjnego lądowania 4 grudnia 2010 roku Tu 154 dagestańskich linii lotniczych na lotnisku Domodiedowo w Moskwie. Tuż po starcie z moskiewskiego lotniska Wnukowo do Mineralnych Wód na Kaukazie uszkodzeniu uległy trzy silniki. Podczas awaryjnego lądowania na najnowocześniejszym moskiewskim lotnisku samolot wpadł w poślizg i zsunął się z pasa startowego. Z kolei 1 stycznia 2011 roku w Surducie po zapaleniu się paliwa, nastąpił wybuch silnika Tu 154 podczas kołowania na lotnisku przed startem do Moskwy. Zginęły trzy osoby spośród ponad 120 pasażerów i członków załogi.
Takich przykładów jest więcej, są one jednak skrzętnie pomijane. Jeszcze ludzie zaczęliby kojarzyć za dużo.
Mamy więc do czynienia z uporczywym kierowaniem uwagi na Siewiernyj, tak ze strony rządu i prokuratury wojskowej, mediów mainstreamowych, jak i opozycji. A posuwa się to do granic absurdu. W „Gazecie Polskiej” z 6 czerwca br. na stronie tytułowej ukazało się zdjęcie, które ma być ostatnią fotografią śp. Lecha Kaczyńskiego wykonaną na pokładzie tupolewa w dniu tragedii, a które w rzeczywistości jest dość słabym fotomontażem. Wcześniej pojawiły się zdjęcia, upublicznione przez Zuzannę Kurtykę, które miałyby uwieczniać moment odlotu tupolewa z Okęcia. Dziwnym trafem jednak nikomu z zainteresowanych sprawą nie udało się dotrzeć do oryginałów tych zdjęć, nie widać też na nich postaci, które moglibyśmy rozpoznać. Trudno taki „materiał dowodowy” traktować poważnie. Zwłaszcza w dobie photoszopa.
W blogosferze coraz częściej mówi się o Okęciu jako o kluczu do tragedii. Nas zastanawia brak zdjęć z odlotu, brak jakichkolwiek relacji osób odwożących członków delegacji na lotnisko… Zwróciliśmy się też z pytaniem do fotograficznych agencji prasowych o odpłatne udostępnienie zdjęć z 10 kwietnia z Okęcia do opublikowania w naszej książce. Wszystkie agencje odpowiedziały, że takich materiałów nie posiadają. Ani jednego zdjęcia z odlotu głowy państwa! Do tego jeszcze „zepsuty” akurat tego dnia monitoring w wojskowym porcie lotniczym w stolicy. Ten kompletny brak danych z lotniska rodzi różne domysły. Co takiego musiało się tam wydarzyć, że jest tak pilnie strzeżoną tajemnicą?
FYM: Jak to się w ogóle stało, że zajęli się Państwo śledztwem smoleńskim? Dziennikarze przecież unikają tego jak diabeł święconej wody. Nie ma bezpieczniejszych zajęć? Mówię o, podkreślam, śledztwie, nie zaś o „temacie smoleńskim”. Ten ostatni bowiem bywa od 10 Kwietnia „eksplorowany” i „zagospodarowywany” na mnóstwo sposobów – od wypadkowo-prześmiewczych czy satyrycznych zaczynając na naukowo-badawczo-wizualizacyjnych kończąc. Co dla Państwa stanowiło taki impuls? Przecież tyle artykułów i książek już napisano „o Smoleńsku”! Kto wie zresztą, czy już wszystko nie jest wyjaśnione (jak nie przez jednych ekspertów, to przez drugich), tzn. albo był na Siewiernym wypadek, albo zamach. Co tu jeszcze drążyć?”
JMJ: Chciałabym od razu wyjaśnić – my nie zajmujemy się śledztwem smoleńskim, gdyż by prowadzić śledztwo trzeba dysponować dowodami i dotrzeć do świadków zdarzenia, a my ani nie mamy takich możliwości, ani ich nie szukamy. Nigdy też nie aspirowaliśmy do roli dziennikarzy śledczych. Jesteśmy publicystami, a to zasadnicza różnica. W przeszłości pisywałam, Piotr zresztą też, o wielu aferach, ale nigdy nie starałam się dotrzeć do, dajmy na to, Jeremiasza Barańskiego ps. „Baranina”, czy „Dziada”, szefa gangu wołomińskiego. Zresztą czy w Polsce dziennikarstwo śledcze istnieje?
W 2009 roku UNESCO opublikowało przewodnik dla dziennikarzy śledczych. Został przetłumaczony na kilka języków w tym na arabski, rosyjski i chiński. Polskiego tłumaczenia nie ma. Mało tego, jak pisał 31 maja br. Marek Palczewski na blogu Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich na Salonie24, międzynarodowe organizacje dziennikarzy śledczych pomogły uformować profesjonalne zespoły w Egipcie, Jordanii i Tunezji. Rząd w Warszawie nie angażuje się w promocję dziennikarstwa śledczego, by przyspieszyć walkę z korupcją, a robią to na przykład rządy w Beninie, Ghanie, Kenii, Mozambiku, Nigerii i Ruandzie.
W Polsce nie ma dziennikarstwa śledczego, gdyż nikomu na tym nie zależy. Są, owszem, pojedyńczy dziennikarze tropiący mniejsze lub większe afery, ale to wszystko. A i to nie wiem, czy dzieje się niezależnie, czy raczej w ramach rozgrywek kto kogo. Nawet prawicowi dziennikarze śledczy, którzy mają rzekomo reprezentować inne, wyższe standardy, „swoich” nie ruszają. Relacjonował Pan wysłuchania przed zespołem parlamentarnym badającym tragedię smoleńską i wie Pan doskonale o czym mówię. Słowem jest jakaś salonowa atrapa dziennikarstwa śledczego nie naruszająca interesów, których nie można naruszyć. Nikt nie chce ryzykować losu Anny Politkowskiej. Przesada? Niekoniecznie… Tyle tytułem wyjaśnienia.
A dlaczego zajęliśmy się tym tematem? Przyznaję, na początku jedynie obserwowaliśmy rozwój wypadków, jednak już od pierwszego dnia pewne pytania nie dawały nam spokoju, chociażby to jakim samolotem, jakiem czy tupolewem, polska delegacja poleciała do Smoleńska. Zastanawiał nas też sposób relacjonowania wydarzeń, np. brak zdjęć z miejsca katastrofy i to w czasach, kiedy korki na drogach są pokazywane z helikoptera. Można powiedzieć, że w ten sposób rodziła się nasza smoleńska myślozbrodnia, by posłużyć się określeniem Orwella z „Roku1984”. O tym, jak silna jest polska Policja Myśli, tropiąca ludzi uprawiających myślozbrodnię, a więc myślących inaczej niż każe Partia i Wielki Brat, pokazuje nie tylko wszechobecna propaganda, ale także – zdawałoby się umożliwiający największą swobodę wymiany opinii – Internet, w którym blogerów prowadzących tzw. śledztwo obywatelskie, kontestujących oficjalną wykładnię rządowo-opozycyjną oraz wykazujących, że na Siewiernym miała miejsce maskirowka, czyli że nie zginęła tam setka osób, a mamy jedynie do czynienia z makabryczną inscenizacją, określa się mianem „ruskich agentów”. Prawda, że to szczególny dość paradoks, że akurat tak się „komplementuje” tych, którzy dane podane przez stronę rosyjską w odróżnieniu nawet od opozycji odrzucają uznając je za kompletnie niewiarygodne?
Wracając do książki. Pan przestawił hipotetyczny przebieg wydarzeń, więc nie ma sensu byśmy powielali zawartość „Czerwonej strony Księżyca”. Będziemy się na Pańską pracę powoływać, chociaż my przyjęliśmy od początku trochę inne jednak założenie niż Pan, zależy nam raczej na ulokowaniu 10 kwietnia w kontekście wydarzeń krajowych i w geopolityce, na wskazaniu prawdopodobnych motywów zbrodni. I tu pojawia się naturalnie wątek sprawstwa pośredniego i bezpośredniego. O zamachu jako pierwszy wspomniał izraelski „Maariv” w tekście pt.: „Zapach likwidacji”; o sprawstwie rosyjskim, powołując się na swoje źródła w NATO, wprost napisał rumuński portal internetowy Global News. Ale czy tylko ten kierunek należy uznać za prawdopodobny?
W połowie maja 2010 r. przeprowadzaliśmy wywiad z ks. Stanisławem Małkowskim, kapelanem „Solidarności”, którego Służba Bezpieczeństwa przeznaczyła do likwidacji i miał podzielić los ks. Jerzego Popiełuszki. Komentując wydarzenia 10 kwietnia stwierdził jednoznacznie, że mieliśmy do czynienia z zamachem stanu. Ale, co więcej, podkreślił że „był to nie tylko zamach stanu, ale akt wojny przeciwko Polsce. Zamach stanu jest sprawą doraźną, wewnętrzną. Tutaj mamy natomiast sojusz czynników: wschodniego, centralnego i zachodniego. W wyniku tego – przynajmniej biernego – trójporozumienia dokonała się zbrodnia o nazwie Katyń 2. Nasza sytuacja geopolityczna jest gorsza niż w latach 80., gdy mieliśmy obrońców na Zachodzie, którym zależało na tym, by Polskę wykorzystać w grze przeciwko Związkowi Sowieckiemu, mającej doprowadzić do rozkładu bloku wschodniego. Mieliśmy też szczerych przyjaciół, takich jak Ronald Reagan. Teraz tych przyjaciół brak. Grozi nam strategiczne porozumienie rosyjsko-niemieckie. Zachód i USA grają razem z Moskwą.”
Czy ten scenariusz też nie może być prawdopodobny?
PJ: Mówienie w warunkach polskich o dziennikarstwie śledczym jest nieporozumieniem. 23 marca br. „Gazeta Polska Codziennie” poinformowała, że „podczas badań ciał Przemysława Gosiewskiego, wicepremiera w rządzie PiS, oraz prof. Janusza Kurtyki, prezesa Instytutu Pamięci Narodowej, biegli nie potrafili określić przyczyny ich zgonu. Mało tego, ich ustalenia są sprzeczne z ustaleniami rosyjskich patologów, potwierdzonymi później przez ówczesną minister zdrowia Ewę Kopacz oraz premiera Donalda Tuska, którzy twierdzili, że ofiary katastrofy zmarły na skutek wielonarządowych obrażeń. Tymczasem narządy wewnętrzne ekshumowanych ofiar nie zostały naruszone.”
Po takiej informacji, jeśliby istniało niezależne, a więc wolne od politycznych nacisków, dziennikarstwo śledcze, w prasie powinno zawrzeć, informacja przecież – jako podważająca wszystkie dotychczasowe ustalenia dotyczące 10 kwietnia 2010 roku – jest wybitnie przełomowa. Znalazł Pan kontynuację tego wątku na pierwszych stronach gazet niezależnych, prawicowych, nieważne jak je zresztą nazwiemy, kontestujących działania rządu i prokuratury? Nie, ale nie mogło jej być, skoro pojawiła się koncepcja wybuchów w tupolewie. Nie na miejscu byłoby więc stawianie pytania: „Czy mogła mieć miejsce eksplozja, skoro narządy wewnętrzne ofiar nie zostały naruszone?”. Spotkał się Pan z przypadkiem, gdy po wybuchu narządy wewnętrzne nie odnoszą obrażeń? Bo ja nie. Jesteśmy więc w domu: mamy kolejną odsłonę salonowej poprawności, tym razem bynajmniej nie autorstwa „Gazety Wyborczej” i Kancelarii Premiera.
Sytuacja dziennikarstwa w Polsce po 10 kwietnia 2010 roku jest, moim zdaniem, podobna do tej amerykańskiej po zamachach z 11 września 2001. Bodajże w 2006 roku mówił o tym David Boardman, redaktor naczelny „The Seattle Times” i szef amerykańskiej organizacji Investigative Reporters and Editors na konferencji w Łodzi poświęconej prawnym, ekonomicznym i profesjonalnym zagrożeniom, przed którymi stoi dziennikarstwo śledcze. Z jego analizy wynikało, że w Stanach nastąpił wówczas zanik tzw. dziennikarstwa weryfikującego na rzecz dziennikarstwa przyjmującego do wiadomości.
Czy nie przerabiamy tego i u nas? Spójrzmy chociażby na – jak to się mówi – niezależne i demaskatorskie filmy, jakie powstały po 10 kwietnia i były popularyzowane przez „Gazetę Polską”. Czy któryś z nich podał w wątpliwość Siewiernyj jako miejsce katastrofy, zanalizował rozrzut szczątków maszyny, czy porównał przebieg katastrofy z innymi przypadkami tego typu? Czy w filmach tych padają kluczowe pytania o na przykład okęcki blackout, o autentyczność wraku, albo o to jak to możliwe, że zniknął cały kokpit, a jakimś cudem odnalazł się FMS? Nie wiem jaką rolę mają pełnić te obrazy, skoro na przykład w filmie „10.04.10” zupełnie bezrefleksyjnie bierze się za dobrą monetę to co mówią „świadkowie” ze Smoleńska. Dostrzegam poza tym w większości tych produkcji jakąś miałkość, odwoływanie się głównie do emocji, by nie powiedzieć, że granie na nich. Pytanie, czy to eksploatowanie tematu na siłę prędzej czy później nie przełoży się także w kręgach wyborców PiS-u na spadek zainteresowania tematem.
w części drugiej m.in:
szwadrony śmierci likwidują niewygodnych świadków, czyli co wiedzieli Michniewicz, Wróbel, Szpineta i inni
co łączy katastrofę gibraltarską z katastrofą smoleńską
co miał na myśli Szczegielniak, mówiąc o hangarze na Okęciu
dziwne przypadki Antoniego Macierewicza, czyli o upowszechnianiu narracji rosyjskiej słów kilka