„ŚMIERTELNIE GROŹNY MIT PAWŁA LISICKIEGO”
20/01/2013
694 Wyświetlenia
0 Komentarze
20 minut czytania
Aleksander Ścios:
Wartość publicystyki mierzy się miarą słów i żadne inne atrybuty nie mogą decydować o czyjejś wiarygodności.
Publicysta, który poważnie traktuje słowo i chce budować własny wizerunek musi brać pełną odpowiedzialność za to, co napisał przed miesiącem, rokiem czy dziesięcioma laty.
To przypomnienie jest konieczne, ponieważ aparat propagandy III RP posługuje się nie tylko semantycznym oszustwem, przypisując chamom walory polityków, osłów obdarzając mądrością, a funkcjonariuszy mianem dziennikarzy, ale powszechnie żeruje na odbiorcach dotkniętych amnezją, którzy nie są w stanie zapamiętać tego co „wybitny” żurnalista wypisywał w nieodległej przeszłości. Ten skuteczny mechanizm wyłonił już dość szemranych „autorytetów”, „prawicowych” mędrków i „niezależnych” publicystów, którzy codziennie muszą dziękować Bogu, że Polacy nie mają na tyle rozumu, by zdobyć się na refleksję i rozgonić to załgane towarzystwo.
Dlatego sądzę, że Paweł Lisicki, który od wielu tygodni pozuje na publicystę „prawicowego, niezależnego i niepokornego” powinien zostać skonfrontowany z opiniami, jakie jeszcze do niedawna głosił w sprawach dla Polaków najważniejszych. Rzeczy, które publicysta ten wypisywał od dnia tragedii smoleńskiej, są – w moim odczuciu – na tyle głupie i podłe, że nie wolno ich pomijać milczeniem.
Ten subiektywny wybór tekstów można uzupełnić wieloma innymi wypowiedziami Lisickiego, z których wyłania się obraz daleki od obecnej inscenizacji.
19 kwietnia 2010 roku w tekście „Czas łez, czas życia”, Lisicki – w pełnej harmonii z ówczesną retoryką dowodził – „Być może straszna tragedia pod Smoleńskiem będzie miała jeszcze jeden skutek. Być może przyczyni się do przełomu w stosunkach z Rosją. Oby. Wygląda wprawdzie na to, że Kreml podjął decyzję o ociepleniu stosunków z Polską już wcześniej. Jednak solidarność zwykłych Rosjan, wczucie się w polską sytuację pozwalają na pewne nadzieje. Mimo całej ostrożności wynikającej z doświadczenia nie wolno takiej szansy z góry przekreślać. Gdyby poza wyrazami współczucia udało się spełnić najważniejsze polskie postulaty w sprawie Katynia, można by mówić o rzeczywistym zbliżeniu. Czyż nie byłoby to zarazem realnym wypełnieniem testamentu Lecha Kaczyńskiego?
Dzień później w tekście –„Kampania pod znakiem żałoby”, naczelny „Rzeczpospolitej” pouczał Polaków – „Pojmuję doskonale uczucia, które bliskim zabitych dyktują te słowa. Dzięki nim oswajają to, co pełne grozy i straszliwe, ową niespodziewaność i nieprzewidywalność śmierci włączają w wyższy sens. A jednak w tym okazywaniu bólu też trzeba umieć zdobyć się na powściągliwość i dokonać rozróżnienia między metaforą a prawdą. Trzeba pamiętać, że nie ma poświęcenia ani męczeństwa bez świadomości tych, którzy giną. […]Najgorsze co mogłoby się wydarzyć, to gdyby ten język bólu i żałoby przestał być retoryką pogrzebową i opanował debatę polityczną. Gdyby ów ton, zrozumiały w momencie dramatu, zaczął dyktować przebieg kampanii prezydenckiej. Byłoby to fatalne z kilku powodów. Po pierwsze wątpliwe moralnie. Warto pamiętać, że w Smoleńsku zginęli przedstawiciele różnych obozów politycznych. Jak znaleźć dla nich wspólny mianownik? I czy taka próba potraktowania ich wszystkich jako jednej ofiary nie byłaby uzurpacją?”
23 kwietnia poznaliśmy charakterystykę Jarosława Kaczyńskiego, którego Lisicki typował jako naturalnego kandydata PiS w wyborach prezydenckich:
„Ludzie widzą w nim teraz przede wszystkim człowieka zdruzgotanego cierpieniem. Kogoś, kto niczym biblijny Hiob musi znieść śmierć najbliższych. Miliony mogły obserwować jego skupioną twarz przy trumnie brata. Patrzeć i współczuć. Widzieć nie polityka, nie ideologa IV RP, nie sprawnego i bezwzględnego gracza politycznego, ale żałobnika. […]Jarosław Kaczyński staje przed szansą na zwycięstwo. Wszakże odwołanie się do współczucia to za mało. By wygrać, powinien pokazać, że się zmienił. Nie tylko że potrafi znosić cierpienie, ale też że ono go przemieniło. Potrzebny jest mu inny ton i przede wszystkim gesty. Znaki wskazujące, że były premier potrafi puścić w niepamięć urazy i jednać się ze swymi politycznymi oponentami”
29 kwietnia 2010 w tekście „Walka na mity, walka o śmierć” Lisicki zatroszczył się o przebieg kampanii prezydenckiej:
„Wygląda na to, że głównym tematem kampanii prezydenckiej nie będzie, niestety, spór o przyszłość Polski, ale o to, kto jest sprawcą katastrofy z 10 kwietnia. O to, kto sprawniej i lepiej przekona do swojej wizji tragedii. Zwolennicy pierwszego mitu – najczęściej można go znaleźć na łamach „Naszego Dziennika” lub w Internecie – widzą w katastrofie zamach, prawdopodobnie efekt spisku władz rosyjskich. Nic tu nie było przypadkowe.[…] Teorie spiskowe mają dwie zalety. Po pierwsze, pozwalają ludziom, którzy w nie wierzą, zracjonalizować śmierć i jej grozę. Przestaje być ona czymś nieodgadnionym, brutalną raną zadaną nie wiadomo po co i przez kogo. Staje się dziełem człowieka i to człowieka złego. Po drugie, dzięki temu ofiary tragedii stają się prawdziwymi herosami, obrońcami narodu przed zagładą; męczennikami, którzy oddali życie za Polskę. Wiadomo już, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. Na kogo i przeciw komu głosować. Szkoda tylko, że zwolennicy tezy o zamachu nie są w stanie wskazać, jakimi motywami mieliby się kierować jego ewentualni organizatorzy. By przeprowadzić taki zamach, Rosjanie musieliby być absolutnymi szaleńcami. O to jednak nikt ich nie oskarża.”
W tekście „Nie tracić miary rzeczy” z 12 lipca 2010 poznaliśmy poglądy tego „konserwatysty” na temat sporu o krzyż umieszczony na Krakowskim Przedmieściu. Lisicki nie zapomniał również udzielić dobrych rad partii Jarosława Kaczyńskiego: „[…]nie uważam, żeby pozostawienie krzyża w obecnym miejscu było dobrym pomysłem. Czas żałoby się skończył i krzyż, który tak dobrze ją wyrażał, powinien zostać przeniesiony. Zamiast niego można umieścić przed pałacem tablicę, która będzie upamiętniała wszystko to, co stało się w Polsce po 10 kwietnia. Propozycję tę zgłosili niektórzy politycy PO i wydaje się ona rozsądna. Dlaczego? Nie, nie dlatego, że krzyż ma znaczenie religijne, a państwo jest świeckie. To zły argument. Liczy się co innego. Zwolennicy zachowania krzyża twierdzą, że upamiętnia on nie tylko tragiczną śmierć ofiar katastrofy, ale też niezwykły sposób jej uczczenia. Przypomina o solidarności tysięcy ludzi, którzy postanowili oddać Lechowi Kaczyńskiemu hołd. To prawda, tyle że niecała. Bo w tym samym stopniu, w jakim jest symbolem pamięci, jest też, a przynajmniej może się łatwo stać, symbolem politycznym. Znakiem rozpoznawczym dla ludzi, którzy są zwolennikami legendy Lecha Kaczyńskiego. Którzy porównują tragedię smoleńską z Katyniem i uważają, że ofiary katastrofy były poległymi.
Ale w jakiej bitwie poległ Lech Kaczyński? Czy naprawdę wolno jednym tchem wymieniać przypadkową tragedię – katastrofę pod Smoleńskiem – ze świadomą ofiarą z życia, co stało się udziałem oficerów zamordowanych w Katyniu? Nie wolno. To zatracenie miary rzeczy. Obrona krzyża miała sens wtedy, kiedy zagrożona była sama tożsamość narodowej wspólnoty. Nie ma powodu, żeby dziś w demokratycznej walce miał się on stać narzędziem jednej partii. Żeby był bardziej znakiem PiS niż PO. Obecny prezydent ma przeto – mniemam – prawo domagać się przeniesienia krzyża poza pałacowy dziedziniec. Jeszcze jedno. Obrona krzyża zamyka ponownie partię Jarosława Kaczyńskiego w zaułku, z którego wydostała się w trakcie kampanii prezydenckiej. Przypomina o dawnym wizerunku Prawa i Sprawiedliwości jako ugrupowania nierozumiejącego współczesności, o ciasnych horyzontach, blisko związanego z Radiem Maryja. Wszystko to skutecznie odpycha umiarkowanych wyborców z centrum, których głosy Kaczyński zdobył.”
23 lipca w publikacji „Droga ku przepaści” Lisicki podsumował sytuację na Krakowskim Przedmieściu – „Spór o krzyż przed Pałacem Prezydenckim wydaje się zakończony. Ale straty polityczne, które poniosła opozycja, są oczywiste. Budowany z trudem w czasie kampanii prezydenckiej wizerunek Jarosława Kaczyńskiego jako przywódcy umiarkowanego, całkiem się załamał.
Czy odpowiedzią mają być słowa Antoniego Macierewicza o zbrodni pod Smoleńskiem? Albo obrona krzyża jako pomnika wystawionego rzekomo poległemu prezydentowi? Który ma być znakiem „pełnej prawdy o Smoleńsku”? Tak jakby w tej pełnej prawdzie, o której mówią politycy PiS, mieściło się coś więcej niż to, co jednak wiemy z dotychczasowej prawdy: że lotnicy byli źle przeszkoleni, że nie powinni startować i lądować, że organizatorom zabrakło wyobraźni, a katastrofa była smutnym rezultatem mieszaniny zuchwalstwa, blagi, bałaganu z polskiej strony oraz niekompetencji po rosyjskiej? Wydaje się, że wiadomo wystarczająco dużo, żeby domagać się dymisji Bogdana Klicha oraz osób odpowiedzialnych za szkolenia w armii. Zamiast tego słyszę Jarosława Kaczyńskiego, który twierdzi, że kto ataków na nieżyjącego prezydenta nie łączy z katastrofą „ma jakieś kłopoty z myśleniem”. Ale owo „połączenie” musiałoby prowadzić do tezy, że katastrofa została ukartowana przez atakujących prezydenta, w domyśle rząd. Przecież to absurd. Przyjęcie tej tezy to pójście drogą ku przepaści. W polityce nie wolno być zakładnikiem emocji.”
W podobny sposób, Paweł Lisicki wyrażał swoją troskę o prawicę w tekście „Dreszcz z 10 kwietnia” – „Nie wiem, co się stało z częścią polskiej prawicy. Co się stało z jej zdrowym rozsądkiem? Gdzie jest jej instynkt samozachowawczy? Jedni mówią o męczennikach, inni o poległych pod Smoleńskiem, jeszcze inni o ofierze złożonej przez naród albo o zbrodni. Zamiast analizy króluje mętna mistyka. Sypią się metafory, padają podniosłe hasła i slogany. Niektórzy politycy PiS ogłosili, że nie zważając na nic, będą dziś bronić krzyża, miejsca pamięci o śp. Lechu Kaczyńskim na Krakowskim Przedmieściu. Działają pod wpływem szczególnej atmosfery, która uniemożliwia racjonalny namysł.”
Konkluzja tego artykułu pozwalała docenić intelektualne zaangażowanie autora: – „Zamiast widzieć ludzkie błędy, bałagan, niechlujstwo, złą organizację, tromtadrację; zamiast próbować wyciągnąć wnioski na przyszłość, tak aby podobna katastrofa nigdy się nie powtórzyła, autorzy takich wypowiedzi dzień po dniu przegrywają walkę o rozum, pławią się w cierpiętnictwie i pseudomartyrologii.”
Na koniec tego przeglądu zostawiam jeden z najbardziej reprezentatywnych tekstów Lisickiego –„Śmiertelnie groźny mit” z 19 listopada 2010, w którym naczelny „Rzepy” rozprawił się z „mitami smoleńskiego spisku”. Ze względu na głębię zawartych tam refleksji, przytaczam go niemal w całości:
„Do tej pory nie potrafiłem się dowiedzieć, jaki interes miałaby Rosja w przeprowadzeniu zamachu. Odpowiedź główna to zemsta i chęć zastraszenia. Rosjanie, nie mogąc znieść suwerennościowej polityki śp. Lecha Kaczyńskiego, postanowili go za karę zabić, jednocześnie terroryzując cały region. Po co? Rosjanie zawsze tacy byli. Nigdy nie odpuszczali wrogom, a kto im w oczy piaskiem sypał, tego w końcu usuwali.
Od początku mi się wydawało, że opowieść ta kupy się nie trzyma. Na rosyjski spisek brak dowodów. Można wykazać bałagan, niekompetencję, chaos i głupotę. Tyle że to nie to samo, co zbrodnia z premedytacją.
Poza tym rachunek zysków i strat. Rzekoma korzyść – twierdzą zwolennicy spisku – to ukaranie zbyt samodzielnego polityka. A straty – pytam? Przecież byłyby nieporównywalnie większe. Gdyby ów rzekomy zamach wyszedł na światło dzienne, a nikt mnie nie przekona, że istnieją zbrodnie doskonałe, bezśladowe, oznaczałoby to całkowite zerwanie stosunków Rosji z Zachodem. W końcu u licha jesteśmy w NATO i Unii Europejskiej czy nie? Krótko: Rosjanie musieliby być szaleńcami, żeby coś takiego przeprowadzić.
I argument następny. Ze wszystkiego, co do tej pory wiadomo, wynika, że polska załoga zdecydowała się lądować w warunkach, w których nie miała do tego prawa. Nawet jeśli założyć, że jakimś cudem ktoś wytworzył sztuczną mgłę, to pilot sam powinien był szukać innego lotniska.
Mit smoleńskiego spisku wydaje mi się zatem śmiertelnie groźny dla polskiej prawicy. Po pierwsze teza o zamachu jest tak radykalna, że pozwala przejść do porządku dziennego nad rażącymi zaniedbaniami polskich organizatorów lotu. Łatwo im wykazać, że nie przygotowywali morderstwa; tym samym rząd unika odpowiedzialności za nieudolność i błędy.
Po drugie, posługując się myśleniem zamachowym, prawica traci zdolność przekonywania wyborców do swoich racji. Zainfekowana irracjonalizmem będzie musiała przegrywać kolejne batalie o kształt państwa. Ostatecznie liczba osób, które przyjmą, że w zderzeniu z kilku-dziesięciocentymetrowej grubości brzozą nie łamie się skrzydło samolotu, jest ograniczona. Nic nie poradzę, że tak myślę.”
Komentarz do tych wiekopomnych mądrości będzie krótki.
Wolno panu Lisickiemu wypisywać co zechce i nawet dziś – gdy rosyjski mit „pancernej brzozy” legł w gruzach, a racje mają „pławiący się w cierpiętnictwie i pseudomartyrologii”– powtarzać swoje banialuki i stroić się w szaty „prawicowego” publicysty. Byłoby jednak doskonale, gdyby pokładając ufność w głupocie Polaków i wierząc w powszechną amnezję, zechciał pamiętać, że są rzeczy, które okrywają hańbą.
OTRZYMAŁEM MAILEM