W każdym państwie jest, a przynajmniej do niedawna była, grupa osób wyróżniona w jakiś sposób. W dawnej Polsce była to szlachta, w PRL klasa robotnicza
W każdym państwie jest, a przynajmniej do niedawna była, grupa osób wyróżniona w jakiś sposób. W dawnej Polsce była to szlachta, w PRL klasa robotnicza. Charyzmatem tej pierwszej grupy była tradycja sięgająca w najgorszym razie czasów układu w Krewie i Horodła, a w najlepszym wyprawy Bolesława na Kijów. Był tym charyzmatem także majątek i pozycja, z której wynikały różne przywileje i udogodnienia.
Komunizm zniósł to wszystko i wprowadził zastępniki, które – kiedy patrzymy na to po latach – są wprost zaprzeczeniem charyzmatów szlacheckich. Zaprzeczeniem w teorii, bo przecież realnie klasa robotnicza nie miała żadnych przywilejów porównywalnych choćby z tymi, które miał najmarniejszy dziedzic gospodarujący na mazowieckich piaskach. Charyzmatem robotników była praca. Jeśli ktoś pracował miał prawo do jedzenia i picia, a także do ubrania. Jeśli ktoś do pracy nie chodził prawa tego mu odmawiano. O pracy w komunizmie mówiło się dużo, ale jak pamiętamy wcale się jej nie szanowało. Praca bowiem od początku świata jest dla człowieka udręką i konicznością, można ją uświęcić oczywiście, ale trzeba do tego zaangażować Boga w Trójcy Jedynego, wyznaczyć dzień św. Józefa Robotnika i mówić dużo o pokorze wobec okoliczności. Bez tych spełnienia tych warunków praca, nawet gdy opisywać ją będą poeci, będzie przez ludzi nienawidzona i pogardzana. Praca nie ma bowiem w sobie nic z sacrum, o czym wie każdy kto choć raz kopał kartofle.
Tak więc praca była w komunizmie charyzmatem fałszywym, blagą na użytek oszukiwanego tłumu robotników, którym czerwoni wmówili, że będą oni teraz rządzić światem, choć już w początkach XX wieku wiadomo było, że co jak co, ale technologie rozwijają się nadspodziewanie szybko i różnie może być z tymi robotnikami. Nie przeszkadzało to czerwonym robić rewolucję, obalać carów, zamykać ludzi do więzień i obiecywać, obiecywać, obiecywać. Właściwym bowiem charyzmatem komunistów było systemowe kłamstwo i rewolwer typu Nagan. Obydwie te rzeczy były przez nich używane wymiennie po to by ogłupić masy i zlikwidować politycznych przeciwników. Obydwie też były starannie ukrywane za fasadą fałszywych charyzmatów, wśród których praca zajmowała miejsce pierwsze, a dobro prostego człowieka drugie. Dalej szły; dobro kraju, przyjaźń ze Związkiem Radzieckim i takie tam historie. Przy czym wiadomo, że dobro kraju nie było żadnym dobrem, a przyjaźń nie była wcale przyjaźnią. Uświęcenie zaś mas robotniczych było tylko parawanem zasłaniającym rzecz właściwą czyli awans bandytów na arystokrację. Tym bowiem była rewolucja październikowa i tym właśnie jest każda rewolucja. To jest główny charyzmat komunistów, którzy dziś zamienili się w biznesmenów i szanowanych obywateli – fałszywe szlachectwo wsparte na całej piramidzie kłamstw. Do roku 1989 piramidzie tej brakowało bardzo ważnego elementu, bez którego nie mogła się ona wcale utrzymać, elementu który gwarantował trwałość i bezpieczeństwo dawnej szlachcie. Brakowało im po prostu majątku. Udało się jednak rzecz przeprowadzić w sposób tak doskonały, że dziś potomkowie gangsterów mają już majątek i mogą odgrywać arystokratów pełną gębą. Mogą sobie nawet wystawić pałace i urządzać w nich bale.
Czegoś jeszcze jednak brakuje. Otóż brakuje błogosławieństwa. Na to czerwoni nie mogli liczyć do póki żył Jan Paweł II. Z błogosławieństwami bowiem jest tak, że udzielać ich mogą jedynie hierarchowie kościoła, jego najwyżsi dostojnicy. Na tym także bardzo zależy komunistom. Im głośniej gadają o Europie, ateizmie, o swoich żydowskich korzeniach i temu podobnych sprawach, tym bardziej zależy im na błogosławieństwie katolickich biskupów. Niedługo już przyjdzie nam czekać na to by je otrzymali. Jeśli ktoś liczy na to, że wtedy zaczną w końcu rządzić krajem naprawdę, bo poczują się u siebie wreszcie prawdziwymi panami, ten jest w błędzie. Nic takiego nie nastąpi, albowiem nie pozbędą się oni jednego bardzo charakterystycznego dla ich kasty wyróżnika – aspiracyjności. To z aspiracji czerwonej nomenklatury bierze się niechęć do Polski i jej tradycji. Oni ciągle się oglądają na innych i próbują dostrzec w ich oczach akceptację to jest dla nich charyzmatem najważniejszym i najcenniejszym. Za błysk w oku, za cień przychylności, gotowi byliby zrobić bardzo wiele. Ot, choćby rozwalić przemysł stoczniowy. Albo coś jeszcze gorszego. I nie łudźcie się, że motywacją tychy działań są pieniądze. Pieniędzy ludzie ci mają po kokardę i to już od dawna. Chodzi o to, by być równym między pierwszymi.
Nie mają jednak pojęcia ci biedacy, że hierarchie, o których aspirują są tak sztywne, że nagiąć ich nie sposób. Mają one bowiem inny zupełnie rdzeń, o którym u nas zapomniano. Chodzi mi o nacjonalizm. Rosyjski czy niemiecki polityk nigdy nie będzie traktował serio jakiegoś Pawlaka, nawet jeśli ten Pawlak będzie bardzo bogaty i bardzo wpływowy. On może go co najwyżej wykorzystać do jakichś swoich celów, a kiedy przestanie mu być ten człowiek potrzebny, odesłać gdzieś lub kazać zastrzelić gdy zmienią się okoliczności i w końcu będzie można strzelać.
Nie wpływa to wcale na tęsknoty i projekcje naszej krajowej czeladki. Oni wierzą i pracowicie dążą do tego by stać się częścią międzynarodowego systemu. To się mogło udać kiedyś takiemu Rettingerowi, to się może udać Lewandowskiemu, ale nigdy nie uda się Pawlakowi, Tuskowi i Schetynie. To jest niemożliwe. Ludzie jednak, szczególnie uważający się za wpływowych uwielbiają karmić się złudzeniami.
Pozostawmy jednak na boku te międzynarodowe rozważania. Wróćmy na swoje podwórko. Czy jest coś czego komuniści nie mogą wykorzystać propagandowo dla umocnienia własnej pozycji. Wydaje mi się, że tak, choć stuprocentowej pewności nie mam. Chodzi mi o tradycję ziemiańską właśnie, szlachecką i arystokratyczną, o tradycję pisaną i przekazywaną ustnie, o obrazy, zdjęcia, pamięć. To są rzeczy, których każdy przerobiony na biznesmena komunista boi się jak diabeł święconej wody i ucieka od nich w podskokach, choć często potem, kiedy już się oddali próbuje je naśladować z właściwym swojej kaście nieuctwem i brakiem zrozumienia. Nie mogą bowiem potomkowie tych, którzy rozgrabili mienie i pozbawili życia polską klasę posiadaczy, udawać że nic się nie stało i tak po prostu się za tych pozabijanych dawno ludzi przebierać. To się nie uda, bo wszystko zaraz wyjdzie na wierzch jak słoma z butów. Każda próba naśladowania tamtego życia jest coraz bardziej żenująca i kompromitująca. O wiele bardziej niż książki Heleny Mniszek z Tchórznickich Rawicz Radomyskiej. To widać po domach jakie sobie budują, bo rozrywkach, w których uczestniczą i strojach ich żon. To widać także po tym w jaki sposób przygotowują do druku swoje wspomnienia. Ileż tam jest w nich wysiłku, by pokazać się z jak najlepszej strony, ileż pracy i mąk nad klawiaturą.
Dlatego właśnie ja, choć nie mam z tamtym światem i tamtym życiem nic wspólnego uporczywie wracam do zapomnianych książek, pamiętników i lekceważonych obrazów przedstawiających białe dworki i płaskie pejzaże Mazowsza. Tylko znajomość tych spraw, czyli znajomość naszej tradycji szlacheckiej, tej która dotrwała do roku 1945, pozwoli nam odróżnić dziedzica od diabła. Tak jak to było w dawnych bajkach i opowieściach mojego dziadka, jakże dzisiaj dziwnie aktualnych. Diabeł kiedy chciał zwieść chłopa, oszukać go lub okraść przybierał przeważnie dwie postaci; Niemca, albo dziedzica. Z Niemcem sprawa była gorsza, bo wiadomo, że oni i tak do diabłów podobni, ale fałszywego dziedzica poznać było łatwo. Mógł to zrobić nawet takie niepiśmienny wyrobnik folwarczny jak mój dziadek. Dziś nie mogą się na tę sztukę zdobyć młodzi wykształceni z wielkich miast. Może jednak nam się uda. Zapraszam na stronę www.coryllus.pl. gdzie znajdują się moje nowe książki; „Baśń jak niedźwiedź” i „Dzieci peerelu”. Są w nich opowieści dziwne, zapomniane i zabawne. Są tak historie o spotykanych na drodze czartach, o malarzach krajobrazów i dworów, o ułanach i prawdziwych dziedzicach, którzy nie musieli udawać nikogo i przed nikim się kłaniać.
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy