Plany wielkich tego świata są dla zwykłego człowieka zagadką. Sposoby ich realizacji również.
Plany wielkich tego świata są dla zwykłego człowieka zagadką. Sposoby ich realizacji również. Kiedy próbujemy odgadnąć jakie motywy i działania stały za dziejowymi katastrofami wnioski nasze są ułomne i pewnie budziłyby zdrowy śmiech sprawców nieszczęść, nad którymi się zastanawiamy. Nie ma jednak żadnego powodu, byśmy zaprzestali naszych dociekań. One są potrzebne i konieczne, bo dzięki nim system, nawet jeśli będzie z nas szydził, nie czuje się bezkarny. Dlatego tak ważne są wszystkie rozważania i wszystkie teksty o Smoleńsku. Ja dziś jednak nie będę o tym pisał, bo czynią to lepsi ode mnie. Dziś chciałbym dokonać pewnego z pozoru nieuprawnionego porównania, które dotyczy dwóch identycznych imion i pewnej metody politycznej walki z wielkim powodzeniem stosowanej wobec narodów i organizacji silnych i mających władzę. Metody skutecznej i na trwałe likwidującej tę siłę i tę władzę lub jeszcze gorzej –odwracającej jej wektor w stronę przeciwną. Rozważania moje poprowadzę stojąc w punkcie dającym mały komfort obserwantowi, to i owo jednak z tego miejsca widać, a analogie, już choćby przez samą zbieżność imienia nasuwają się same. Zaczynamy.
W roku 1181 doszło do wielkiej bitwy wojsk krzyżowych z Saracenami, bitwy nazywanej od nazwy miasteczka położonego nieopodal pobojowiska, bitwą pod Hattin lub bitwą tyberiadzką od nazwy miasta większego i położnego nieco dalej. Wydawało się, że nastąpił koniec Królestwa Jerozolimskiego, koniec marzeń o wygnaniu Saracenów z Palestyny. Saladyn zajął Święte Miasto i własnoręcznie mył posadzki świątyń wodą różaną, by nie pozostał na nich ślad nawet po stopach niewiernych. Koniec jednak nie nastąpił. Twierdze na wybrzeżu wytrzymały atak i resztka królestwa broniona przez resztkę najlepszych jego wojowników trwała jeszcze przez długi czas. Owo trwanie zawdzięczało Królestwo Templariuszom. Jedynym zdolnym do prawdziwej walki ludziom w całej Ziemi Świętej. Oni utrzymali Tyr i Akkę, oni przywitali na kamienistych plażach króla Ryszarda i króla Filipa, którzy pospieszyli na odsiecz Jerozolimie. Zostało ich bardzo niewielu ponieważ po bitwie tyberiadzkiej Saladyn kazał wymordować wszystkich wziętych do niewoli zakonników. Nie chciał okupu od bogatych przecież rycerzy, nie chciał by choć jeden z nich ocalał. Chciał ich śmierci i postanowił w swoim sercu, że zgładzi wszystkich Templariuszy jacy znajdują się w Palestynie. Jego triumfalny pochód ku nie bronionej przez nikogo Jerozolimie znaczony był głowami ścinanych Templariuszy. Otwierali oni przed nim sami bramy zamków i preceptorii gotując się na nieuchronną śmierć. Czynili tak, ponieważ obowiązywał ich ślub bezwzględnego posłuszeństwa wielkiemu mistrzowi. Ten zaś był jednym ocalonym przez Saladyna rycerzem zgromadzenia. Saladyn więził go, ale bynajmniej nie torturował i nie zmuszał do niczego. Przeciwnie gawędził z nim pogodnie o różnych błahych sprawach, poił winem i karmił daktylami. On zaś w zamian wydawał na śmierć swoich podwładnych. Nazywał się ów człowiek Gerard de Riteford i był Flamandczykiem. Jego los i dalsze dzieje są dla nas zagadką. Ponoć po zlikwidowaniu większości Templariuszy Saladyn pozbył się także jego. Byli jednak tacy, którzy twierdzili, że Gerard zginął walcząc później pod Jerozolimą razem z królem Ryszardem.
Gerard de Riteford był wielkim mistrzem wybranym przez braci według starej reguły zakonnej spisanej u samych początków istnienia zgromadzenia. Zaginęła ona w zajętej przez Arabów Jerozolimie. Nie pozostał nikt kto rozumiałby sens wszystkich inicjacyjnych rytuałów, ani też znał je dokładnie. Nie było także pewności czy ostatni mistrz – Gerard de Riteford nie poczynił w niej jakichś zmian, które mogłyby ułatwić Saladynowi kompromitację zgromadzenia w oczach chrześcijańskich królów. Wiadomo tylko, ze przybyły do Palestyny król Anglii Ryszard Lwie Serce, ówczesny reprezentant siły Zachodu potrzebował Templariuszy oraz ich wielkiego mistrza, który byłby mu posłuszny, jeśli nie całkowicie to przynajmniej na tyle by móc przeprowadzać plany polityczne w Europie i w Ziemi Świętej. Ryszard znalazł takiego człowieka. Był to Robert de Sable. Rycerz nie mający nic wspólnego z Templariuszami, za to oddany królowi i uległy wobec jego woli. Nowy wielki mistrz nie miał także żadnego poza potocznym wyobrażenia o tym jak wygląda reguła zakonu, nie znał sposób utrzymania dyscypliny i porządku wewnątrz zgromadzenia i nie rozumiał wielu zawiłych kwestii dotyczących jego funkcjonowania. Nie miał także na kim się oprzeć, bo najważniejsi i najbardziej liczący się bracia zginęli, ci zaś którzy pozostali w Ziemi Świętej byli po prostu posłusznymi zakonnikami oczekującymi, że wielki mistrz poprowadzi nawę zakonu pewną ręką przez wszytki burze. I tak to wyglądało z pozoru.
Patrząc na Templariuszy sprzed klęski tyberiadzkiej i na tych, którzy pojawili się po niej nie było widać różnicy. Ona jednak istniała i to w kluczowym miejscu – wielki mistrz nie był już tym człowiekiem, który rozumiał zakon, był człowiekiem króla. Na szczęście takiego króla, który nie rozumiał polityki i traktował ją lekko. Skończyło się to jak pamiętamy tragicznie, głupią śmiercią Ryszarda pod zameczkiem Chalus w Normandii. Świat miał w tym czasie wystarczająco dużo zajęć by zostawić Templariuszy w spokoju. Upadło ostatecznie Królestwo Jerozolimskie, Filip August wyrzucał Anglików zza Loary i prowadził krucjaty przeciw Katarom, jego następcy ze zmiennym szczęściem, próbowali walczyć o grób Chrystusa. Wszystko to wymagało udziału rycerzy zakonnych oraz zaangażowania ich pieniędzy. I tak aż do roku 1307, kiedy na tronie w Paryżu zasiadł człowiek przewyższający wszystkich dotychczasowych władców. Filip IV. Co było potem wiemy. Zakon, zamieniony, pozbawiony głowy, degenerujący się bez wiedzy i woli jego członków, którym przecież wydawało się, że czynią dobrze, że nic się nie zmieniło został zlikwidowany. Walnie przyczynił się do tego papież, pierwszy awinioński następca Piotra, Klemens V.
Królowi Filipowi udało się bowiem coś znacznie większego niż zamiana głowy jakiegoś tam zgromadzenia zakonnego. Król Filip zamienił głowę całemu Kościołowi Świętemu i kazał ją sobie w dodatku podać na tacy. I niewiele w ocenie papieża Klemensa zmienia pergamin z Chinon, cudownie odnaleziony w roku 2001, o którym ponoć „widziano, że istniał, ale zaginął”. Pergamin, w którym papież Klemens uwalania Templariuszy od zarzutu herezji miałby uczynić z niego po stekach lat, człowieka nie całkiem zepsutego. Wierzcie sobie w ten pergamin, ale mnie on się wydaje podejrzany.
Wszyscy trzej sprawcy likwidacji zakonu Templariuszy zostali przez Boga zabrani ze świata w ciągu roku od chwili kiedy rzucono na nich klątwę. Król Filip, papież Klemens i rycerz Wilhelm de Nogaret zmarli jeden po drugim, a zakon Rycerzy Świątyni zniknął z powierzchni ziemi. Skuteczność metody tej likwidacji, nie mogła ujść uwadze żyjących później analityków politycznych. Tych z mieczami u pasa i tych w sutannach, przesuwających paciorki różańca. Nie mogła, bo ilość zbiegów okoliczności, które doprowadziły do końca Templariuszy podsuwała im myśl, że podobne sytuacje można aranżować samemu nie licząc jedynie na Pana Boga. Póki Europa była kontynentem nieprzewidywalnym, wrzącym i dynamicznym. Póki mieszkańcy jednej doliny lub obszaru nad jedną rzeką walczyli przeciwko drugim nie było siły na tyle dominującej, która mogłaby przeprowadzić podobne likwidacje. Była za to jedna dominująca nad wszystkim organizacja – Kościół. W nim zaś ludzie, którzy traktowali swoją misję poważnie i z wielkim zaangażowaniem. Tacy jak Inigo de Loyola. Kiedy wydawało się, że nic nie może uratować Rzymu przed upadkiem, a papieża przez ostateczną klęską on właśnie i jego ludzie odzyskiwali dla Ojca Świętego miasto po mieście, kraj po kraju i kościół po kościele. Czynili to aż do chwili, kiedy – niepostrzeżenie dla nikogo chyba – pojawiły się na kontynencie dwie potęgi nie mające nic wspólnego ani z papieżem ani z jego sługami w czarnych sutannach – Prusy i Rosja.
Nie wiem w jakiej dokładnie sytuacji stanęli papieże w XVIII wieku. Próbuję sobie to jednak opisywać tak – Hiszpania i Portugalia katolickie monarchie zachodu, chcą ziemi. Nie jakiejś tam ziemi, ale ziemi dobrze zagospodarowanej i dobrze utrzymanej. Ziemia ta znajduje się w Ameryce, a konkretnie w Paragwaju i należy do Jezuitów. Do nich także należą kościoły, osady, miasta i skarbce, które – jakimś tajemnym targiem – przechodzą na własność królów Portugalii. Jezuici zaś zostają po prostu zabici. Poparcie zaś dla Rzymu dwóch katolickich monarchii zachodu wydaje się znów niezachwiane. Wschód Europy wygląda pozornie lepiej, ale to tylko złudzenie. Papież musi zgodzić się na I rozbiór Polski, w którym bierze udział katolicka Austria. Pod wpływem monarchii z katolicyzmem nie mających nic wspólnego musi zgodzić się na likwidację jedynej rzeczywiście wiernej i skutecznej organizacji jaką dysponuje – Jezuitów. Chodzi o wielkie pieniądze. Tak wielkie, że po ich rozgrabieniu w Polsce z resztek funduje się jeszcze Komisję Edukacji Narodowej. Jezuici decyzją papieża Klemensa XIV (co za zbieg okoliczności) zostają pozbawieni podstaw bytu. Mogą zostać świeckimi nauczycielami, wstąpić do wojska lub robić cokolwiek, co im tam akurat przyjdzie do głowy. Jako zakon nie istnieją. Tylko w jednym kraju hierarchia zakonu zostaje utrzymana na trwałe . Tym krajem jest Rosja. Papież zaś wzbrania się przed ujawnieniem istotnych przyczyn kasaty zakonu tłumacząc się przed kardynałami, że „zachowa ją w swoim sercu”.
W roku 1840 zakon zostaje jednak reaktywowany. Papież dochodzi bowiem do wniosku, że Jezuici są mu potrzebni. Czy ci nowi zakonnicy są tacy sami, jak przed kasatą? Pozornie tak. Tak samo jak Templariusze po bitwie tyberiadzkiej byli tacy sami jak przed bitwą. Nic się przecież poza wielkim mistrzem i obsadą twierdz w Palestynie nie zmieniło. Preceptorie w Europie istniały jak dawniej, tradycja przekazywana była jak dawniej i jak dawniej strzeżono skarbów. Wystarczyło jednak by na tronie we Francji zasiadł ktoś trochę bardziej rozgarnięty niż Ryszard Lwie Serce i wszystko się zawaliło. Jezuici wieku XIX i XX nie różnią się wiele od tych, którzy przemierzali dżungle i pustynie Ameryki w stuleciu XVI. Zauważalne różnice pojawiają dopiero w drugiej połowie XX wieku. Po II Soborze Watykańskim. Nie będę tego opisywał po raz kolejny, odsyłam czytelników do tekstu pod tytułem „Ojciec Rydzyk i Nikaragua”. Próba generalna przed wyrwaniem spod panowania Kościoła Ameryki Łacińskiej dokonała się w Nikaragui w roku 1979. Była to próba udana, ale plan główny, w którym istotną rolę odegrać mieli Jezuici się nie powiódł. Nie powiódł się ponieważ na przeszkodzie temu stanął Jan Paweł II. Papież z kraju, w którym za pieniądze ojców Jezuitów utworzono swego czasu pierwsze ministerstwo oświaty w Europie.
Z czasem planiści zrozumieli, że walka z Kościołem nie może przebiegać w taki sposób, bo jest nieskuteczna. Likwidacji kościoła nie można przeprowadzić nawet wtedy kiedy likwiduje się jego najsilniejsze ramię lub zamienia kierunek jego działania. Żeby zlikwidować kościół trzeba po prostu mieć swojego papieża na tronie w Rzymie. Takie sztuki póki co wykonywał jednak tylko król Filip IV i miejmy nadzieję, że nikomu więcej się to nie uda.
Metoda jednak może być skuteczna na innych obszarach. Służy głównie do pacyfikowania różnych oddolnych ruchów społecznych. W roku 1980 w Polsce, powstał ruch o nazwie „Solidarność”. Nikt nie maczał palców w postaniu tego ruchu, a jego działanie wymierzone było we władze komunistyczne, które czyniły z ludzi pracy niewolników bijących się o kawałek śmierdzącej kiełbasy. Rok 1980 to rok największej aktywności marksistów w Ameryce i początek wielkiej aktywności katolików w Polsce. Nadzieje tych ostatnich zostały jednak pogrzebane przez stan wojenny, a nadzieje tych pierwszych zrealizowano w stopniu dla nich samych dalece niewystarczającym. „Solidarność” została zdelegalizowana. Jej istnienie nie było na rękę nikomu. Nie tylko władzom komunistycznym, ale także wielkiemu kapitałowi, który w istnieniu bloku wschodniego widział podstawy swoich zysków. Praca bowiem była na Zachodzi coraz droższa i nie można było tak po prostu pozwolić na to, by źle opłacani i nędznie żyjący robotnicy z Europy Wschodniej poprawili swój byt i dołączyli do szczęśliwego i wolnego świata. To stało się możliwe dopiero wtedy kiedy „wolny świat” przeniósł produkcję przemysłową do Chin. Wtedy można było reaktywować „Solidarność” o ogłosić „zniesienie komunizmu”. Czy ta nowa „Solidarność” była taka sama jak ta z roku 1980? Na to pytanie nie muszę chyba nikomu odpowiadać. Podobnie jak nie muszę tłumaczyć co się stanie kiedy Azja zacznie budować swoją potęgę, kiedy Chiny nie będą już strefą taniochy, tylko państwem dyktującym warunki wielkim. Kiedy kraje tak ludne i dobrze uzbrojone jak Indonezja czy Malezja nie będą chciały, by ich obywatele tyrali od świtu do nocy za pis grosz. Wtedy Drodzy Państwo okaże się, że w Polsce znów mogą powstawać fabryki, że ekologia nie jest wcale tak ważna jak to się wydawało. Wtedy także odbierze się nam paszporty, a przywróci Fundusz Wczasów Pracowniczych oraz talony na jakąś nową wersję małego Fiata. To się może stać i nie trzeba mieć jakiejś potężnej wyobraźni, by sobie ów stan rzeczy imaginować. Może, ale nie musi. W końcu „Solidarności” w roku 1980 nie zakładały służby, Inigo de Loyola nie był nasłany przez Anglików, a pierwsi Templariusze byli w istocie ubogimi rycerzami świątyni Salomona w Jerozolimie.
Tak jak zwykle zapraszam wszystkich na stronę www.coryllus.pl. gdzie można kupić moje nowe książki: „Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie” i „Dzieci peerelu” oraz jedną książkę z zeszłego roku pod tytułem „Pitaval prowincjonalny”.
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy