SCENARIUSZ FILMU FABULARNEGO „REQUIEM”
18/06/2012
2134 Wyświetlenia
0 Komentarze
290 minut czytania
STUDIO FILMOWE „PROFIL”
Autor: Jerzy Grzymkowski Dialogi: Jerzy Grzymkowski, Lucyna Jakubiak
Staram się zainteresowac kogoś produkcją tego filmu
1. Las w różnych porach roku. Cisza. Nakładają się słowa księdza prałata Peszkowskiego. Uroczystość w Katyniu 1994 roku. Tłum. Rodziny pomordowanych. Pop. Rabin. Wojsko. Sztandary. Ks. Peszkowski mówi o potrzebie pamięci i konieczności wyzbycia się nienawiści. Uderza dzwon katyński. Salwa honorowa. Twarze krewnych ofiar. Przenikanie na… zimową panoramę Lwowa. Wieczór. Sypie gęsty śnieg. W wielu oknach jarzą się jasne światła.
2. Sala balowa. Orkiestra gra modnego walca z końca lat trzydziestych. Na parkiecie wirują pary. Panowie w smokingach, mundurach, frakach. Panie w długich, eleganckich sukniach, obwieszone biżuterią. Wśród tańczących wyróżnia się trzydziestoletni brunet, piękna o delikatnej urodzie blondynka oraz wysoki blondyn tańczący z gracja i temperamentem. Brunet z Blondynką w tańcu. Wpatrzeni w siebie. Wirują ich twarze. Wiruje sala. Wirują kandelabry. On przyciąga ją bliżej do siebie. Zduszone namiętnością słowa, gorące szepty:
Ona – Puść! Ludzie patrzą…
– Niech patrzą. Niech zazdroszczą. Krysieńko, królewno moja. Krasawico ty moja.
– Puść. Świat mi wiruje.
– Ja ci ten świat pod nogi. Bo ty dla mnie, ja dla ciebie. Tylko śmierć nas może…pamiętaj tylko śmierć!
– Ja o miłości, on o śmierci. Dzikus. Kocham cię.
Przytula ją do siebie. – Zawsze będziesz moja?
– Zawsze.
– A jakby ja był ślepy?
– To nic.
– A jak biedny?
– To nic.
– A jakby świat oszalał?
– Nie ma świata tylko miłość.
Dziewczyna szybko całuje go w usta – Chce mi się pić… mówiąc to bierze go pod rękę i kieruje się do drugiej sali. Blondyn nie przerywając tańca patrzy za nimi.
3. Sala bufetowa. Krystyna ze swoim partnerem przy bufecie. Ona pije lemoniadę, on trzyma w dłoni kieliszek koniaku. Do sali bufetowej, obejmując dwie kobiety wchodzi roześmiany blondyn. Obie towarzyszki patrzą na niego z zachwytem. On jednak cały czas przygląda się Krystynie, która wyraźnie unika jego wzroku. W sali panuje gwar wielu głosów, słychać śmiech i muzykę dochodzącą z sąsiedniej sali oraz głośne nawoływanie wodzireja:
– Panowie! Kółeczko! Panie do środeczka! Panie wybierają panów!
– Pilnują mnie… – mówi półgłosem Krystyna i [pokazuje wzrokiem wysokiego blondyna – Zaraz będzie tu Stanisław…
O! Już jest! – znów pokazuje wzrokiem postawnego mężczyznę w wieku około czterdziestu lat, w towarzystwie dobrze zbudowanej szatynki w tym samym wieku. Podchodzi do nich:
– Szukamy cię Krysiu – mówi szatynka
– Czyżbym zginęła? – Krystyna uśmiecha się z przymusem.
Z sąsiedniej sali dochodzi głos wodzireja:
– Panowie! Do mazura! Do Krystyny podchodzi blondyn.
Kłania się.
– Pozwolisz Krysiu? – patrzy na nią badawczo.
– Niestety, Janku, jestem już zajęta – obraca się do bruneta i bierze go pod rękę. Jan stoi przez krótką chwilę jakby zaskoczony, a potem uśmiechnięty, w lansadach wybiega niemal do sali tanecznej.
4. Sala taneczna. Orkiestra gra siarczystego mazura. Tworzy się korowód tańczących par. Dołącza Stanisław ze swoją partnerką, Krystyna z Eugeniuszem i Jan z partnerką. Nagle orkiestra urywa. Trzy osoby z tacą stają na estradzie. Starsza pani (matka Krystyny) ogłasza:
– Proszę państwa, ogłaszamy zbiórkę na fundusz Obrony Narodowej. Nie wątpię w szczodrość pań i panów na rzecz obrony Ojczyzny…
Na tacę spadają zdejmowane z toalet kolie, bransolety, obrączki. Orkiestra wraca do mazura.
Tancerze wycinają siarczyste hołubce. Ogarnia ich jakby lekki szał. Wyróżniają się Eugeniusz z Krystyną oraz Jan z partnerką. Wygląda na to, że młodzi ludzie współzawodniczą ze sobą.
5. Stanisław i Krystyna stoją w niszy okiennej sali tanecznej. Za oknem światła świątecznego Lwowa. Gra orkiestra.
– Jestem zmuszony zwrócić ci uwagę siostrzyczko, na twoje niezbyt odpowiedzialne zachowanie… – zaczyna mówić Stanisław poważnie.
– Bo co? – Krystyna kładzie mu dłoń na ramieniu. Stanisław niezbyt chętnie włącza się w krąg tancerzy.
– Afiszowanie się z Kamińskim… – zaczyna znów Stanisław…
– On nie gorszy od innych A lepszy! – Krystyna uśmiecha się.
– W czym? W hulankach po nocach?
– Jestem dorosła… Jakim prawem?
– Prawem starszego brata!
Z daleka obserwuje tę parę uważnie tańczący również Eugeniusz i Jan. Zbliża się oficer w galowym mundurze w stopniu majora piechoty.
– Odbijany! – uśmiecha się żartobliwie i klaszcze w dłonie.
Stanisław oddaje mu Krystynę całując ją przy tym w rękę.
Major również całuje jej dłoń. Zaczynają tańczyć.
– Trudno się doprosić o taniec z tobą Krysiu – zaczyna żartobliwie.
– A próbowałeś? – odpowiada dziewczyna w tym samym tonie.
– Zazdroszczę Kamińskiemu…
– Czego? – Krystyna zalotnie przechyla głowę.
– Nie chciałbym być niedyskretny, Krysiu…
– No właśnie…
– Przewiduję wiele kłopotów… – mówi major poważnie.
Dziewczyna przez moment patrzy mu uważnie w twarz.
– Czy wszyscy dziś powariowali?
6. Wczesny zimowy poranek. Sypie śnieg. Płatki wirują w świetle latarń. Ulicami Lwowa pędzą sanie zaprzęgnięte w parę koni, z których bucha para. Dzwonią janczary. W saniach Krystyna i Eugeniusz przytuleni do siebie. Całują się namiętnie. Dziewczyna nie broni się.
– Oświadczę się o ciebie… jeszcze dziś… mówi Eugeniusz zdyszanym głosem między pocałunkami.
Wariat… – dziewczyna tuli się do niego.
– Kocham cię Krysiu! – namiętnie mówi Eugeniusz.
– I ja… – on zamyka jej usta pocałunkiem.
– Eugeniusz
– Co nam zrobią? Nie dadzą – sam wezmę!
Mijają ich inne sanie z rozbawionymi, podchmielonymi ludźmi.
7. Sanie pędzą daleko poza Lwów. Małe chatki całe w śniegu. Dom na skraju. Schludna izba, w niej matka Eugeniusza. Wraz z gośćmi śnieg wdziera się do chaty.
– Pobłogosław matko, moja żona!
– Jakaż tam żona? – mówi nieufnie staruszka.
– Ale będzie!
– Ej, synku, nie będzie, nie zasypiesz tego grobu…
– Kraczesz matko!
Matka krząta się, podaje białą bułkę, konfitury, miód, mleko i ser.
– Z serca pani, choć ubogo – mówi.
Krystyna zaprzecza i nagle całuje spękaną dłoń staruszki. Ta, jakby pragnie ją pogłaskać po lśniących włosach, ale ręka zastyga niepewnie. Eugeniusz z rozczuleniem rozgląda się po izbie, ze ściany chwyta mandolinę, gra tęskną ukraińską dumkę.
– Ech, jeszcze będzie wolna nasza Ukraina – mówi.
Spod lampki przy ikonie matka wyjmuje niewielkie zawiniątko. Wysupłuje teraz niezwykle misterny srebrny krzyżyk – prawdziwe arcydzieło.
– Daj jej to synku, jeśli już taka wola twoja.
Eugeniusz upina krzyżyk na szyi Krystyny. Całuje ją gorąco w usta. Krystyna podchodzi do portretu w kirze, który stał na komodzie.
– Taki młody… zginął? Jak?
Nagle spostrzega datę śmierci wypisaną cyrylicą.
– Mój brat także… – niemalże szepcze Krystyna.
– A nam matkom płacz jednako gorzki… kiwa głową wszystko rozumiejąca staruszka.
8. Salon willi Stanisława Tarnowicza. Znajduje się w nim Stanisław, jego żona (szatynka z balu) – Maria, Krystyna i jej matka Anna starsza, wytworna dama z lat 60. Atmosfera napięta.
– Uważamy Krysiu – zaczyna z namaszczeniem Stanisław, chodząc po salonie – że twoje publiczne afiszowanie się z Kamińskim jest naprawdę wysoce niewłaściwe…
– Dlaczego? – pyta zadziornie Krystyna.
Janek Augustyniak…
– Janka uważam za przyjaciela z dziecinnych lat, i tyle.
– Ależ Krysiu, wtrąca starsza pani.
– Słucham mamusiu – Krystyna obraca się w jej kierunku.
– Augustyniakowie to bardzo przyzwoita rodzina… – starsza pani popija łyk kawy.
– Ja też tak uważam mamusiu – mówi Krystyna.
– Awanse czynione ci przez Janka winnaś traktować poważnie – wtrąca Stanisław.
– Dlaczego? Krystyna jest spokojna, lecz jest to spokój udawany.
– Janek jest człowiekiem poważnym, niezależnym, dobrze sytuowanym… – Stanisław waży słowa.
– Tylko, że ja go nie kocham ! – wybucha Krystyna.
– Miłość… miłość… – mówi z przymkniętymi oczami starsza pani – Ja też kochałam innego, a wyszłam za innego… I nie żałowałam tego nigdy.
– Mamy już dwudziesty wiek, mamusiu ! – unosi się dziewczyna. Jestem dorosła, samodzielna i mogę sama decydować o swoim życiu !
– I chcesz je spędzić z Kamińskim ? – pyta milcząca do tej pory żona Stanisława.
– A cóż widzisz w tym złego Marysiu ? – replikuje Krystyna.
– No wiesz… wychodzić za Hajdamakę ! – Marysia wzrusza ramionami.
– W naszej rodzinie nigdy nie było obcoplemieńców ! – podnosi nieco głos starsza pani.
– A prababcia Faustyna ? – pyta Krystyna.
– Prababcia Faustyna… prababcia Faustyna… – starsza pani zażenowana nieco pociąga łyk kawy – babcia Faustyna pochodziła z bardzo zacnej, zasłużonej dla Polski rodziny ormiańskiej.
– A Kamiński pochodzi z zacnej rodziny ukraińskiej ! – ironicznie, przedrzeźniając matkę, mówi Krystyna.
– Z zacnej rodziny ! – wybucha Stanisław, stając przed Krystyną – Zapomniałaś, że jego dwaj bracia walczyli przeciwko nam ?
– Ale nie on !
– Może któryś z nich zabił naszego Stefka – Stanisław podnosi coraz bardziej głos.
– Albo Stefek zabił któregoś Kamińskiego ! – Krystyna zrywa się ze swojego miejsca i również podnosi głos.
– Jak śmiesz ich porównywać ? – Stanisław robi krok w stronę siostry, jakby ją chciał uderzyć. Krystyna patrzy mu w oczy wyzywająco – Stefek walczył o Polskę !
– A Kamińscy o Ukrainę !
Maria podchodzi do męża i uspokajającym gestem kładzie mu dłoń na ramieniu.
Wchodzi pokojówka:
– Pan Eugeniusz Kamiński – anonsuje.
– Dobrze trafiłem, rodzina w komplecie – pochyla głowę Eugeniusz – Pragnę oświadczyć się o rękę panny Krystyny. Z całej duszy uczynię ją szczęśliwą, obiecuję.
– Nie ! – krzyczy matka.
– Nie ? A dlaczego to, szanowna pani, jeśli wolno spytać ?
– Nie musimy uzasadniać decyzji – odzywa się Stanisław – nie, to znaczy nie !
– Panie sędzio, tu nie sala sadowa, nie do pana należy wyrok ! – mówi Eugeniusz.
– Nasze kobiety nie dla was – syczy Stanisław.
– Panie sędzio, naruszył Pan nie tylko honor Ukraińca ale i polskiego obywatela ! Żądam satysfakcji !
– Może pan sobie żądać !
Eugeniusz policzkuje Stanisława, trzaska drzwiami, wybiega ! Krystyna za nim.
9. Mieszkanie Kamińskiego. Na sofie, przytuleni do siebie siedzą Krystyna i Eugeniusz. Milczą. Oczy dziewczyny pełne łez. Twarz Eugeniusza mroczna, ze ściągniętymi brwiami.
– Ani ja biedny, ani ślepy, ani świat nie oszalał – mówi cicho Eugeniusz.
– Przestań… – prosi cicho dziewczyna.
– Brat kazał… rodzina kazała… i wyrzekłaś się mnie… no to idź ! Po coś przyszła ?
– Bo cię kocham. Dziewczyna tuli się do niego.
– Kochasz, ale się wstydzisz. Dlaczego ? Dlaczego ? Czy to moja wina, że nie urodziłem się Polakiem ?
– Nie ! – krzyczy Krystyna.
– Słabaś ty gołąbeczko, a ja myślałem, orlicę trzymam w ramionach. Gdzie twoje obietnice, przysięgi ?…
Krystyna podnosi się. Podnosi się i on. Ona zarzuca mu ręce na szyję i zaczyna całować. Całują się zachłannie, ze łzami w oczach. W pewnym momencie dziewczyna odpycha go lekko i zaczyna rozbierać się z determinacją. On patrzy na nią urzeczony. Ona staje przed nim naga, piękna. Zbliża się do niej powoli, ostrożnie, dotyka jej ciała, piersi, twarzy… ona patrzy na niego bez zmrużenia powiek. Krystyna z determinacją i żelazną wolą:
– Zerwę z rodziną. Sami sobie winni !
Uparte stukanie do drzwi. Krystyna zakrywa się. Eugeniusz otwiera. W drzwiach Maria.
– Mama ! – rzuca jedno słowo.
9a. Krystyna wraz z Marią szybko przebiegają pokoje. Anna leży w swojej sypialni. Jest półmrok. Wśród wielu drobiazgów na toaletce – błyszczy piękny rozpylacz do perfum. Wokół Anny Stanisław, Ewa, lekarz, służąca Ołenka.
– Chcesz ją dobić ? – Syczy w ucho Krystynie Stanisław.
Dziewczyna traci całą energię. Pochyla twarz w dłoniach i płacze.
10. Salon w willi Tarnowiczów. Krystyna samotnie gra na fortepianie jakąś smutną melodię /nokturn szopenowski ? Dumkę zasłyszaną od Eugeniusza ? / Wzrok ma utkwiony gdzieś w dal. Jakby pusty. Nie zauważona przez nią wślizguje się doi salonu młoda dziewczyna, lat 16 – 17, staje pod ścianą i przez chwilę słucha w milczeniu gry Krystyny, a kiedy ta przestaje na chwilę, dziewczyna klaszcze w dłonie.
– Brawo ciociu ! – podchodzi do Krystyny i całuje ją w policzek.
– Mogę zostać ? – pyta zalotnie.
– Oczywiście… – Krystyna znów uderza w klawisze, zaczyna grać.
– Ciociu… – zaczyna dziewczyna – Nie będziesz się na mnie gniewała, jak o coś zapytam ?
– Pytaj, Wusiu… – mówi Krystyna nie przerywając gry.
– Ciociu… dlaczego wychodzisz za mąż za pana Janka ?
– Dlaczego pytasz ? – Krystyna nie przerywając gry opuszcza niżej głowę.
– Przecież ty go nie kochasz, prawda ? – Dziewczyna patrzy na Krystynę w napięciu.
– Skąd ci to przyszło do głowy ? – Krystyna nie odwraca się.
– Wszyscy mają mnie za małe dziecko… a ja przecież niedługo skończę już siedemnaście lat… Dużo wiem… Dużo słyszę… Przecież ty, ciociu, kochasz pana Kamińskiego, prawda ? – znów patrzy w napięciu na plecy Krystyny, która nie przestaje grać – Więc jak to jest… ? Można wyjść za mąż bez miłości ? – Krystyna nie odpowiada – Można ciociu…? – Krystyna przestaje grać i obraca się na ruchomym taborecie.
– Posłuchaj mnie, Wusiu… przez chwile zastanawia się – w życiu nie wszystko idzie tak jak sobie wymarzymy… z różnych względów musimy rezygnować z wielu rzeczy, z innymi musimy się pogodzić… jej oczy zachodzą łzami. Nagle załamuje się.
– Nie. Nie można.
– Pan Kamiński, to bardzo przystojny mężczyzna, ciociu – wtrąca naiwnie dziewczyna. – Tylko mówię, że on teraz bardzo pije…
Krystyna chowa twarz w dłoniach. Dziewczyna stoi nad nią bezradna. Gładzi ją po plecach i powtarza:
– Ciociu, nie płacz. Ciociu, nie płacz…
11. Wiosna. Ulica Lwowa. Duża kawalkada karet, powozów i fiakrów. W pierwszym powozie Jan Augustyniak i Krystyna Tarnowiczówna w ślubnych strojach. Na jego twarzy wyraz szczęścia. Ona poważna i jakby smutna.
12. Wnętrze świątyni. Ksiądz wiąże stułą ręce młodych. Organy grają „Veni Creator”. Organom towarzyszy piękny, kobiecy śpiew To na chórze śpiewa matka Krystyny – Anna.
13. Wyjście ze świątyni. Wychodzi młoda para. Deszcz sypiącego się na nich owsa. Życzenia. Kwiaty. Wśród zebranych pod świątynią Eugeniusz Kamiński z bukietem róż. Ciężkim wzrokiem patrzy na Krystynę. Ich spojrzenia spotykają się. Jest w nich rozpacz i ból. Jan, dotąd szczęśliwy, uśmiechnięty, nagle staje się spięty i wyraźnie wściekły.
– Chyba go zabiję – mruczy.
Konsternacja wśród gości. Krystyna ma taka minę jakby chciała biec za Eugeniuszem.
– A ten tu po co ? – mówi ktoś z gości na tyle głośno, aby słyszał to Kamiński.
– Co, już i patrzeć nie wolno ! – on na to. Potem rzuca kwiaty pod jej nogi i mówi:
– Tobie róże, dla mnie kolce !
14. Kasyno lub klub nocny.
Eugeniusz wraz z grupą podchmielonych towarzyszy tańczy i śpiewa z cyganami. Obok jego przyjaciel – Walery. Radość to pozorna. Z twarzy wyziera rozpacz. Łapie go za dłoń Cyganka, wróży:
– Powiem ci, junaku – życie twoje krótkie i tyle w nim miłości, co zdrady, jedna cię nie chce, drugiej ty nie pragniesz, pójdziesz trzecią drogą, zajdziesz ty daleko, a na końcu krew.
– A miłość jest ?
– Jest, po grób !
– Hej, wina dla tej czarownicy, a tu grosz – mówi Eugeniusz i pcha jej za dekolt łapę z pieniędzmi. Przy barze przyjaciel – Ukrainiec – Walery – flirtuje z grupą urodziwych Ukrainek, które zgrzane cisną się po lemoniadę.
– Hej, jaskółeczki pić się chce ? – pyta Walery.
– A, chce – piszczą dziewczęta.
Kamiński, który nagle w pół taktu przerwał taniec słyszy:
– A co ? Nie lepsze one od twojej polskiej grafini ? Kiedy ona ciebie nie chce – głupia !
– Milcz ! – Eugeniusz odwraca się, ale Walery zabiega mu drogę i próbuje zaglądnąć w oczy:
– A pan Tarnowicz mało naszych do Berezy posłał ? Ot, jeden podpis białą rączką…
– Milcz !
15. Noc poślubna. Oboje są w ubraniach, skrępowani, trochę niezręczni. Cicha muzyka, całe naręcze ślubnych kwiatów. Jan powoli, niemalże rytualnie zdejmuje z niej części garderoby – najpierw korale, klipsy, pantofle, suknię, atłasową halkę i inne części garderoby. Jedyną ozdobą jest misterny srebrny krzyżyk na jej szyi. Jan próbuje go zdjąć.
– Nie dotykaj ! – niemalże histerycznie krzyczy Krystyna. Stoi teraz na tle okna, naga i zgrabna.
– Jesteś piękna ! Chcę patrzeć na Ciebie…
– Wstydzę się – Krystyna łapie którąś część garderoby.
– Jego byś się nie wstydziła – mówi z przekąsem Jan.
– Przecież wiedziałeś…
– Co ?
– Że cię nie kocham, że nas na siłę żenią. Kimże ty jesteś, że godzisz się na ślub bez miłości ?
– Tyle mam jej w sobie, że starczy i za ciebie.
Jan całuje ją delikatnie, ale namiętnie, centymetr po centymetrze. Czuje jednak jej chłód i wewnętrzny opór, odsuwa się, zapala papierosa.
– Ubierz się ! – rzuca twardo.
– Jestem twoją żoną, masz prawo…
– Prawo ? Boże jakaś ty okrutna !
– Wybacz mi, ale nie umiem kłamać.
– Wiem. Przepraszam cię – Jan całuje jej ręce, włosy, kark – Krysiu, obiecuję ci, jeśli przez rok mnie nie pokochasz, nie będę cię męczył, zniknę z twojego życia na zawsze.
Gdzieś w głębi mieszkania biją zegary. Jest piąta. Jan podchodzi do okna gdzie noc przetacza się w srebrną szarość.
– Już świta… – mówi.
16. Korytarz w sądzie. Krystyna w todze adwokackiej. Naprzeciw idzie Kamiński, również w todze. Ona robi ruch jakby chciała się gdzieś ukryć. Idzie jednak dalej. Wymijając ją Eugeniusz kłania się kurtuazyjnie.
– Dzień dobry, pani mecenas – mówi z uśmiechem.
– Dzień dobry – odpowiada Krystyna i przyspiesza kroku. W jej oczach błyszczą łzy.
17. Wnętrze kancelarii adwokackiej. Dwa biurka. Za jednym siedzi Jan Augustyniak, za drugim Krystyna. Przed biurkiem Jana w fotelu siedzi mężczyzna o wyraźnie semickich rysach.
– Jako pański adwokat, panie Klinghofer – mówi Jan – czuję się w obowiązku ostrzec pana, że pański tytuł własności do spornej kamienicy oparty jest na nader wątłych podstawach.
– A co mnie obchodzą wątłe podstawy, panie mecenasie ? Jeszcze za Franca Józefa mój błogosławionej pamięci stryj Lewi prowadził tam interes…
– To się zgadza…
– No to o co chodzi ?
– Kamienica została zapisana prawomocnym testamentem żonie pana Lewiego Klinghofera i jej dzieciom z pierwszego małżeństwa… – wtrąca Krystyna. Klinghofer obraca się w jej stronę.
– O to, to, to, to… ! Z pierwszego małżeństwa ! A co mnie obchodzi testament stryja, który na stare lata był całkiem myszugene… Za przeproszeniem pani mecenasowej… Był idiota !
– Był w pełni władz umysłowych, panie Klinghofer – wtrąca Jan.
– I dlatego ja panu płacę, panie mecenasie, co by pan pokazał, że on nie był w tych władzach umysłowych.
– Ciężko będzie, panie Klinghofer.
– A czy ja mówię, że będzie lekko ? Dlatego idę podnieść panu honorarium o sto procent ! Uczciwa transakcja, nie ?
– Rozprawę wyznaczono dopiero na styczeń 1939 roku. Jest jeszcze sporo czasu, panie Klinghofer. Mamy listopad.
– Czasu nigdy za wiele, panie mecenasie ! Mój syn ma teraz lat jedenaście… w przyszłym roku on będzie miał dwanaście… za drugie dwanaście lat on będzie dorosły człowiek i ja potrzebuję dać jemu przyszłość, panie mecenasie ! W tamtej kamienicy otworzy się drugą aptekę. Dla niego.
– A czy syn zechce być aptekarzem, panie Klinghofer ? – pyta Krystyna uśmiechając się.
– Rodzina zawsze wie najlepiej co dla młodego jest dobre.
– Zawsze ? – twarz Krystyny poważnieje. Jan obserwuje ją uważnie.
– Zawsze, szanowna pani mecenasowa ! Zawsze ! Chociaż młodzi czasem tego nie rozumieją. Weźmy na ten przykład mnie… Żebym nie posłuchał błogosławionej pamięci ojca mojego, to dzisiaj bym miał sklepik z norymberszczyzną i piękną Adelę za żonę… A że posłuchałem tatusia to mam aptekę, kamienicę i żonę Rachelę… Może nie tak piękną, ale za to zamożną ! I ja to teraz widzę! A przedtem… – macha ręką i podnosi się z fotela. Podnosi się też Jan.
– Żegnam szanowną panią – Klinghofer całuje Krystynę w rękę – Kłaniam się panu mecenasowi – podaje rękę Janowi i wychodzi. Jan siada na swoim miejscu i patrzy uważnie na Krystynę. Ona udaje, że z zainteresowaniem czyta akta.
– Żydzi to mądry naród… – odzywa się jakby do siebie Jan.
– Tak sądzisz ? Mówi sceptycznie Krystyna.
18. Rota „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz”. Plac. Z jednej strony wojsko, sztandary, orkiestra. Z drugiej tłum mieszkańców Lwowa. Odbywa się wręczanie karabinów maszynowych dla wojska. Twarze podniosłe, skupione, łzy w oczach. /Anna, Maria, Jan Stanisław, Eugeniusz/
Przemawia biskup:
– Bracia rodacy, przyjaciele – dziękuję !
Wyjmowaliście rodowe srebra i mówiliście: „Dla Ojczyzny”
Zdejmowaliście ślubne obrączki i zaklinaliście: „Dla Polski” !
Szukaliście po kieszeniach ostatniego może grosza i szeptaliście: „Dla niej, dla naszej matki, znowu zagrożonej, osaczonej i biednej”.
Bóg Wam zapłać rodacy. Błogosławię te karabiny – aby strzegły naszej wolności i polskiego honoru.
19. Przez zatłoczone lwowskie ulice – pełne żołnierzy, sprzętu, koni przeciskają się dwie kobiety – Maria i Krystyna. Krystyna w zaawansowanej ciąży. Są przerażone, zaglądają do kościoła, do teatru, szpitala. Biegną. Mijają Klinghofera w mundurze. Salutuje im.
– Już nie mogę… – szepcze Krystyna.
– O mój Boże – reflektuje się Maria – usiądź gdzieś, rozgląda się wokół, ale nie ma żadnego miejsca na odpoczynek. Na rogu zderzają się z prokuratorem Bukowskim.
– Nie widział pan przypadkiem naszej mamy ? Wczoraj miała atak, rano źle się czuła, a potem nagle znikła…
– Jak to znikła ?
– No, znikła… – kobiety biegną dalej.
20. Matka w czarnej sukni i kapeluszu, spokojna, dostojna kupuje kwiaty przed bramą cmentarza Łyczakowskiego i powoli wchodzi w aleję. Takie same kwiaty kupuje inna kobieta – stara, zmęczona – to matka Eugeniusza. Zapłaciwszy idzie w przeciwnym kierunku. Anna omiata grób z opadłych liści. Usuwa je z tablicy. Teraz już wyraźny napis i data śmierci młodego człowieka /ta sama co u brata Eugeniusza/. Tak zastają ją Maria, Ewa, Krystyna.
– Mamo, jak mogłaś, sama bez lekarstw ? – z gorzkim wyrzutem pyta Krystyna – gdyby nie Ewa…
– Wyście zapomniały, świat zapomniał, tylko serce matki pamięta…
– Mamo – płacze Krystyna – Mamo to nie prawda ! Nigdy nie zapomnimy ! A jak będzie chłopczyk – damy mu na imię Stefek, chcesz ? – uśmiecha się przez łzy do matki.
Napis na płycie: Stefan Tarnowicz, żył lat 17, poległ w obronie Lwowa… Kobiety stroją grób kwiatami. Anna klęka.
– Miałby teraz trzydzieści siedem lat… – mówi jakby do siebie – Byłby mężczyzną w sile wieku… – pochyla głowę, łzy napływają jej do oczu.
– Uspokój się, mamo – Krystyna gładzi matkę po ramieniu.
– Czy to się nigdy nie skończy…? – mówi Anna – Boże, Boże ! – mój dziad, ojciec, tyle pokoleń… – nie wstając z klęczek zaczyna nucić czystym, pięknym głosem „Śpij syneczku, śpij żołnierzu, Twoi koledzy tu leżą. Na grób ci krzyżyk dali, a życie ci zabrali, oj luli, luli, synku mój !”
Pozostałe kobiety mają łzy w oczach, osuwają się na klęczki. Pieśni słuchają kamienne lwy strzegące cmentarza lwowskich Orląt.
– Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie… – rozpoczyna Anna.
– A światłość wiekuista niechaj mu świeci na wieki wieków amen – mówią chórem pozostałe kobiety.
Wysoko, na jasnym czystym niebie szybuje orzeł czy jastrząb.
Kobiety zadzierają głowy.
– To dusza Stefka – mówi poważnie Ewa – Pilnuje Lwowa…
Anna od dłuższej chwili czuje się gorzej. Przysiada gdzie bądź, ot na grobie. Chwyta się za serce.
– Co mamusiu, słabo ci? Ach, niepotrzebnie mówimy o smutkach – mówi Maria.
– Jak nie mówić kochana, to polska dola – zamyśla się Anna.
21. Sala sądowa. Za stołem sędziowskim Stanisław Tarnowicz. Na miejscu dla prokuratora Bukowski, wysoki, atletycznie zbudowany młody jeszcze mężczyzna. Na lawie oskarżonych czterech mężczyzn. Wśród nich młody jeszcze, ale już mocno łysiejący. Wśród publiczności Walery. Stanisław przegląda jakieś akta. Wreszcie podnosi głowę i chwilę patrzy na oskarżonych.
– Czy oskarżony, Mieczysław Bartosiński chce wygłosić ostatnie słowo? – pyta.
– Tak jest – podnosi się łysiejący.
– Proszę.
– Wysoki Sądzie – mówi Bartosiński – W czasie procesu próbowano mnie i moim towarzyszom…
– Proszę mówić we własnym imieniu! – zwraca mu uwagę Stanisław.
– Tak jest. Usiłowano mi udowodnić, że jestem wrogiem Polski i Narodu Polskiego. Nie zgadzam się z tym zarzutem. Jestem sądzony nie za konkretne czyny, lecz za swoje przekonania, których wolność gwarantuje mi Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej. Zarzucano mi, że jestem członkiem nielegalnej Komunistycznej Partii Polski. Jest to nieprawda. Komunistyczna Partia Polski przestała istnieć w zeszłym roku. Jestem człowiekiem bezpartyjnym o określonych poglądach politycznych, o określonej ideologii. A to nie jest zabronione przez Kodeks Karny.
Wysoki Sądzie, zarzucono mi, że byłem na usługach obcego mocarstwa. nie poparto tego żadnym dowodem, oprócz tego, że jestem zadania, że sojuszników powinniśmy szukać blisko, a nie za morzem. Innymi słowy, jestem zdania, że powinniśmy zawrzeć układ obronny ze Związkiem Sowieckim.
– Proszę bez agitacji politycznej – wtrąca Stanisław.
– Tak jest. Mówiłem, przyznaję, i w dalszym ciągu jestem tego samego zdania, że Polska jest krajem słabym, na skutek nieudolnych rządów…
– Zwracam oskarżonemu uwagę, że jeżeli jeszcze raz zacznie uprawiać propagandę, odbiorę mu głos! – ostrzega Stanisław.
– Czy stwierdzenie, że Polska jest słabym, zacofanym krajem jest propagandą?
– Polska? Słaba? Zacofana?… A zresztą proszę nie dyskutować z Sądem! – mówi sędzia Stanisław.
– Polska jest moją Ojczyzną, Wysoki Sądzie i gotów jestem w jej obronie poświęcić życie, jestem jednak świadomym obywatelem i widzę, że z Polską dzieje się źle! Rządy sanacyjnej koterii doprowadziły Polskę na skraj przepaści!
– Dość – mówi ostro Stanisław – Ostrzegałem oskarżonego! odbieram mu głos. Proszę siadać – Bartosiński siada – Czy oskarżony Kramarczuk chce wygłosić ostatnie słowo?
– Tak jest – pada z ukraińskim akcentem, podnosi się starszy, wąsaty oskarżony.
22. Dworzec, napis „Częstochowa”, konne dorożki. Z pociągu wysiada Krystyna. Pomaga jej kuzynka z mężem Andrzejem. Witają się, Krystyna otrzymuje ogromny bukiet świeżo rozkwitłych georginii.
– Coś wisi w powietrzu – mówi Andrzej – czy we Lwowie czujecie to samo?
– Cieszymy się, że przyjechałaś – mówi kuzynka – ale w takim stanie – kręci ze zdumieniem głową.
– Musiałam… jutro wracam… – czerwieni się Krystyna.
23. Kościół Częstochowski. Półmrok i zaduma. Przed ołtarzami rozmodleni ludzie.
Krystyna w konfesjonale, spowiada się przed ojcem zakonnym:
– Muszę to ojcu wyznać: Nie chcę żyć!
– Dlaczego?
– Męża nie kocham, za tamtym tęsknię…
– I tak łatwo mówisz: Nie chcę żyć!
– I Bóg ma cię wysłuchać?
– Cóż Bogu z mego życia?
– Bo kochasz nieszczęśliwie? A inni nigdy nie doznali daru miłości…
– Tracę sens, ojcze…
– Ci, co utracili sens, może go odnajdą tuż za progiem: już jutro… A ono, cóż winne? (wskazuje na stan Krystyny) Czy pomyślałaś o istocie, której dałaś życie?
Organy „Święty Boże, Święty Mocny”, otwarcie obrazu z cudowną „Czarną Madonną”.
Krystyna przed cudownym obrazem modli się żarliwie:
– Matko, Królowo nasza, pobłogosław moje nie narodzone dziecko… A on… on niech nie cierpi!
24. Salon w willi Tarnowiczów. Stanisław, Jan, major Stasiak i prokurator Bukowski dyskutują o aktualnej sytuacji politycznej. Przysłuchują się temu kobiety. Zaklejają okna paskami papieru na wypadek bombardowania.
– Jeśli Beckowi uda się podpisać pakt z Anglią i Francją – mówi Stanisław.
– Jeżeli mu się uda…- sceptycznie wtrąca major – Anglia nigdy nie była skora nadstawiać za kogoś karku.
– Tym razem jest to i jej sprawa – wtrąca Jan.
– Tak oczywiście – zgadza się major – Hitler też chętnie podpisałby pakt z Anglią. Przeciwko bolszewikom.
– Anglia się nie zgodzi – mówi Stanisław.
– Miejmy nadzieję – mówi major.
– Podobno w Moskwie toczą się jakieś rozmowy – mówi Jan.
– Tak. I to wielostronne. Bolszewików chcą kupić wszyscy:
Anglia, Francja i… Hitler – mówi major.
– A jeżeli Hitler i Stalin się dogadają? – z trwogą pyta Anna.
– Wtedy należy wydać komendę: w kozły broń i do modlitwy – major uśmiecha się oszczędnie.
– A ja myślę, że do wojny nie dojdzie – mówi Jan. – Oni się nas boją.
– Dałby Bóg – wzdycha Anna.
– W końcu nie jesteśmy Austrią czy Czechosłowacją. Mamy silną armię… – kontynuuje Jan.
– Duchem! – uśmiecha się major.
– Słucham? – nie rozumie Jan.
– Silną duchem – uściśla major.
– Czy ty, Tadeusz nie jesteś zbyt pesymistycznie nastawiony? – pyta Stanisław.
– Jestem realistą, Stachu – odpowiada major. – Hitler postawił na broń pancerną…
– Przy całym szacunku Tadeusz… – odzywa się milczący do tej pory prokurator Bukowski.
– Jak na oficera jesteś zbyt defetystycznie nastawiony. Oczywiście Hitler stawia na broń pancerną, ale człowieku! Przecież w tych naszych błotach ugrzęźnie. Zły stan naszych dróg jest w tej chwili naszym atutem. Uważam, że w takich warunkach idealnie do walki nadaje się kawaleria. Szybkie zwrotne jednostki, nie uzależnione od stanu dróg.
– Mamy oprócz tego nowoczesne lotnictwo – wtrąca Jan – nasze Łosie i Karasie, to maszyny najnowocześniejsze w Europie! A może i na świecie! A nasza artyleria przeciwpancerna…
Major słucha tego wszystkiego z lekkim półuśmieszkiem.
– Panowie! Panowie! – mówi – Nie wmawiajcie we mnie, że jestem defetystą czy czymś tam jeszcze. Moim życzeniem, tak samo jak waszym jest złoić skórę malarzowi, ale…
– Co…? – pyta niespokojnie Stanisław.
– Nic… nic – bagatelizuje major.
– Czy mężczyźni muszą zawsze o polityce? – mówi z wyrzutem Maria. – Zapominacie panowie, że jesteście w towarzystwie kobiet.
25. Dworzec kolejowy we Lwowie. Mnóstwo mężczyzn z walizkami, kuferkami i zwykłymi tobołkami. To powołani rezerwiści.
Na peronie grupka rezerwistów – lwowiaków śpiewa przy akompaniamencie organek „Dzień deszczowy i ponury, z Cytadeli idą chmury, szeregami polskie dzieci idą, tułać się po świecie.” Otaczają ich inni. Obok zapłakane kobiety. W drugim końcu peronu siedzi grupka innych rezerwistów, którzy niezbyt głośno śpiewają jakąś ukraińską smętną dumkę.
26. Ulicą Lwowa maszeruje pododdział piechoty pod dowództwem starszego sierżanta. Żołnierze śpiewają jakąś typowo żołnierską piosenkę. Np. „ Tam nad Wisłą w dolinie siedziała dziewczyna.” Chodnikiem idzie Samuel Klinghofer w mundurze porucznika łączności. Prowadzący pododdział starszy sierżant salutuje. Klinghofer odpowiada.
27. Salon w willi Tarnowiczów. Stanisław, major, Jan i prokurator słuchają w radio wystąpienia min. Becka w Sejmie. (Fragment autentycznego wystąpienia). Na tym tle dyskusja mężczyzn.
– Teraz opowiada o honorze…- zjadliwie mówi Stanisław.
– A o czym ma mówić…? – major uśmiecha się pod wąsem.
– Gdyby prowadzono politykę Marszałka… – wtrąca Paweł Bukowski – prokurator.
– To co…? – wpada mu w słowo Stanisław.
– Nie doszło by do tego? Marszałek na łożu śmierci jeszcze powiedział: Lawirować dopóki się da, a potem nawet podpalić świat – Paweł podnieca się, wstaje i zaczyna gestykulować.
– Wolnego, wolnego…! Od podpalania świata są inni – mówi Stanisław.
– To oczywiście przenośnia – mówi Paweł. – Ale gdyby stosowano się do słów Marszałka…
– To co…? – teraz podnosi się i Stanisław. – Lawirować, powiadasz? Lawirować? Oddać korytarz, potem Posen, Bromberg, Thorn i co tam jeszcze… Wilno Litwinom… Lwów Ukraińcom – potem podpalić świat?
– Tak? – mówi to ironicznie.
– Upraszczasz – mówi Paweł.
– Może i upraszczam…- godzi się Stanisław i siada na swoim miejscu, zapalając papierosa. Major obserwuje go uważnie.
28. Salonik w mieszkaniu Augustyniaków. Jan ubrany w mundur porucznika KOP, układa w walizce osobiste rzeczy.
– Mówię wam, że wojny nie będzie. A jak będzie, damy im łupnia.
Krystyna w zaawansowanej ciąży, siedzi przy stole i obserwuje go. Jan przerywa pakowanie i przysiada się koło niej.
– Oszczędności lepiej wycofaj. Rozsądnie będzie mieć przy sobie gotówkę. Kancelarii na razie nie otwieraj. W twoim stanie… I przenieś się do mamy… albo do moich rodziców… Słuchasz mnie…?
– Oczywiście… – na twarzy Krystyny widać zmęczenie.
– Nie odprowadzaj mnie… Jesteś zmęczona…
– To mój obowiązek…
– Tylko obowiązek? – Jan patrzy na nią z lekkim uśmiechem i nadzieją. Krystyna również uśmiecha się lekko. Jan całuje ją. Potem patrzy z czułością na jej brzuch i mówi:
– Jak myślisz? Chłopczyk czy dziewczynka? Daj posłuchać…
Przyklęka i przytula twarz do jej brzucha.
29. Stacja kolejowa we Lwowie. Przy peronie pociąg gotowy do odjazdu. W oknach umundurowani mężczyźni. W większości oficerowie rezerwy wyjeżdżający do swoich jednostek. W jednym z okien Jan Augustyniak, koło wagonu Krystyna.
– Mam nadzieję, że to się niedługo skończy – mówi Jan.
– Uważaj na siebie… – Krystyna patrzy w górę na twarz Jana.
– Bądź spokojna. – Zewsząd słychać głosy żegnających, ogólny gwar. Jan z miłością w oczach patrzy na żonę.
– Wrócę na chrzciny. Albo szybciej!
Zawiadowca w czerwonej czapce podnosi do góry chorągiewkę. Semafor ze szczękiem podnosi się do góry i zapala się zielone światło. Pociąg szczękając buforami powoli rusza. We wszystkich oknach męskie dłonie żegnające bliskich. Na peronie las rąk i powiewających chusteczek. Pociąg ginie już w oddali a Krystyna stoi jeszcze w miejscu i patrzy za nim. Z tyłu podchodzi do niej Kamiński w mundurze podporucznika ułanów podolskich, z walizką w ręku. Krystyna jakby obudziła się ze snu. Przez chwilę przygląda się Kamińskiemu, a potem przytula się do niego. Eugeniusz gładzi ją delikatnie po plecach.
– Idę walczyć za twoją Polskę, Krysiu – uśmiecha się Eugeniusz. Krystyna odrywa się od niego i patrzy nań zdumiona.
– Za moją? A za swoją nie?
– To nie jest moja Polska, Krysiu… Wiesz o tym doskonale. Żegnaj! Może się jeszcze kiedyś zobaczymy… – obejmuje ją serdecznie i całuje w usta. Ona bezwiednie przylega do niego, ale natychmiast odpycha. Mijający ich przechodnie patrzą na nich z sympatią. Tworzą piękną parę; on, przystojny ułan i ona piękna dziewczyna w ciąży odprowadzająca swego mężczyznę na front. Scena jak z żołnierskiej piosenki.
– Pocałuj mnie na pożegnanie, może już nie wrócę? – szepce Eugeniusz.
Dziewczyna lekko całuje go w czoło. On patrzy bezczelnie i wyzywająco na jej brzuch.
– Chłopak czy dziewucha – pyta, potem robi do niej figlarne oko i mówi:
– Jeśli mocno wierzga – to moje!
Krystyna sztywnieje, odsuwa się. Jej oczy są zimne jak stal.
30. Ulice Lwowa oblepione plakatami z dużym napisem „Mobilizacja”. Przed plakatami grupki podnieconych, podenerwowanych ludzi. Wśród nich Ewa Tarnowiczówna (córka Stanisława i Marii) w towarzystwie młodego szczupłego chłopca w mundurze Przysposobienia Wojskowego. Trzymają się za ręce. Chłopak ciągnie Ewę bliżej plakatu. Czyta uważnie.
– Nic nie piszą o ochotnikach – mówi zawiedziony.
– O jakich ochotnikach? – nie rozumie dziewczyna.
– No… czy można się zaciągnąć ochotniczo na front – wyjaśnia chłopak.
– Chcesz się zaciągnąć?
– Oczywiście! W takiej chwili miejsce każdego mężczyzny jest w szeregach armii! – deklaruje chłopak patetycznie. Ewa patrzy na niego przerażona.
– Zgłupiałeś Jurek – woła histerycznie.
– Uspokój się! – chłopak ściska ją mocniej za rękę – Przecież wrócę! Wojna nie potrwa więcej jak dwa, trzy tygodnie.
– A jak nie wrócisz? – dziewczyna patrzy na niego przez łzy.
– Bywa. Naszą najpierwszą miłością jest Ojczyzna! – chłopak znów wpada w młodzieńczy patos. Kilku stojących najbliżej ludzi przygląda mu się z zainteresowaniem. Zauważa to i ciągnąc Ewę za rękę odchodzi spod plakatu.
31. Świątynia jak w scenie 16. Śpiew szarpiący nerwy, pełen bólu. Wśród wiernych Anna i Maria. Maria:
– Mamo, ja wyjdę. Mają zamknąć wodę. Napełnię naczynia.
32. Salon w willi Tarnowiczów. Radio nadaje przemówienie Mościckiego informujące naród o napaści Niemiec na Polskę (fragment autentycznego wystąpienia). Słuchają same kobiety. Anna, Maria, Krystyna, Ewa i młoda Ukrainka, służąca Ołenka. Wszystkie pochlipują w chusteczki. Anna ciężko wzdycha, łapiąc się za serce.
– Otwórz okno, córeńko – zwraca się do córki.
– Uspokój się mamo, uspokój… Janek mówił, że nie potrwa to długo.
– Ach, Janek – uśmiech się Anna przez łzy – to świetny adwokat ale czy żołnierz? – zamyśla się Anna.
– Jak możesz wątpić, mamo? – Krystyna ostro staje w obronie nieobecnego męża.
– Mój Boże, to już moja czwarta wojna… a może piąta…? Czternasty rok… walki o Lwów… wojna bolszewicka… Boże, Boże. Czy zapomniałeś o nas? – zaczyna płakać coraz głośniej.
Krystyna gładzi ją po głowie.
– Uspokój się, mamo, uspokój… – ona też ma łzy w oczach.
– Czy kobiety polskie tylko po to są stworzone, żeby wysyłać swych mężczyzn na wojnę…? Boże, czemuś nas opuścił?
33. Bocznica kolejowa. Przy rampie stoi pociąg towarowy, do którego w pośpiechu ładuje się oddział kawalerii. Rżą konie, słychać przekleństwa żołnierzy. Po drugiej stronie stoi grupa lwowian i patrzy na ładujących się do wagonów ułanów.
– Panie majorze… – do majora stojącego na rampie podchodzi starszy pan w okularach – Dlaczego nas opuszczacie?
– Taki rozkaz, proszę pana – odpowiada uprzejmie major.
– A my tutaj… Lwów… Jakże to tak…! – starszy pan poprawia nerwowo okulary.
– We Lwowie zostaje jeszcze dużo wojska, proszę pana! Zresztą niedługo wrócimy. To nie potrwa długo…
– Tak pan myśli, panie majorze?
– Oczywiście! Niemcy już dostają w skórę na zachodzie Polski. Lada dzień Francja i Anglia przystąpią do wojny.
– Czy to aby pewne? – sceptycznie pyta starszy pan.
– Jak najbardziej! Przepraszam pana – major oddala się w kierunku pociągu. Ostatni żołnierze wchodzą do wagonów. Pociąg rusza. Słychać okrzyki żołnierzy.
– Za dwa tygodnie będziemy z powrotem!
– Napiszę kartkę z Berlina!
– Damy Hitleru w dupę! – Pociąg postukując na zwrotnicach oddala się coraz bardziej. Koło rampy stoi grupa ludzi i patrzy w tamtym kierunku w milczeniu.
33. Gwizd spadającej bomby i wkomponowany weń płacz noworodka. Twarz Krystyny pochylona nad nowonarodzonym synkiem. Szerszy plan. Jest to sypialnia w willi Tarnowiczów. Oprócz leżącej w łóżku Krystyny i jej synka w sypialni są jeszcze wszystkie znane nam kobiety oraz dwoje starszych ludzi, rodziców Jana Augustyniaka: Irena i Władysław Augustyniakowie oraz ich córka a siostra Jana, dwudziestokilkuletnia Jadwiga. Nad łóżkiem wisi Madonna Jasnogórska.
– Janek byłby szczęśliwy… – mówi pani Augustyniakowa i po chwili – Gdzie on teraz, niebożę…? – wzdycha.
– Podobno ich pułk mają przerzucić do obrony Lwowa – mówi Augustyniak – mówił mi znajomy oficer… Z radia płynie zapowiedź nalotu: „koma dwa, koma dwa… przeszedł” i tak dalej. Krótkie migawki z walk z Niemcami. Jan pod obstrzałem artyleryjskim. Eugeniusz w szarży kawaleryjskiej. Stanisław w tankietce, przeciw Tygrysom. Bombardowanie Lwowa. Komenda Lwowa. Parlamentariusz Niemiecki – żądamy bezwzględnej kapitulacji.
– Bombardują Warszawę… – mówi Augustyniak.
– Boże miej nas w swojej opiece…- wzdycha Anna. Maria pociesza: – Mamo, nie rozpaczaj. Teraz gdy Anglia i Francja przystąpiły do wojny…
34. Wzgórze. Słup graniczny. Ciszę przerywa nagle ryk motorów. Ukazują się nagle czołgi z czerwoną gwiazdą. Jeden z nich druzgocze słup graniczny. Za czołgami ukazuje się kawaleria.
35. Noc. Strażnica KOP. Na zbliżeniu okno strażnicy. W pomieszczeniu plutonowy przy telefonie. Nerwowo kręci korbką polowego aparatu telefonicznego. Oprócz niego w pomieszczeniu znajduje się jeszcze dwóch kaprali. Obaj patrzą na plutonowego w napięciu.
– Jasna cholera! – klnie plutonowy, nie przestając kręcić korbką. – Dżuma ich tam wydusiła! – znów kręci -Marycha? Marycha? – przyciska mocniej słuchawkę do ucha i gestem daje znak pozostałym by nie odzywali się – Marycha? Tu Frania! Pierwszy przy juzie… pierwszy przy juzie…! Słyszysz mnie? Marycha? Słyszysz mnie…? Dziś w nocy jednostki sowieckie rozpoczęły przekraczanie naszej granicy… Tak, tak… Sowieci. Jakie rozkazy? Jakie rozkazy? jakie rozkazy, do jasnej cholery… Marycha? – woła jeszcze kilka razy i zrezygnowany odkłada słuchawkę.
Teraz widzimy Jana przy juzie jak bezskutecznie stara się zrozumieć co krzyczy do niego plutonowy.
– Co? Sowieci? Ilu ich? Dwóch? Trzech?
– Co, dywizjon? Człowieku!
Plutonowy rozpaczliwie kręci korbką aparatu.
36. Strażnica. Plutonowy:
– Połączenie przerwane… – mówi do dwóch pozostałych.
– Jakie rozkazy? – pyta jeden z kaprali.
– Rozkazy…? – plutonowy pociera podbródek – Załoga na stanowiska! Łączniczka do batalionu! Konno!
– Rozkaz! – kapral salutuje i zbliża się do drzwi.
– Wacek – zatrzymuje go plutonowy – Chronimy granicę państwa. Do sowieckich jednostek przechodzących przez granicę otwieramy ogień!
– Tak jest, ale…
– Słucham…
– Mamy zaledwie osiemnastu ludzi…
– I więcej nie będzie… póki co! Wykonać rozkaz!
– Tak jest! – kapral wychodzi.
– Panie kapralu!
– Na rozkaz!
– Dokumentacje strażnicy przygotować do zniszczenia. Żołnierzom wydać całą amunicję jaką dysponujemy. Bronić strażnicy póki się da. Ja będę przy pierwszym stanowisku!
– Rozkaz! – kapral chce jeszcze coś powiedzieć.
– Co jeszcze…? – obraca się plutonowy ku niemu.
– Panie plutonowy… przecież Sowieci nie wypowiedzieli nam wojny.
– Ale przekraczają naszą granicę…- plutonowy zdejmuje polówkę i zakłada hełm – I próbujcie złapać batalion…
– Tak jest! – Plutonowy wychodzi. Kapral bierze słuchawkę telefonu. Kręci korbką.
– Marycha! Marycha! Marycha! Tu Frania! Tu Frania! Tu Frania!
37. Jan próbuje nawiązać kontakt ze sztabem, rozmawia z Langnerem (gdy tekst generała, widzimy go w sztabie obrony Lwowa).
– Panie generale, melduję, że jednostki sowieckie przekroczyły granicę…
38. Sztab. – O czym pan mówi? Jednostki sowieckie?
– Tak, dziesiątki, setki czołgów. Co robić?
– Pojechać na rozpoznanie i natychmiast meldować.
– Rozkaz, panie generale!
39. Jan z białą szmatą siada na konia i cwałuje przeciw nadjeżdżającym czołgom.
Potężne maszyny z czerwoną gwiazdą niemalże ocierają się o zdenerwowanego konia. Nikt się nie zatrzymuje, nikt nie reaguje na rozpaczliwie machającego Jana. Jeden z czołgów wyraźnie się opóźnia. Coś się w nim psuje. Zostaje w tyle. Może brak mu paliwa. Wysuwa się ludzka postać. To czołgista:
– Stać! – krzyczy do Jana – Odpiąć pas, oddać broń!
Jan zdumiony wykonuje polecenie. Pyta:
– Co robicie na naszej ziemi?
– Nie ma już waszej Polski – replikuje czołgista.
– Jak to nie ma?
– A gdzie wasz rząd – krzyczy czerwonoarmista.
– Czego tu chcecie? – Jan ponawia pytanie.
– Przyszli my bić Niemców, będziemy z wami przeciw nim wojować.
– A, to co innego…
– Chcemy wejść do miasta.
– To niemożliwe, zresztą nie ja o tym decyduję.
Czołgista coś naprawia, czołg rusza.
Wtem obok zdumionego Jana przelatuje jedna, druga, trzecia kula. Koń staje dęba. Jan raptownie skręca w lewo, ginie za garbem wzniesienia, to go ratuje.
Syrena alarmu lotniczego.
40. Bombardowanie Lwowa. Jurek i Ewa jako obrona PLOT na dachu. Widzą jak ich koledzy gaszą pożar na sąsiednim dachu.
– Jurek: Boisz się?
– Nie.
Jurek jest umorusany. Ona w naderwanej sukience. Chłopak niezgrabnie obejmuje dziewczynę i całuje ją mocno w usta.
– Daj spokój Jurek…- wyrywa się dziewczyna.
– Nie kochasz mnie…
– Kocham… ale nie teraz – a kiedy znów chłopak garnie się do niej, odpycha go zdecydowanie. – Nie! Chłopak przez chwilę stoi zdeprymowany z opuszczoną głową. Ewa zbliża się do niego i gładzi go po głowie.
– Nie gniewaj się, Jurek – prosi cicho.
– Nie gniewam się – odpowiada chłopak bez przekonania.
Patrząc po lwowskich dachach. Ewa opiera się o komin i zarzuca chłopakowi ręce na szyję.
Przylegają do siebie. Chłopak całuje ją zachłannie. Jego ręce błądzą po ciele dziewczyny. Ona usiłuje się bronić, nie odrywając swych ust od jego. Jurek trzymając ją za pośladki przyciska mocna do swoich ud. Dziewczyna tężeje i cicho pojękuje. Chłopak wypręża się, nieruchomieje i również pojękuje. Potem nagle puszcza dziewczynę i szybko bez słowa odchodzi.
– Jurek! – woła za nim Ewa zdyszanym głosem – Jurek! On jednak ginie w mroku. Ewa jeszcze przez chwilę stoi w miejscu i patrzy za nim zamglonym z podniecenia wzrokiem.
41. Sypialnia w willi Tarnowiczów. Krystyna leży w łóżku i karmi piersią syna. Do sypialni cichutko wchodzi Ewa. Jest zmieszana o zamglonym nieci spojrzeniu. Krystyna patrzy na nią uważnie.
– Stało się coś? – pyta Krystyna.
– Nie… nic… Mogę u cioci chwilę posiedzieć? – pyta Ewa.
– Proszę… Ewa przysiada na krześle stojącym blisko łóżka i przez chwilę przygląda się małemu, który ssie zachłannie.
– To nie boli? – pyta.
– Co? – nie rozumie Krystyna.
– Jak tak ciągnie za pierś – Ewa pokazuje wzrokiem małego.
– Nie – uśmiecha się Krystyna – wprost przeciwnie.
– Co przeciwnie?
– To pewien rodzaj… no… rozkoszy… Jak będziesz starsza, to zrozumiesz…
– Dlaczego wszyscy uważają mnie za dziecko?
– Bo jesteś jeszcze dzieckiem, Ewuniu.
– Pod jakim względem?
– Pod każdym…
– Przecież… no… przecież…- jąka się Ewa.
– Śmiało! – zachęca ją Krystyna. Mały przestaje ssać. Krystyna chowa dużą pierś.
– Przecież mam piersi… – mówi Ewa i opuściwszy głowę szepce ledwie dosłyszalnie. – Mam menstruację… Już dwa lata…
– To za mało Ewuniu… Jesteś niedojrzała emocjonalnie…
– Ciociu…
– Słucham…
– Całowałam się z Jurkiem… Tylko niech ciocia nie mówi mamie… albo babci…
– To nic nadzwyczajnego, że dziewczyna całuje się z chłopcem…
– Ale… On mnie obejmował… Brał za piersi… gładził po plecach…
– I co?
– I było mi bardzo przyjemnie… – Ewa mówi to cicho, z opuszczoną głową – Było mi tak jakoś… nie umiem powiedzieć… gorąco… miałam dreszcze…
– Och ty dzieciaku, dzieciaku… – uśmiecha się Krystyna – Budzi się w tobie kobieta! Nie masz się czym przejmować!
– Naprawdę?
– Naprawdę!
– Dziękuję ciociu! – Ewa zrywa się z krzesła i całuje Krystynę.
42. Most na granicy polsko – rumuńskiej. Przechodzą przezeń polskie oddziały wojskowe i po stronie rumuńskiej składają broń. Wśród nich prokurator Paweł Bukowski w mundurze porucznika broni pancernej. Podchodzi do niego kapral, również z odznakami broni pancernej.
– Co teraz z nami będzie, panie poruczniku? – pyta z zafrasowaną miną.
– Naczelne dowództwo o tym myśli, Krawczyk – pójdziemy dalej. Do Francji. Będziemy się bić…
– Bez broni? – kapral patrzy żałośnie na sterty uzbrojenia.
– Nie martwcie się – uśmiecha się Bukowski – Sojusznicy mają dużo broni.
– Chyba, że tak… – kapral w dalszym ciągu pociera nieogolony policzek – Ale… panie poruczniku… Przecież mogliśmy się jeszcze bić…
– Mogliśmy. Ale słyszeliście chyba, że nasze ziemie weszli bolszewicy?
– Słyszeć słyszałem… Ale chłopaki mówili, że oni razem z nami… na Niemca…
– Nieprawda, Krawczyk. Wczoraj bombardowali Stanisławów.
– Bolszewiki?
– Tak.
– To dlaczego ich nie bijemy, panie poruczniku?
– Taka jest dyrektywa Naczelnego Dowództwa.
– Góra chyba wie co robi, ale… – kapral nie ustępuje.
– Nie mędrkujcie Krawczyk! Chcecie być mądrzejsi od Naczelnego Wodza?
– Pewnie, że nie, ale… gdyby tak powtórzyć rok 20-ty? Tylko skąd wziąć drugiego takiego Marszałka? – Kapral w dalszym ciągu nie jest przekonany – Nie ma pan poruczniku przypadkiem papierosa? Wyszły mi wszystkie. Bukowski wyjmuje z kieszeni paczkę papierosów „Mewa” i wręcza je kapralowi.
– Zatrzymajcie sobie… Kapral wyjmuje z paczki papierosa i obwąchuje go.
– Delikatne, psiakrew…
– Innych nie mam.
– Dziękuję panie poruczniku. Pójdę do chłopaków. Też im chce się palić. Kapral odchodzi w stronę grupy polskich żołnierzy. Porucznik Bukowski patrzy w stronę mostu, przez który przechodzą coraz to nowe polskie jednostki.
– Niech to szlak trafi! – klnie porucznik pod nosem.
43. Narada w sztabie obrony Lwowa – odprawa wyższych oficerów z Dowództwa Korpusu. Generał Langner wyraźnie zdenerwowany przedstawia sytuację:
– Nasze położenie jest beznadziejne. Z jednej strony Niemcy żądają kapitulacji, z drugiej – oddziały sowieckie zadały nam cios – nóż w plecy. Lwów jest otoczony, Rząd, Prezydent i Naczelne Dowództwo w Rumunii.
Jesteśmy w pętli i musimy kapitulować.
Tylko przed kim?! Wezwałem panów…
– Walczyć! – krzyczy któryś z generałów (Januszajtis)?
– Naczelny wódz nakazał unikać walki z Sowietami…- mówi Langner – Więc czyja okupacja korzystniejsza?
– Niemcy złupią miast, a na końcu oddadzą je bolszewikom. – głos z sali.
– Niemcy lub Rosjanie rzucą na Polaków Ukraińców. – II głos z sali.
– Niemiec – mówi Langner – wróg okrutny, ale znamy go.
A Sowieci? – Dzicz i komuna! Ale… Słowianie… My też Słowianie… więc im…
Od drzwi odrywa się gibka postać. To Jan. W ręku pistolet.
– To zdrada! A polski honor? Będziemy bić się do końca. Mamy broń. Walczy jeszcze Hel, Modlin, Warszawa… Jest pan tchórzem! – Jan niemalże płacze.
– Panie poruczniku – pójdzie pan pod sąd!
– Pójdę! A pan pod osąd Boga i historii!
Jan ma szaleństwo w oczach.
Grupa oficerów, która podchodzi do Jana, stara się go przekonać.
– Nic tu po gorącym sercu, trzeba rozsądku Janku – mówi Stanisław.
– Rozsądek? Żegnam was panowie! Wracam do moich żołnierzy…- chowa pistolet.
– Nie dla mnie ta spekulacja – dodaje.
44. Rów strzelecki, w którym z rzadka stoją żołnierze KOP. Przy stanowisku RKM-u plutonowy (ze sceny 35 i 36). Linia okopów milczy.
– Ogień otwierać na mój rozkaz! – mówi plutonowy i żołnierze podają sobie rozkaz po linii. Zza wzniesienia terenu wysuwa się czołg, po chwili widać czerwoną gwiazdę na jego pancerzu.
– Po szczelinach – mówi plutonowy do erkaemisty – Krótkimi seriami, ognia!
Rkm wypuszcza w stronę czołgu kilka krótkich serii. Czołg cofa się za wzniesienie. Po chwili wysuwa się stamtąd kilka czołgów, za którymi widać piechotę.
– Puścić czołgi bliżej i atakować butelkami i granatami – rozkazuje plutonowy. Czołgi powoli zbliżają się. Są już na rzut granatem. – Ognia! – komenderuje plutonowy i zapala lont butelki z benzyną. Rzut. Jeden czołg zakręcił się w kółko i stanął. Pozostałe otwierają ogień z dział i karabinów maszynowych – Ognia! Po tyralierze, ognia – woła plutonowy i cała linia rozbrzmiewa palbą karabinową. Z rzadka słychać serie rkm-ów. Na pierwszym planie strzela Ckm. Czołgi jadą dalej. Piechota jednak zostaje w tyle, zatrzymana polskim ogniem. Czołgi również zatrzymują się. – Na drugą linię obrony! Pod las! – woła plutonowy. Żołnierze pojedynczo wyskakują z okopów i ostrzeliwując się biegną w stronę lasu, ubezpieczając się nawzajem. Czołgi otwierają do nich ogień.
45. Duża kolumna wojska polskiego maszeruje polną drogą. W większości są to żołnierze KOP-u, chociaż nie brak i żołnierzy innych formacji. W kolumnie panuje spokój i dyscyplina. Na czele jednej z kompanii KOP-u maszeruje porucznik Jan Augustyniak w polowym mundurze. Jest zmęczony i zakurzony jak i reszta żołnierzy. Obok niego idzie młody kapral podchorąży. Ukazuje się samolot. Czerwone gwiazdy na skrzydłach.
– Lotnik, kryj się! – woła Jan.
Żołnierze rozsypują się po obu stronach drogi. Samolot zrzuca ulotki. Któryś z żołnierzy przynosi Janowi ulotkę. Jan czyta.
„Żołnierze! Bijcie oficerów i generałów!
Pędźcie ich z waszej ziemi.
Tylko Armia Czerwona wyzwoli naród polski
z nieszczęsnej wojny…
Związek Radziecki to wasz jedyny przyjaciel.”
Dowódca Frontu Ukraińskiego
S. Timoszenko.
Samolot odleciał. Wstają i otrzepują się.
– Dokąd my idziemy, panie poruczniku? – pyta podchorąży.
– Spytaj kobyły pułkownika – uśmiecha się Jan i wyciera wierzchem dłoni spocone i zakurzone czoło.
– Mówił wczoraj jeden sierżant ze sztabu, że Warszawa jeszcze się broni, panie poruczniku. Może idziemy na pomoc?
– Wiesz bracie ile to kilometrów…?
– Sporo…
– No właśnie… Najpierw pozbieramy naszych ludzi…
– Panie poruczniku… czy strażnice jeszcze się bronią?
– Nie wiem. Miejmy nadzieję… – Gdzieś w przodzie słychać kilka strzałów armatnich. Wojsko zalega po obu stronach drogi. Drogą galopuje konny goniec.
– Porucznik Augustyniak, do majora! – Jan podnosi się z ziemi, otrzepuje mundur i idzie skrajem drogi w odwrotnym kierunku.
46. W kępie młodych brzózek siedzi na ziemi kilku oficerów. Wśród nich major KOP-u. Zbliża się do nich Jan. Salutuje majorowi.
– Panie majorze… – chce meldować. Major macha ręką.
– Daj pan spokój poruczniku! Nich pan siada. – Jan siada z innymi.
– Dostaliśmy wiadomość, że przed nami znajdują się wojska sowieckie. Czołgi, piechota, artyleria… Podobno żołnierze z naszych strażnic stawiają im opór. Mamy rozkaz iść w tamtym kierunku. Wspomóc naszych i ewentualnie rozpoznać przeciwnika bojem. W szpicy pójdą dwa plutony z kompanii porucznika Augustyniaka. Pan osobiście obejmie dowództwo, panie poruczniku – zwraca się do Jana.
– Rozkaz!
– Może pan odejść. Siły batalionu pójdą za panem za piętnaście minut. W razie napotkania przeważających sił bolszewików – cofać się. Łączność przez łączników.
– Tak jest – Jan salutuje i odchodzi.
47. Dwa plutony porucznika Augustyniaka posuwają się po obu stronach drogi z bronią gotową do strzału. Na czele jednego z nich kapral podchorąży. Jan idzie z tyłu.
48. Skraj lasu, a raczej zagajnika. W naprędce wykopanych wnękach strzeleckich leżą żołnierze plutonowego ze sceny 35, 36, 44. Wokół panuje cisza. Zapada zmrok. Z tyłu, z lasu słychać kroki. trzask gałązek. Po długiej chwili z lasu wyłania się kilku polskich żołnierzy z bronią gotową do strzału.
– Nie strzelać – rozkazuje plutonowy i podnosi się ze swego miejsca. – Wy kto? – pyta.
– Kompania porucznika Augustyniaka… – odpowiada kapral podchorąży. – A wy?
– Załoga strażnicy numer sześć…- plutonowy podchodzi do podchorążego i podaje mu rękę. Zbliża się porucznik. Plutonowy salutuje.
– Panie poruczniku, plutonowy Chabiera, dowódca strażnicy numer sześć, melduję załogę w składzie dziesięciu szeregowych i dwóch podoficerów. Straty: sześciu poległych, trzech zaginionych…
– Dziękuję, Chabiera…- Jan ściska mu dłoń – Gdzie bolszewicy?
– Za tamtymi zaroślami… Jeszcze przed godziną nas ostrzeliwali. Myślę, że szykują większe siły i będą atakować…
– Zabierajcie swoich ludzi i wracamy… Macie rannych?
– Właściwie wszyscy… Załoga! Do mnie! – woła w kierunku leżących żołnierzy. Podnoszą się brudni, zarośnięci, byle jak opatrzeni. Jan patrzy na nich ze zgrozą.
– Ale cię skurwysyny urządziły!
49. Kolumna wojska. Kompania porucznika Augustyniaka maszeruje w składzie kolumny. Obok niego plutonowy Chabiera.
– Dlaczego się cofamy, panie poruczniku? – pyta plutonowy.
– Na Bugu będzie organizowana obrona – wyjaśnia porucznik.
– A Niemcy…?
– Co, Niemcy…? – nie rozumie porucznik.
– No… jak nas zajdą z tyłu…
– Nie martwcie się… Tam też są nasi… Podobno stworzono poważną obronę na Bzurze…
– Czy damy radę na dwa fronty, panie poruczniku?
– Musimy! Innego wyjścia nie mamy! Z tego co wiem wszystkie jednostki KOP-u zmierzają w tym samym kierunku. Będziemy się bronić! Do ostatniego naboju.
– A inne formacje panie poruczniku?
– Trudno mi coś powiedzieć… – Kolumna w dalszym ciągu prze do przodu. Słychać jednostajny tupot żołnierskich nóg.
50. Na wpół zniszczone, spalone zabudowania wioski położonej na brzegu niezbyt szerokiej rzeki. W wiosce trzaskają pojedyncze strzały karabinowe. Czasami odzywa się krótka seria z Rkm-u. Po drugiej stronie rzeki ukryci w zagłębieniach terenu i za drzewami Czerwonoarmiści.
51. Teren zniszczonej wioski. Wśród rumowisk zalegają polscy żołnierze. W większości żołnierze KOP-u. Uzbrojeni jedynie w broń ręczną i Rkm-y. Dowodzi nimi major KOP-u. Siedzi za resztką ściany jakiegoś domu. Obok niego przykucnął Jan Augustyniak.
– Zna pan dobrze te strony, panie poruczniku? – pyta major.
– Niezbyt…- odpowiada Jan – Jestem ze Lwowa… Ale poszukamy kogoś.
Jan pochylony rusza w stronę następnego domu. Major obserwuje przeciwległy brzeg przez lornetkę. Widać tam jakiś ruch, jakby Czerwonoarmiści szykowali się do działań. Wraca Jan z kapralem.
– Panie majorze, kapral jest tutejszy…
– To dobrze…- major nie przestaje patrzeć przez lornetkę…- Znacie te strony dobrze kapralu?
– Taż wychował się tutaj… w sąsiedniej wiosce…
– To dobrze – powtarza major. – Jak nazwisko?
– Kapral Błachy.
– Powiedzcie mi Błachy czy istnieje jakaś możliwość wycofania się stąd niepostrzeżenie?
– Najbliższy las, panie majorze, siedem kilometrów stąd…- informuje kapral.
– A do tego po drodze dwie wioski ukraińskie.
– Są tu jakieś jary… wąwozy…? – pyta major kaprala.
– Być to one i są, panie majorze, ale jak wleziemy a kacapy ustawią maszynki, to żywa noga nie wyjdzie. Jary głębokie…
– Dziękuję, Błachy. Wracajcie do drużyny… – kapral zgięty biegiem wraca do środka wioski. – Ilu mamy oficerów, panie poruczniku?
– Z panem i ze mną sześciu… Dowódca pierwszej kompanii poległ… dwóch podporuczników zaginęło…
– Proszę zawołać oficerów do mnie.
52. To samo miejsce. Koło majora przykucnęło pięciu oficerów, w tym jeden ułan i jeden weterynarz… Nieopodal rozrywa się pocisk artyleryjski małego kalibru.
– Ściągnęli artylerię, skurczybyki! – mówi major – Jakie mamy straty?
– Na razie trzech niegroźnie rannych – informuje weterynarz.
– To dobrze… To dobrze… Czy mamy we wsi jakieś konie, furmanki…?
– Wszyscy mieszkańcy uciekli – melduje Jan.
– Cholera! Amunicja?
– Kończy się – melduje Jan – najwyżej na pół godziny pukaniny, panie majorze!
Major w zamyśleniu pociera pokryty szczeciną zarostu policzek. Patrzy na mapę. Na dalszym planie słychać nieustanny grzechot strzałów strony polskiej oraz terkot broni maszynowej i huk działek zza rzeki.
– Panie majorze, pan pozwoli, że ja zostanę i będę markował obronę, a pan z ludźmi… – proponuje Jan.
– Panie poruczniku – mówi łagodnie major. – Za dużo czytał pan Sienkiewicza. Tu nie Zbaraż, któremu król ciągnie na pomoc. Ale dziękuję panu za szczere chęci. Jest pan dzielnym człowiekiem. W tej chwili z tyłu, w kierunku przeciwnym do rzeki odzywają się strzały z broni ręcznej i maszynowej. Oficerowie patrzą na siebie pytająco.
– Wzięli na w dwa ognie, skurczybyki! – mówi spokojnie major.
– Może to nasi? – pyta młody podporucznik z nadzieją w głosie.
– W cuda pan wierzy, panie poruczniku? Z nikim nie mamy łączności już od kilku dni. To oni…! Ale niech pan sprawdzi – mówi do Jana, a kiedy ten się oddala pyta podporucznika – Pan żonaty?
– Nie zdążyłem…- uśmiecha się podporucznik. – Może to i lepiej…
– Niestety, panie majorze, Sowieci… – melduje zdyszany Jan.
– Wydajcie panowie rozkaz przerwania ognia. Poddajemy się. – Major podnosi się i obciąga zakurzony mundur. Oficerowie patrzą nań zaskoczeni. Major spostrzega to. Przez chwilę uważnie otrzepuje mundur, a potem przenosi wzrok na oficerów.
– Dobry dowódca, panowie oficerowie, powinien umieć nie tylko dobrze dowodzić w walce, ale również wiedzieć kiedy ją przerwać, jeśli staje się beznadziejna…
– Mamy jeszcze amunicję…- wykrzykuje młody podporucznik.
– Na pół godziny. I co dalej…? Spełniliśmy swoje zadanie. Jak ci na Westerplatte. Nie ma sensu niepotrzebnie wykrwawiać ludzi. Zechciejcie mnie zrozumieć panowie. Was nie zmuszam do niczego. Możecie iść gdzie chcecie.
– Nie poddam się. Będę walczył… – mówi Jan.
– I ja… – mówi major saper.
– Ja również…- dodaje młody podporucznik.
– A rozsądek, gdzie? – mówi major.
– Razem walczyliśmy, to i razem… – Deklarują pozostali oficerowie.
– Wydajcie panowie rozkazy o przerwaniu ognia. – Oficerowie odchodzą. Po chwili strzały we wsi milkną.
Jan i dwaj towarzyszący mu oficerowie nikną w lesie.
53. Ulicą Lwowa maszeruje ze śpiewem pododdział Czerwonoarmistów. Na chodnikach grupki lwowian. Jedni uśmiechają się do żołnierzy, machają rękami. Inni patrzą w ponurym milczeniu. Wśród ludzi na chodniku Jurek i Ewa.
– To się w głowie nie mieści! – mówi półgłosem Jurek. – Bolszewicy we Lwowie!
– Skończyła się jaśnie Polska – uśmiecha się stojący obok mężczyzna, który usłyszał jego słowa. Jurek demonstracyjnie odchodzi dalej, ciągnąc za sobą Ewę.
– Kanalia! – mówi.
– Uspokój się Jurek! – prosi Ewa – Wracamy do domu! Wydostają się spośród ludzi stojących na chodniku i odchodzą. W dali w dalszym ciągu słychać zawadiacką, żołnierską piosenkę śpiewaną przez Czerwonoarmistów.
– Czy naprawdę nie można było Lwowa bronić? – pyta dziewczyna.
– Nie wiem Ewuniu… To mi się wszystko w głowie nie chce pomieścić… Ja chyba oszaleję! – z oddali ciągle dochodzi śpiew żołnierzy.
54. Duży pododdział polskiej piechoty rozłożony na skraju lasu. Wśród żołnierzy Jan i oficerowie, którzy go nie opuścili. Twarze żołnierzy zmęczone, zarośnięte, zakurzone. Jest wielu rannych. Żołnierze pogrążeni w apatii. Wszyscy patrzą w kierunku gdzie na drodze wije się smuga kurzu. Smuga ta powoli przybliża się. Po chwili wyłania się z niej trzech jeźdźców. Kiedy podjeżdżają bliżej widzimy, że jest to pułkownik, kapitan i starszy sierżant. Wszystkie oczy utkwione w tej trójce. Pułkownik nie zsiadając z konia rozkazuje:
– Panowie oficerowie, do mnie! Zeskakuje z konia i idzie w stronę niedużych zarośli.
55. Pułkownik z poprzedniej sceny w otoczeniu kilkunastu oficerów różnych stopni od podporucznika do pułkownika.
– Panowie – mówi pułkownik, nie patrząc na oficerów – mamy dwa wyjścia w zaistniałej sytuacji: albo poddać się bolszewikom, albo stawiać opór. Przypominam panom, że dyrektywa naczelnego dowództwa zaleca nie stawianie oporu wkraczającym oddziałom bolszewickim. Słucham panów.
– Panie pułkowniku – mówi major z oznakami sapera – Mamy pod dostatkiem broni, amunicji, żywności. Siłą ognia przewyższamy ich oddział.
– Co pan proponuje majorze? – pyta pułkownik.
– Stawiać opór, przebić się i starać połączyć z jakimś naszym oddziałem – wtrąca Jan.
– Z jakim? – pyta pułkownik.
– Podobno w rejonie Kosowa, Kut i Kołomyi znajduje się naczelne dowództwo a z nim poważne siły polskie.
– Podobno… podobno… podobno… – mówi inny major, kawalerzysta.
– A jeżeli nawet, to czy dojdzie pan z tym umęczonym wojskiem w prostej linii sto kilometrów?
– Czy pan uważa, panie majorze, że ten oddział bolszewicki, który nas zatrzymał jest jedynym na tym terenie? – pyta major Stasiak.
– Nie jesteśmy w stanie wojny z Sowietami i dlatego uważam, że należy przyjąć ich warunki internowania. Stawianie oporu byłoby samobójstwem – spokojnie mówi pułkownik – piechur. – Odpowiadamy za naszych żołnierzy.
– Żołnierz jest od tego, żeby się bić – replikuje ostro major – saper.
– Ale nie na straconych pozycjach – podpułkownik – piechur zwraca się do pułkownika – Jestem za poddaniem się bolszewikom.
– Ja również! – mówi kapitan – lekarz.
– Jesteście tchórzami! – krzyczy major – saper.
– Panie majorze, proszę się liczyć ze słowami! – zwraca mu ostro uwagę pułkownik.
– Panowie! Wysłuchałem was i stwierdzam, że stawianie oporu w zaistniałej sytuacji nie ma sensu. Nawet gdybyśmy z tej utarczki wyszli zwycięsko, natkniemy się na inne bolszewickie oddziały. Z oddziałami polskimi już od dawna nie mamy żadnej łączności. Nigdy nie dotrzemy do Kut czy Kołomyi… Poza tym obowiązuje nas dyrektywa ogólna naczelnego dowództwa.
– Czy widział pan tę dyrektywę na piśmie, panie pułkowniku?
– Panie majorze! – pułkownik nieco podnosi głos – zwracam panu uwagę, że ja tu dowodzę!! Dobrowolnie oddał się pan pod moją komendę!
– Miałem nadzieję, że oddaję się pod komendę oficera – patrioty.
– Dość! – pułkownik zaciska zęby – Niech pan swoje uwagi zachowa dla siebie.
– Tak jest! – Major – saper przesadnie trzaska obcasami i odchodzi w zarośla. Po chwili pada tam strzał. Biegnie tam kilku oficerów. Po chwili wracają.
– Zastrzelił się… – mówi cicho Jan.
– Panowie oficerowie! – komenderuje pułkownik. Oficerowie stają na baczność – był dzielnym, walecznym oficerem. Cześć jego pamięci! Przez chwilę wszyscy stoją w ciszy.
– Nikomu ta śmierć nie była potrzebna, panowie – mówi cicho pułkownik – Panowie! proszę wrócić do swoich ludzi i przygotować się do zdawania broni.
Oficerowie rozchodzą się. Pułkownik jeszcze chwilę stoi samotnie a potem wolnym krokiem idzie w kierunku, gdzie zniknął przed chwilą major – saper. Na ziemi, na opadłych liściach leży trup majora – sapera. Jan stoi nieruchomo. Pułkownik zatrzymuje się opodal i patrzy na zwłoki długą chwilę, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał. Wreszcie staje na baczność i salutuje.
56. Żołnierze składają broń. Patrzą posępnie na rosnącą stertę broni i oporządzenia. Czerwonoarmiści kierują ich na niewielką łąkę. Broń składają oficerowie. Pierwszy pułkownik odpina pas z kaburą pistoletu i rzuca go na stos. Za nim robią to samo inni. Wśród nich Jan. Wśród odbierających broń żołnierską znajduje się poznany czołgista z zepsutego czołgu, to on rozmawiał z Janem. Teraz na widok stosu broni i smutnych żołnierzy staje na baczność i salutuje. (wygląda to niemal komediancko)
57. Dwie kolumny jeńców: jedna złożona z żołnierzy, druga z oficerów maszerują polną drogą wzbijając tumany kurzu. Jest piękny wrześniowy dzień. Na mijanych polach gdzieniegdzie widać wiejskie kobiety kopiące ziemniaki. Na widok kolumny prostują się i przysłoniwszy oczy dłonią patrzą nieruchomo za odchodzącym wojskiem. Kilka z nich żegna ich. Niektóre prawosławnym krzyżem.
58. Ulicami Lwowa maszerują kolumny bolszewików. Salon w willi Tarnowiczów. Anna i Maria. Anna stoi w oknie i wygląda na ulicę. – Boże Wszechmogący! – wzdycha – Bolszewicy na świętym lwowskim bruku! – Uspokój się mamo… – mityguje ją Maria. – Jakże ja się mogę uspokoić, kiedy po tej świętej ziemi nasiąkniętej krwią naszych synów maszerują sotnie hajdamaków? Boże zlituj się nad Polską – w jej oczach łzy. Odchodzi od okna, siada w fotelu, podnosi chusteczkę do oczu i zanosi się łkaniem. – Gdzież się podziały nasze Orlęta? – pyta szlochając. Maria staje obok niej i delikatnie gładzi ją po włosach jak dziecko. – Mamo uspokój się. Płacz nic tu nie pomoże. Taka widać wola nieba. – A gdzie Ewunia? – interesuje się nagle starsza pani.
– Wyszła na miasto z Jurkiem.
– Boże święty przecież ta dzicz może jej zrobić krzywdę.
– Zachowują się poprawnie mamo.
– Na razie! Ty ich nie jeszcze znasz, dziecinko. Dla nich nie ma nic świętego! – Zza zamkniętego okna dochodzi daleki śpiew Czerwonoarmistów. – Cieszą się, pohańcy! – znów wybucha Anna.
– A ty gdzie? – pyta Anna widząc ubierającą się Krystynę.
– Ma być transport polskich jeńców. Może go zobaczę.
59. Krystyna szuka męża na stacji. Jeńcy obstawieni Czerwonoarmistami. Zagląda w obce, brudne, zarośnięte twarze. Obrzucają ją słowami podziwu, rozpaczy lub wulgarności.
60. Na ścianach domów we Lwowie obwieszczenia w trzech językach: rosyjskim, ukraińskim i polskim o włączeniu terenów Zachodniej Ukrainy zajętych przez Armię Czerwoną do Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Megafony wyją tym samym komunikatem. Na placu sowieccy żołnierze tańczą z Ukrainkami hopaka. Ludzie czytają obwieszczenie raczej w milczeniu. Tylko grupa wyrostków ukraińskich wiwatuje radośnie. Przed afiszem zatrzymują się Jurek z Ewą. Czytają w milczeniu. Jurek jest wstrząśnięty. Nieopodal w grupce ludzi stoi Stasiak i obserwuje młodych jakby chciał z nimi nawiązać kontakt. środkiem jezdni idzie duża grupa młodych ludzi. Niosą na ramionach trumnę, na której łacińskimi literami napisane jest „Polska”. Jurek zaciska pięści. Ewa stara się odciągnąć go z tego miejsca. Jurek jakby jej nie zauważał. Podbiega do afisza i zrywa go jednym pociągnięciem. Stojący opodal „milicjant” z czerwoną opaską na ramieniu ściąga z ramienia karabin. Jurek jednak uskakuje w boczną uliczkę. Teraz już biegnie za nim kilku „milicjantów” i żołnierzy.
– Stój! Będę strzelać!
– Stoj! Strielat budu! Jurek niknie im jednak z oczu. Ewa korzystając z zamieszania również oddala się.
Głośniki ryczą przemówienie nowej władzy. „… Niezwyciężona Armia Czerwona przynosi wolność i szczęście, dość ucisku obszarników, kapitalistów i krwiopijców.”
61. Plakat – J. Korniejczuk „Bohdan Chmielnicki”.
Piękny stylowy budynek lwowskiego teatru. Na scenie sowiecki spektakl Korniejczuka „Bohdan Chmielnicki”. W finale zdobywca stąpa po świeżo zdobytych polskich sztandarach i wygłasza przemówienie o wyzwoleniu Ukrainy. W fotelach Walery i Holcman. Ewa z Jurkiem przycupnęli na galerii. Jurek gwiżdże, rzuca na scenę i na widownię ulotki, krzyczy:
– Lwów się nie podda! Niech żyje polski Lwów!
Potem łapie Ewę za rękę i nim ktokolwiek zdąży ich dogonić znikają w tłumie.
62. W niedalekiej odległości widać budynek starej cerkwi, wraz z przylegającymi budynkami otoczony kolczastym drutem, pilnowany przez Czerwonoarmistów. Na rogach ogrodzenia widać zwyżki wartownicze, zwane z rosyjska „majakami”. Na nich również żołnierze z karabinami maszynowymi. Przed komendanturą kilku żołnierzy wyładowuje z ciężarówki bibliotekę. Wnoszą książki do wnętrza. Drogą do bram zbliża się długa kolumna polskich oficerów konwojowanych przez radzieckich żołnierzy. Wśród nich Stanisław Tarnowicz w mundurze majora żandarmerii.
64. Niewielki pokój przypominający raczej celę więzienną albo klasztorną. Na ścianie portrety Lenina, Stalina i Dzierżyńskiego. Jedną ścianę zajmuje szafa, regał, na którym Kombryg ustawił książki Szekspir, Czechow, Sienkiewicz, Churchill. Za prostym biurkiem siedzi mężczyzna czterdziestokilkuletni w mundurze Kombryga NKWD. Pukanie do drzwi. Kombryg podnosi głowę znad rozłożonych papierów.
– Wejść! – rzuca ostrym głosem. Wchodzi Podoficer NKWD z plikiem akt pod pachą, salutuje.
– Towarzyszu Kombryg! Otrzymaliśmy akta oficerów z ostatniego transportu. Podchodzi do biurka i kładzie na nim akta.
– Dziękuję Frołow. Możecie odejść. – Podoficer salutuje i wychodzi. Kombryg rozkłada na biurku przyniesione akta i zaczyna je przeglądać.
66. Wnętrze cerkwi. Odrapane ściany, brak carskich wrót, ikonostasu i w ogóle jakichkolwiek przedmiotów kultu. Na ścianach wiszą głośniki radiowe nadające bez przerwy audycje radia moskiewskiego. W tej chwili z głośników płynie melodia radzieckiego marsza wojskowego. Pod ścianami cerkwi pięciopiętrowe prycze. Wewnątrz cerkwi tłum polskich oficerów różnych stopni i specjalności. Panuje gwar. Zbliża się wieczór. Jeden z oficerów z oznakami kapelana nawołuje:
– Panowie oficerowie, pomódlmy się! Gwar powoli cichnie, oficerowie zbierają się na środku cerkwi.
– W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego… – rozpoczyna kapłan.
– Amen – chórem odpowiadają oficerowie.
– Ojcze nasz, któryś jest w niebie…- zaczyna kapłan, oficerowie podchwytują słowa modlitwy. Drzwi cerkwi otwierają się i do wnętrza wpada pokraczna postać karła w mundurze oficera NKWD. Za nim kilku bojców z karabinami.
– Praktyki religijne zabronione – woła karzeł. Oficerowie milkną i patrzą na przybysza jak na egzotyczne zwierzę.
– przecież konwencja haska… – zaczyna major – kapelan, ale karzeł nie daje mu dokończyć.
– Małczat! – krzyczy karzeł – Naplewat na waszu konwenciju! Omiata oficerów groźnym spojrzeniem i wychodzi z cerkwi kołysząc się jak kaczka na krzywych nogach. Po jego wyjściu wybucha gwar oburzenia. Wśród oficerów widać teraz wyraźnie Stanisława Tarnowicza. Nad wszystkim góruje płynąca z głośnika muzyka.
67. Bazar we Lwowie. Wśród handlujących Maria Tarnowiczówna. Trzyma w ręku dwa srebrna lichtarze. Nikt się nimi nie interesuje. Pada jesienny kapuśniaczek.
– Złota nie masz pani? – koło Marii zatrzymuje się brodaty chłop w burce ociekającej wodą.
– Nie mam – odpowiada zziębnięta Maria. Chłop odchodzi.
– Tego nikt nie kupi szanowna pani – stojący obok Marii starszy mężczyzna trzyma w ręku parę męskich butów z cholewami, tzw. oficerek. – Chamstwo teraz patrzy tylko za złotem i klejnotami. Na razie jeszcze kupują… – mówi dwuznacznie.
– Wiele za te sapogi? – przy starszym mężczyźnie zatrzymuje się młody jeszcze wąsaty chłop.
– Pięć kilogramów słoniny – mówi starszy mężczyzna.
– Zgłupiał starzyk! Dam dwa!
– Cztery…- opuszcza starszy pan.
– Dam dwa i pół… i ani łuta więcej!
– Dajcie chociaż trzy…- niemal błagalnie mówi starszy mężczyzna.
Chłop bierze buty do ręki i ogląda skrupulatnie.
– Nowe… prawie nie chodzone… – zachwala sprzedający. Chłop mierzy zelówką but do swojego.
– Niech będzie moja strata! Dam trzy! – mówi chłop i wyjmuje z kobiałki dwa spore połcie słoniny zawinięte w szmatę.
– Trzeba by zważyć… – starszy pan rozgląda się bezradnie, trzymając słoninę w ręku.
– A na co ważyć? Jak mówię, że jest trzy kilo, to jest! O! – żegna się prawosławnym krzyżem – Na moju duszy!
Maria obserwuje to wszystko ze zdziwieniem i niesmakiem. Chowa swoje lichtarze do torby i przedzierając się przez tłum handlujących wychodzi z bazaru. Tuż przy bramie lwowska przekupka, znajoma Tarnowiczów wciska Marii kawałek boczku.
– Weź paniusiu! Dla starszej pani, za jej serce… I za jej śpiewanie! A słyszała paniusia, że Warszawa padła?
68. Kancelaria adwokacka Jana Augustyniaka. Przerobiona na biuro. Na ścianie portret Stalina. Za stylowym biurkiem Jana siedzi Eugeniusz Kamiński. Pukanie do drzwi.
– Wejść! – mówi Kamiński po ukraińsku. Wchodzi czterech młodych ludzi z karabinami i czerwonym i opaskami na rękawach. Jeden z nich o wyraźnie semickich rysach. Kamiński podnosi się zza biurka i wręcza jednemu z przybyłych jakiś papier.
– Pójdziecie na Nowy Lwów… adres tu macie i opróżnicie cztery pokoje. Będzie tam mieszkał naczelnik oddziału aprowizacji, towarzysz Dawyduk. Jasne?
– Tak jest – prężą się wszyscy czterej. Wychodzą. Kiedy drzwi otwierają się widać na nich tabliczkę napisaną cyrylicą; Naczelnik otdieła E. B. Kaminskij.
69. Pokój Zarubina. Pukanie do drzwi.
– Wejść! – mówi Kombryg.
Otwierają się drzwi i staje w nich bojec z karabinem.
– Towarzyszu Kombryg! Wojennoplennyj Tarnowicz doprowadzony na dopros! – Możecie odejść – bojec wycofuje się a zza jego pleców wychodzi Stanisław Tarnowicz. Kombryg wychodzi zza biurka.
– Witam majorze Tarnowicz – usiłuje mówić po polsku, lecz z fatalnym akcentem. – Proszę siadać . – pokazuje krzesło po drugiej stronie biurka. Tarnowicz siada. – Pan zapewne zna niemiecki? – Tarnowicz w milczeniu kiwa głową. Kombryg przechodzi na niemiecki. – Niestety, bardzo słabo mówię po polsku. Zaniedbałem język naszych najbliższych sąsiadów – uśmiecha się przepraszająco. – Aha! Nie przedstawiłem się. Jestem Borys Aleksandrowicz Zarubin, Kombryg narkownudieła. Chciałbym z panem chwilę pogawędzić… Pogawędzić, Herr major. Proszę tego nie traktować jako przesłuchania. Nic podobnego! Nazywa się pan Stanisław Tarnowicz, syn Feliksa, urodzony w roku 1897 we Lwowie. Zgadza się?
– Przecież pan doskonale o tym wie… Jak mam się do pana zwracać?
– Co za piękny wiedeński akcent… Proszę mówić do mnie Borysie Aleksandrowiczu.
– Wolałbym mniej familiarnie…
– Proszę bardzo jak pań uważa… – Zarubin uśmiecha się cały czas.
– Mniemam, że Kombryg to stopień generalski, nieprawdaż?
– W Armii Czerwonej nie ma oficerów ani generałów. Są dowódcy. Mój stopień oznacza dowódcę brygady, nie sądzi pan?
– Tak mi się wydaje…
– A więc urodził się pan we Lwowie… Ojciec pański był znanym działaczem… posłem do Sejmu Krajowego… Pan też, panie sędzio…
– Jestem jeńcem…
– Przepraszam… pali pan? – przesuwa po biurku w stronę Tarnowicza paczkę papierosów „Kazbek.” Stanisław bierze jednego, ogląda go dokładnie. Zarubin podnosi się i podaje mu ogień. – Jest pan człowiekiem niezwykle inteligentnym, panie majorze, możemy więc rozmawiać otwarcie…Wiadomo mi, że był pan przeciwnikiem rządów pułkowników…
– To nie ma nic wspólnego z moim obecnym położeniem – mówi Stanisław stanowczo.
– Oczywiście… Oczywiście… – zgadza się Kombryg. – przyzna pan jednak, że polityka Piłsudskiego i jego następców była, oględnie mówiąc, niezbyt przyjazna wobec Związku Sowiecki.
– Trudno się dziwić, panie generale. Wasza polityka wobec Polski też pozostawiała wiele do życzenia… – Stanisław rozgląda się za popielniczką… Kombryg podsuwa mu ją usłużnie.
– Przykładem może być rok dwudziesty…
– Jako uczestnik tej wojny, jeden ze zdobywców Kijowa, wie pan doskonale, panie majorze, że nie my byliśmy agresorami. Zresztą panie majorze jesteśmy zbyt małymi pionkami, by brać na siebie odpowiedzialność za działanie naszych rządów.. Ja też walczyłem w dwudziestym roku. Byłem ranny pod Warszawą. To jednak absolutnie nie zachwiało mojej sympatii do Polaków. Jesteście narodem dzielnym, rycerskim…
– Dziękuję – Stanisław jakby lekko skłania głowę – Chciałbym jedna wiedzieć, jaki jest cel pańskiej ze mną rozmowy?
Stanisław patrzy uważnie na Kombryga. Ten uśmiecha się.
– Jeżeli panu powiem, że chciałbym lepiej poznać polską duszę, polską mentalność… Uwierzy mi pan?
– Nie mam innego wyjścia – po raz pierwszy Stanisław uśmiecha się lekko. – Ale przecież nie ze wszystkimi jeńcami rozmawia pan osobiście?
– Chciałbym, ale to niemożliwe. Technicznie, że tak powiem. Zresztą… nie interesuje mnie rozmowa z tymi pańskimi rodakami, którzy potrafią tylko wyzywać nas od bolszewickich świń, czy kacapowskich mord. Inwektywami nic nie załatwimy panie majorze…
– A co chciałby pan załatwić, panie generale?
– Ja? – dziwi się Kombryg – A cóż ja mogę załatwić panie majorze… Po prostu oczekuję nieco zrozumienia z waszej strony. Nie jestem waszym wrogiem!
– A kim?
Zarubin pomija to pytanie.
– Panie majorze… W czasie służby w Legionach był pan żandarmem pod dowództwem osławionego Kostka Biernackiego…
– Dlaczego osławionego?
– Wie pan o nim wystarczająco dużo, żeby się nie dziwić. Ale wracając do pana… W czasie służby zdarzało się panu przesłuchiwać rosyjskich żołnierzy. W Legionach i potem w dwudziestym… Czy był pan osobistym wrogiem tych prostych, rosyjskich żołnierzy? – patrzy uważnie na Stanisława, ten jednak milczy. – Nie panie majorze! Nie był pan ich osobistym wrogiem! Po prostu spełniał pan swój obowiązek. Dlaczego więc nie chce pan uwierzyć, że ja nie jestem osobistym wrogiem Polaków…?
59. Salon w willi Tarnowiczów. Anna stoi przy fortepianie, przy którym siedzi na stołku kilkunastoletnia dziewczynka o wyraźnie semickich rysach. Dziewczynka ćwiczy gamę. Myli się. – Powtórz to Rebeka… jeszcze raz… nie śpiesz się – mówi Anna. Dziewczynka znów wali w klawisze. Anna w takt gamy kiwa głową.
– Jeszcze raz… do – re – mi – fa – sol … – nuci Anna, a dziewczynka wystukuje gamę na klawiaturze. – powtarza się to kilka razy.
– Na dzisiaj wystarczy – mówi Anna. Dziewczynka podnosi się od fortepianu i ze stojącej obok na krześle teczki wyjmuje dwie puszki tuszonki, które wręcza Annie.
– Do widzenia – mówi mała i zabierając teczkę wychodzi. Anna stoi z nisko opuszczoną głową trzymając nieruchomo puszki w dłoniach.
– Boże… Boże… – szepce do siebie cicho.
70. Wnętrze cerkwi w obozie. Zmierzch. Stanisław Tarnowicz rozmawia z generałem dywizji, spacerując po wąskiej przestrzeni między pryczami. – Uważam go za bardziej niebezpiecznego niż pozostałych. Łącznie z Sirotkinem – mówi powoli z namysłem Stanisław. – Beck miał rację panie generale. Niemcy mogą nas zniszczyć fizycznie, ale Rosjanie odbiorą nam duszę. To właśnie robi Kombryg, panie generale. stara się wedrzeć do polskiej duszy.
– Czy pan nie przesadza panie majorze? – uspokajająco mówi generał.
– Panie generale, zastanówmy się dlaczego Zarubin rozmawia tylko z wybranymi? Dlaczego proponuje korzystanie z biblioteki, którą zresztą sam stworzył? Czy te jego pogaduszki przypominają w czymś klasyczne śledztwo? On się niczego nie chce dowiedzieć!
– Może ma pan rację, panie majorze… – generał myśli nad czymś głęboko – w każdym razie jest to wykształcony, kulturalny człowiek i przejawia wobec nas krwiożerczych zamiarów. Proszę mnie informować na bieżąco, gdyby znów pana wezwał.
– Nie jestem pewien panie generale, czy nas nie rozdzielą. Chodzą słuchy, ze tutaj w głównym obozie zostaną ci, którzy pochodzą z terenów zajętych przez Niemców, a nas z terenów zajętych przez bolszewików mają umieścić w skicie.
– Czy to pewna wiadomość? – pyta generał.
– Jop, panie generale – uśmiecha się Stanisław.
– Co to znaczy? – generał patrzy na Stanisława nie rozumiejąc.
– Jeden Oficer Powiedział, panie generale, czyli JOP!
71. Hall w willi Tarnowiczów. Przechadza się po nim Kamiński, z bocznych drzwi wychodzi Krystyna. Kamiński podchodzi do niej i całuje ją w rękę.
– Dzień dobry Krysiu… – mówi uśmiechnięty.
– Wróciłeś?
– Wróciłem!
– Uciekłeś?
– Nie. Puścili mnie.
– Puścili cię…? – pyta niedowierzająco – Przecież wyłapują wszystkich oficerów.
– Nie wszystkich… – Kamiński znów się uśmiecha – Mnie wypuścili i pracę zaproponowali.
– Pracę…
– Nie zaprosisz mnie do salonu?
– Proszę… – Krystyna robi niepewny ruch ręką.
62. Salon w willi Tarnowiczów. Krystyna i Kamiński siedzą w fotelach. Oboje są skrępowani.
– Mogę zapalić? – pyta on.
– Zapal…
Kamiński zapala papierosa i wstaje w poszukiwaniu popielniczki. Krystyna obserwuje go spod oka. Kamiński wraca z popielniczką. Siada w fotelu.
– Stanisław też nie wrócił – jakby stwierdza Kamiński.
– Nie miałyście o nich żadnej wiadomości?
– Podobno są w sowieckiej niewoli. Ale to nic pewnego. Jacyś żołnierze wrócili stamtąd i przynieśli wiadomość.
– To przykre… – Kamiński kończy palić papierosa i podnosi się. Podnosi się również Krystyna – Pójdę już… Co masz? Syna? Córkę? – Pochyla się nad wózkiem i synem Jana. Delikatnie odsłania kołdrę. Przygląda się dziecku.
– Gratuluję. Odezwę się za jakiś czas.
– Nigdy!
– Zhardziałaś! – rzuca Kamiński.
– Do widzenia! – chce pocałować Krystynę, ale ona odsuwa się od niego. W tym momencie do salonu wchodzi Ewa.
– Dzień dobry panie Eugeniuszu – wita Kamińskiego.
– Dzień dobry panno Ewo – Kamiński całuje ją w rękę. – Piękna z pani kobieta… Właśnie wychodzę. Do widzenia paniom. Wychodzi. Ewa bez słowa przygląda się Krystynie. Krystyna zauważa to.
– Co mi się tak przyglądasz? – pyta Krystyna.
– Ja…? – dziwi się Ewa.
72. Pokój Zarubina. Przed biurkiem Jan Augustyniak. Kombryg przegląda leżące na biurku papiery i mówi jakby od niechcenia.
– Jan Augustyniak, syn Władysława, urodzony w roku 1904 we Lwowie… Zgadza się? – podnosi wzrok na Augustyniaka. – Czy może zna pan jakiś obcy język, panie poruczniku?
– Francuski.
– To świetnie! Czy możemy rozmawiać po francusku? Mój polski posiada poważne braki.
– Mnie obojętnie – wzrusza ramionami Jan.
– Dziękuję… – mówi Kombryg po francusku i znów patrzy na dokumenty – Prawnik, adwokat, żonaty, jedno dziecko…
– Dziecko? – Jan podrywa się na krześle.
– Nie wie pan, że ma syna…? – Kombryg udaje zdumienie. Zerka w dokumenty – syna Stefana – Uściśla.
– Jesteśmy odcięci od świata. Przecież pan o tym wie.
– Rzeczywiście… przeoczenie… Wydam odpowiednie rozkazy. A więc ma pan syna, panie poruczniku… – patrzy spod oka na Jana, którego twarz promienieje radością. – Cieszy się pan. To ludzkie. Dzieci są naszym największym skarbem. I oby żyły w szczęśliwszych czasach niż my… Jest pan szwagrem majora Tarnowicza, nieprawdaż?
– Tak! – Jan jest zaskoczony.
– Jest również tutaj – informuje spokojnie Kombryg.
– Stach?
– Nie wiedział pan? – dziwi się Kombryg.
– Absolutnie!
– Pan jest zakwaterowany w „skicie”, prawda?
– Tak.
– A pański szwagier w obozie głównym. Dlatego nie spotkaliście się. O ile wiem pański szwagier również zostanie przeniesiony do „skitu”. Wtedy zapewne się spotkacie. Wydaje mi się, że różniliście się ze szwagrem w wielu kwestiach…
– W drobiazgach… – bagatelizuje Jan.
– Nie nazwałbym tego drobiazgami, panie poruczniku. Pański szwagier jest endekiem, a pan…
– Czy w obecnej sytuacji moje zapatrywania polityczne mają jakiekolwiek znaczenie?
– Mówiąc szczerze, nie.
– A ze Stachem prywatnie bardzo się lubimy.
– Nie wątpię. Wszak to on doprowadził do ślubu swojej siostry z panem?
– Tak… ale…
– Panie poruczniku, mnie te sprawy nie interesują. Ot tak sobie spytałem. A wracając do pana… Znany jest pan jako zagorzały przeciwnik Związku Sowieckiego i komunizmu… – widząc niecierpliwy ruch Jana – Niech pan nie zaprzecza. Jest pan jednym z niewielu oficerów, który walczył, z nami, że tak powiem, do ostatniego naboju…
– Jestem oficerem. To był mój obowiązek! Pan, jako wojskowy powinien to zrozumieć! Jak postąpiłby pan w mojej sytuacji?
– Prawdopodobnie tak samo, panie poruczniku – mówi spokojnie Kombryg, uśmiechając się przyjaźnie. Jan obserwuje go uważnie. – Uważam, że każdy człowiek na prawo do swoich poglądów politycznych. Ma prawo mieć swoje sympatie i antypatie polityczne. Czy zna pan Związek Sowiecki? Był pan może u nas?
– Nie byłem i nie pałam chęcią… – mówi gwałtownie Jan.
– Och bez deklaracji, panie poruczniku. Rozmawiamy nieobowiązująco. chciałbym tylko panu uzmysłowić, że antykomunizm, antybolszewizm Polaków w dużej mierze bierze się z nieznajomości nas, naszych spraw… Po prostu jesteśmy inni. I to was irytuje.
– Spłyca pan problem panie…
– Kombryg.
– Nie zna pan mentalności Polaków…
– Być może…
– Nie rozumie pan naszego umiłowania wolności!
– Nich mi pan wskaże jeden naród na kuli ziemskiej, który nie miłuje wolności. To są deklaracje, panie poruczniku.
– Nasze państwo zostało starte z mapy Europy na prawie półtora wieku…
– Znam narody, które zostały starte z mapy na zawsze. Taka jest logika dziejów.
– Logika dziejów kazała wam napadać na nasz kraj, który walczył ze swym odwiecznym wrogiem? – Jan uśmiecha się drwiąco. Kombryg patrzy nań spokojnie.
– Uściślijmy, panie poruczniku. Myśmy nie napadli na wasz kraj. Wasz kraj, wasze państwo rozpadło się. Władze uciekły! Przyszliśmy tu bronić naszych pobratymców: Ukraińców i Białorusinów…
– Przed kim? Przecież z Niemcami macie układ… jesteście ponoć przyjaciółmi?
– Jesteśmy wszyscy Słowianami – Kombryg bez zmrużenia powiek patrzy w twarz Jana – Należy to zrozumieć.
– staram się pojąć tok pańskiego rozumowania, panie Kombryg. I nic mi z tego nie wychodzi.
– Szkoda. Niech pan to spokojnie przemyśli… Aha, przy okazji. Czy zna pan majora Tadeusza Stasiaka?
– Tak, to jakiś daleki krewny Marii, żony Tarnowicza.
– W jakich pan pozostawał stosunkach z nim?
– Wyłącznie towarzyskich.
– I rzeczywiście nie wie pan gdzie on się teraz znajduje?
– Tak samo prawdopodobnie on nie wie, gdzie ja się znajduję.
– Rozumiem. Przepraszam, czy pan palący? – Zarubin bierze do ręki pudełko papierosów.
– Tak.
– Proszę się poczęstować.
Jan bierze z pudełka papierosa a Zarubin podaje mu ogień.
73. Bazar we Lwowie. Wśród handlujących Krystyna. Trzyma w ręku futro. Jakiś chłop ogląda futro uważnie.
– Dam korzec kartofli – mówi po chwili.
– Co pan? – oburza się Krystyna – To futro jest warte…
– Dla mnie jest warte, paniusiu, korzec kartofli. No mogę jeszcze dorzucić trochę fasoli… i ser.
– Nie! – oponuje Krystyna.
– Jak paniusia chcesz… A jak nie to gryź jaśnie pani swoje futro – śmieje się chłop.
Krystyna wściekła opuszcza bazar, już za bramą żałując.
– Ile za futro – zaczepia ją cwany handlarz.
– A ile pan da?
– Pół korca kartofli.
Krystyna biegnie do pierwszego chłopa, ale go już nie ma, nie ma również tego drugiego. Zrezygnowana wraca do domu, przechodzi obok sąsiadów, opłotków, wlecze swoje futro.
– Masz pani – starowina – Żyd z kozą na sznurku podaje je w zniszczonej starej czapce piękne, czerwone, tuż przed chwilą zerwane jabłka.
74. Wnętrze cerkwi – obozu. Przed ścianą, gdzie odpadły tynk odsłonił kawałek oblicza Chrystusa, Major z odznakami kapelana odprawia mszę. Głośnik radiowy przez cały czas nadaje radzieckie pieśni. Jeden z oficerów podchodzi do głośnika i narzuca na niego płaszcz. Inni oficerowie robią to samo z innymi głośnikami. Z radia dobywają się teraz przytłumione dźwięki pieśni „Sziroka strana maja radnaja…” Kapelan przyklęka pod ścianą i unosi nad głową kawałek chleba imitujący hostię. Wszyscy klękają. W tym momencie do cerkwi wpada kilkunastu żołnierzy z oficerem karłem na czele. Kapelan nie zwraca na nich uwagi. Również oficerowie nie podnoszą się z klęczek.
– Rewizja – woła nowo przybyły oficer.
Bojcy rozchodzą się po cerkwi i zaczynają grzebać na pryczach i w osobistych rzeczach oficerów. Kapelan przerywa mszę. Oficerowie podnoszą się z klęczek i każdy podchodzi do swojej pryczy. Żołnierze odrzucają na bok wszelkiego rodzaju ostre przedmioty jak scyzoryki, brzytwy.
– Protestuję! – mówi głośno generał dywizji.
Rosjanie nie zwracają na niego uwagi. W dalszym ciągu bebeszą skromny dobytek jeńców.
– Jak powiedziano – mówi oficer – karzeł stając na środku cerkwi – Wszelkie praktyki religijne w obozie są zakazane! Jeżeli takie rzeczy będą się powtarzać, winni naruszenia regulaminu zostaną surowo ukarani. Z głośników płyną słowa: „Ja drugoj takoj strony nie znaju.” Oficer artysta kładzie się na pryczy. Wpatruje się w sufit, na którym spod opadającego tynku wyłania się prawosławna Madonna Żyrowicka. Z sufitu padają krople na twarz artysty. W jego imaginacji na twarz Madonny nakłada się cudowny obraz Madonny z Ostrej Bramy.
75. Gabinet Kamińskiego (dawna kancelaria Augustyniaków). Na krześle naprzeciwko stylowego biurka, za którym siedzi Kamiński, siedzi Krystyna. Rozgląda się wokół.
– Jak się czujesz w zrabowanej kancelarii?
– Ja jej nie zrabowałem a została mi przydzielona – mówi dość ostro Kamiński.
– Nich ci będzie… Nie wiem czy powinnam do ciebie przychodzić.
– Krysiu… przecież wiesz, że ja cię nadal kocham – Kamiński wstaje ze swego miejsca i staje za jej plecami. – moja praca nie ma tu nic do rzeczy.
– Ma, Gienek, ma… pracujesz u okupanta, nie wstyd ci?
– Dla kogo okupant, to okupant…
– Dla ciebie nie? – dziwi się Krystyna.
– Jestem Ukraińcem… Obiecali wolną radziecką Ukrainę.
– Ale jesteś polskim inteligentem. Nie wstyd ci zadawać się z tą hołotą?
– Masz do mnie sprawę – zmienia temat Kamiński.
– Nie… już nie mam…
Kamiński staje przed nią z przodu.
– mogę ci wiele pomóc… czasy są ciężkie…
– Nie chcę żadnej pomocy od okupanta!
– Nie jestem okupantem Krysiu! – Kamiński mówi to tragicznym głosem.
– A czym? – patrzy mu w oczy wyzywająco – I pomyśleć, że ja cię kochałam… – mówi z bólem – Jednak Stanisław miał rację…
– Nie mów tak Krysiu… – usiłuje ją objąć.
– Nie dotykaj mnie! – wyciąga zza dekoltu krzyżyk i szarpie łańcuszek. Rzuca krzyżyk w twarz Kamińskiego
– Uwiera mnie! – szepce i gwałtownie wychodzi.
On stoi jeszcze przez chwilę trzymając w ręku krzyżyk, a potem rzuca go gwałtownie, z wściekłością na biurko.
– Ty durny Chachle! – mówi sam do siebie…
76. Anna udziela lekcji gry na fortepianie dziewczynce (córce Holcmana). Dziewczynka odchodząc daje znów dwie puszki tuszonki.
77. Oficer artysta szkicuje ręce Madonny na gotowym rysunku. To któraś ich wersja. Nagle zrywa się, chowa rysunek pod mundur. Rewizja w skicie, w pomieszczeniu gdzie zakwaterowani są młodsi oficerowie. Między różnymi przedmiotami przerzucanymi przez żołnierzy zdjęcie Krystyny, które upada na podłogę. Bojec nie widzi tego. Stąpa po nim. Jan reaguje gwałtownie, spycha żołnierza. Ten zaskoczony łapie za broń. Gdy widzi po co schyla się Jan wycofuje się. Jan podnosi zdjęcie, ociera, całuje i chowa do kieszeni munduru. Głośnik nadaje jakieś wesołe, ludowe rosyjskie pieśni.
78. Zdjęcie Krystyny przechodzi w żywy jej obraz.
79. Retrospekcja. Przypomina jej się konfesjonał ze sceny częstochowskiej i słowa zakonnika:
– Ci co utracili sens może go odnajdą już jutro…
80. Z retrospekcji wyrywa ją żałosny płacz synka. Wsuwa się Maria.
– Dlaczego on ostatnio ciągle płacze – martwi się.
– Straciłam pokarm, ach gdyby tak szklankę mleka…
– Biedactwo – tuli ją Maria i po namyśle – rozjaśnia:
– wiesz u tego Żyda za rogiem widziałam kozę, spróbuję…
80. Gabinet Eugeniusz Kamińskiego. Na krześle przed jego biurkiem siedzi Ewa Tarnowiczówna.
– Poprosiłem panią… – zaczyna Kamiński…
– wezwał mnie pan, panie Eugeniuszu – prostuje Ewa.
– niech i tak będzie… wezwałem więc panią, panno Ewo, żeby zaproponować pani pracę w moim wydziale…
– Dziękuję – mówi powściągliwie Ewa.
– Panno Ewo… – Eugeniusz podnosi się zza biurka i staje za jej krzesłem – Czasy są ciężkie… Wiem, że wasza rodzina boryka się z trudnościami, a praca pani dałaby pewne podstawy egzystencji…
– Dziękuję, nie skorzystam! – mówi dziewczyna energicznie.
– Wiem, wiem… zaraz mi pani powie o okupacji i tak dalej. Panno Ewo! Te sprawy nie mają ze sobą nic wspólnego…
– Czyżby? – dziewczyna obraca twarz w jego kierunku – Nie pracuje pan dla okupanta, panie Eugeniuszu?
Kamiński przechodzi i staje przed dziewczyną.
– Panno Ewo, niech pani nie opowiada banialuków, których nasłuchała się pani… od pięknej cioci…
– To są banialuki, panie Eugeniuszu?
– Tak, banialuki! – mówi ostro Kamiński – Polska przestała istnieć.
– Naprawdę? – dziwi się nieszczerze dziewczyna.
– Rząd uciekł… władze zostawiły naród na łasce losu…
– Zresztą… panno Ewo… nie będę pani zawracał głowy takimi sprawami. wie pani jak bardzo szanuje i darzę sympatią waszą rodzinę, chociaż… niech się pani zastanowi i przyjdzie za kilka dni. Żegna się z dziewczyną przyjaźnie.
81. Anna udziela lekcji muzyki Rebece. Obok, rozpostarty na fotelu siedzi ojciec dziewczynki z czerwoną opaską na rękawie. Dziewczynka gra jakąś nieskomplikowaną melodię. Anna kiwa głową do taktu. Dziewczynka kończy i patrzy na Annę pytająco.
– Bardzo dobrze Rebeka… – chwali ją Anna. Dziewczynka podnosi się od fortepianu. Podnosi się również ojciec (Holcman).
– Kiedy ona zacznie grać przyzwoicie? – pyta Annę.
– Trudno powiedzieć… mała nie ma żadnych podstaw… Musiałyśmy zaczynać od początku…
– Radzę się przyłożyć – mówi mężczyzna z groźbą w głosie i stawia na fortepianie torbę z artykułami żywnościowymi.
– Dziękuję panie Holcman – mówi Anna nie podnosząc wzroku.
– Do mnie się teraz mówi towarzyszu komendancie – prostuje się przy tym patrzy hardo na Annę. Anna nie odzywa się.
– Chodź Rebeka – bierze córkę za rękę – Radzę się przyłożyć – powtarza jeszcze raz pod adresem Anny. Wychodzą. Po ich wyjściu Anna jeszcze długą chwilę stoi w miejscu jak sparaliżowana.
82. Przed barakiem kuchennym w „skicie” stoi dość długa kolejka oficerów z czajnikami i kociołkami w ręku. Z wnętrza wychodzą inni z pełnymi parującymi naczyniami. Wydawane są śledzie i „kipiatok” na herbatę. Między oficerami stoi Jan. Powoli zbliża się do wejścia. Nie zwraca uwagi na panujący wokół gwar rozmów. Przez plac opodal przechodzi Stanisław. Jan nie widzi go, natomiast Stanisław zatrzymuje się i uważnie patrzy w kierunku kolejki oficerów. Podchodzi szybkim krokiem.
– Janek – woła. Jan jakby się ocknął ze snu. Patrzy nań nie widzącym wzrokiem. Stanisław podchodzi do niego z wyciągniętymi rękami – Janek – powtarza.
Teraz dopiero do Jana dociera rzeczywistość.
– Stach? – pyta niedowierzająco.
– Stach… Stach – Stanisław wyraźnie ucieszony ze spotkania ze szwagrem. Całują się z dubeltówki. Rozmowy w kolejce cichną, wszyscy ich obserwują.
– Gdzie kwaterujesz?
– W Małpim Gaju, na sali poruczników – informuje Jan.
– Wpadnę do ciebie i pogadamy – obiecuje Stanisław – Miałeś jakieś wieści z domu?
– Nie… to znaczy Kombryg powiedział mi…
– Zarubin?
– Tak.
– Byłeś u niego na rozmowie?
– Tak i powiedział mi, że mam syna…
– Gratuluję! – cieszy się Stanisław.
– Jak ona sobie daje radę…?
– Krystyna? Nie martw się! Jest z nią Maria! A ona i diabłu da radę!
– Miejmy nadzieję – uśmiecha się Jan.
– Panie poruczniku! Do przodu! – popędza Jana jakiś porucznik stojący za nim – Bo nam „kipiatok” wystygnie.
– A ty gdzie kwaterujesz? – pyta Jan posuwając się wraz z kolejką do przodu.
– Na sali majorów… Do tej pory byłem w cerkwi… Wpadnę do ciebie – obiecuje Stanisław i odchodzi. Jan wchodzi do wnętrza baraku.
Dyżurny żołnierz rozdaje po dwa śledzie z beczki, przy której leży drewniane przykrycie. Oficer (artysta) przygląda się. Na przykryciu drewnianym resztki fresku. To wyraźna część ikonostasu. Artysta chowa drewno pod płaszcz. Jan zasłania go przed rozdającym śledzie.
83. Willa Tarnowiczów. Dzień. W hallu stoi kilku mężczyzn z czerwonymi opaskami i karabinami. Dwóch z nich to Żydzi. Są tu również kobiety: Anna, Maria, Krystyna i Ewa. Jeden z Żydów wyjmuje z kieszeni jakiś papier i rozwijając go mówi:
– Decyzją wydziału lokalowego gorispołkoma lwowskiego z willi będącej własnością rodziny Tarnowiczów zostają wydzielone dwa pokoje do dyspozycji tego wydziału, w celu zakwaterowania w nim osób podlegających służbowemu zakwaterowaniu. Zrozumiano – patrzy na kobiety.
– Zrozumiano – kpiąco odpowiada Anna – Znaczy, że nasz dom nie jest już naszym domem czy tak?
– Wszystko co znajduje się w tym mieście jest własnością władzy sowieckiej – recytuje „przewodniczący”.
– skończyły się burżuazyjne rządy – wtrąca inny z delegacji młody chłopak.
– Meble mają zostać w wymienionych pokojach. Należy zabrać tylko rzeczy osobiste. – recytuje dalej „przewodniczący” – pokoje mają być gotowe za dwa dni.
Delegacja wychodzi. Anna spluwa za nimi z obrzydzeniem.
84. Pokój Zarubina. Przed biurkiem oskarżony ze sceny sądowej – Bartosiński w mundurze podporucznika piechoty.
– Znacie dobrze rosyjski, prawda? – pyta Zarubin, tamten w milczeniu potakuje – to bardzo dobrze… Pogawędzimy sobie… Papierosa? – wyciąga w stronę podporucznika pudełko papierosów. Tamten wyjmuje jednego. Zarubin podaje mu zapałki. Porucznik przypala papierosa, Zarubin zerka do akt – Mieczysław Bartosiński, syn Antoniego… zgadza się? – podnosi wzrok na Bartosińskiego. Ten milcząco potakuje – Urodzony w roku 1904 w Budach powiat Płońsk… z zawodu dziennikarz i plastyk. Od dwudziestego trzeciego roku członek KZMP, a następnie od roku tysiąc dziewięćset dwudziestego szóstego członek KPP, a następnie KPZU… zgadza się – Bartosiński znów potakuje. Zarubin odrywa wzrok od akt i patrzy na Bartosińskiego – A więc jesteście komunistą, towarzyszu Mieczysławie?
– Jestem – odpowiada niechętnie Bartosiński.
– Ja też jestem komunistą – Zarubin mówi to spokojnie, bez emocji.
– Czyżby…? – wpada mu w słowo Bartosiński.
– Jak mam to rozumieć?
– Uważacie, że nic nas nie dzieli?
– Pozornie dzieli nas wiele. Ale tylko pozornie!
– Na pewne rzeczy patrzymy z różnych punktów widzenia.
– Komunizm jest jeden towarzyszu Kombryg…
– Borys Aleksandrowicz… Macie rację… ale metody działania na różnych etapach są różne… chociaż cel niezmiennie ten sam: budowa ustroju komunistycznego u nas i na całym świecie! Inne są jednak metody działania w krajach kapitalistycznych, a inne u nas, gdzie ideę komunizmu już wprowadzamy w życie.
– I dlatego rozwiązaliście nam partię?
– Nie my. Komintern!
– Na jedno wychodzi. Wyniszczyliście naszych przywódców.
– Okazali się zdrajcami.
– Zdrajcami czego? – Bartosiński jest autentycznie wzburzony.
– Porozmawiajmy spokojnie – Zarubin milczy przez chwilę.
– Jesteśmy na tym świecie jedynym państwem, gdzie władzę wzięli robotnicy i chłopi. To fakt. Uważacie, że międzynarodowy kapitał pogodził się z tym? Nie! Nie udała mu się bezpośrednia interwencja, to próbuje teraz innych metod. Między innymi nasyłając swoich sługusów do partii komunistycznych, które usiłują rozsadzić od wewnątrz. I właśnie wasza partia, towarzyszu Mieczysławie, była właśnie taką, przeżartą przez agenturę…
– Nie jestem pewien, towarzyszu Kombryg…
– Musimy się bronić!
– Przed polskimi komunistami?
– Chociażby. Wasza partia zeszła z drogi marksizmu – leninizmu…
– Czy stalinizmu?
– To jednoznaczne.
– Nie jestem pewien. – Zarubin przez dłuższą chwilę przypatruje się wzburzonemu Bartosińskiemu.
– Miałem nadzieję, że porozmawiamy jak komunista z komunistą…
– Właśnie rozmawiamy. Szczerze, mam nadzieję.
– Taaak… – przeciągle mówi Zarubin – Bardzo szczerze. Rozmawiając z wami utwierdzam się tylko w przekonaniu, że Komintern pomylił się rozwiązując waszą partię. – Zarubin w dalszym ciągu mówi bardzo spokojnie. Wyjmuje z paczki papierosa i zreflektowawszy się, wyciąga paczkę w stronę Bartosińskiego. Zapalają i milczą przez chwilę. – Mam informacje, że wy i inni komuniści, którzy znaleźli się w obozie , jesteście przez ogół oficerów bojkotowani. Prawda to? – Bartosiński potakuje w milczeniu – Waszą salę nazywają „krasnyj ugałok”, prawda?
– Prawda – Bartosiński podnosi nieco głos – Nasi oficerowie czynią nas odpowiedzialnymi za waszą agresję! Uważają nas za zdrajców!
– Jaką agresję? Towarzyszu Bartosiński? Przecież my nie jesteśmy z wami, ani nigdy nie byliśmy w stanie wojny! – przerywa mu Zarubin.
– To dlaczego jesteśmy nazywani wojennoplennymi, a nie na przykład internowanymi?
– Niektórzy walczyli przeciw nam.
– Ja też walczyłem – jestem polskim oficerem!
– Ale komunistą!
– W pierwszym rzędzie jestem Polakiem!
– I walczyliście w obronie jaśniepańskiej, burżuazyjnej Polski.
– Walczyłem w obronie mojej ojczyzny, towarzyszu Kombryg! Czy patriotyzm jest sprzeczny z internacjonalizmem?
– Nie, ale…
– Towarzysz Lenin, piotrogradzka rada, przyznała Polsce prawo do suwerenności! A ustrój… Zadaniem polskich komunistów jest, żeby ustrój burżuazyjny zmienić! Najpierw Polska musi być wolna, potem można się zastanowić nad ustrojem.
– To nie zmienia faktu, towarzyszu Bartosiński, że walczyliście przeciwko pierwszemu w świecie państwu robotników i chłopów…
– Które sprzymierzyło się z naszym odwiecznym wrogiem…
– To wyższa polityka, towarzyszu Bartosiński. Nie nam ją sądzić i analizować.
– Nie jestem tego taki pewien, towarzyszu Kombryg. Uczono mnie zawsze, że komunista winien uważnie patrzeć wokół siebie.
– Co chcecie przez to powiedzieć?
– Nic.
85. Gabinet Kamińskiego. Przed biurkiem siedzi Ewa Tarnowiczówna. Kamiński przez długą chwilę bawi się ołówkiem, przyglądając się uważnie twarzy dziewczyny. Ewa czuje się nieswojo pod tym spojrzeniem.
– Jest pani bardzo podobna do swojej cioci, panno Ewo…
– Nie sądzę…
– Pamiętam ją w pani wieku… była śliczną dziewczyną – odchyla się na oparcie fotela i przymyka oczy jakby rozmarzony – Jacy byliśmy wtedy szczęśliwi… No, ale do rzeczy… – otwiera oczy i pochyla się nad biurkiem – Czy pani wie, że pani ojciec znajduje się w sowieckiej niewoli?
– Skąd…? – Ewa udaje zaskoczenie. – Przecież nie prowadziliśmy wojny z Sowietami.
– Fakt jednak pozostaje faktem: ojciec pani jest w sowieckiej niewoli. Zapewne chciałaby pani mu jakoś pomóc, prawda?
– Oczywiście!
Kamiński wstaje zza biurka i staje za plecami dziewczyny i kładzie jej dłoń na ramieniu. Dziewczyna strząsa ją niecierpliwym gestem.
– Mógłbym w tym pomóc. Mam pewne koneksje. Może nawet udałoby się zwolnić pana Stanisława… – zawiesza głos, dziewczyna słucha jednak w dalszym ciągu nieruchomo – Jaj mi wiadomo, warunki w obozie, w którym przebywa pani ojciec są delikatnie mówiąc niezbyt komfortowe…
– Skąd pan to wie, panie Eugeniuszu? – pyta dziewczyna nie odwracając głowy.
– Mówiłem już pani. Mam pewne koneksje w wiadomych kręgach… Gdybyś tylko zechciała…
– Co? – dziewczyna obraca się ku niemu.
– Podobasz mi się Ewuniu…
Dziewczyna zrywa się oburzona.
– Jak pan śmie?
– Nie tragizuj. Cóż w tym złego, że kobieta podoba się mężczyźnie? Jesteśmy dorosłymi ludźmi… – podchodzi do dziewczyny jakby chciał ją objąć. Ona odskakuje od niego.
– Niech pan mnie nie dotyka! – krzyczy.
– Uspokój się dziewczyno…
Ewa odpycha go energicznie i wybiega z pokoju. Kamiński patrzy za nią z dziwnym, jakby bolesnym uśmiechem.
86. Salon w willi Tarnowiczów. Obecne wszystkie kobiety oraz rodzice Jana i jego siostra. Krystyna czyta list od Jana:
– „Kochana, Najdroższa… – wzruszenie dławi ją, przerywa czytanie, oddaje list siostrze Jana, ta kontynuuje – Dopiero teraz mogę do ciebie napisać. Dowiedziałem się, że mam syna. Dziękuję ci za niego, moja złota. O mnie się nie martw. Jest mi tu znośnie i gdyby nie szalona tęsknota za tobą i synkiem oraz pozostałymi jakoś by to było. Myślę, że niedługo się spotkamy. Chodzą słuchy, że niedługo będą nas zwalniać. Da Bóg, święta już spędzę z wami. Codzienni piszę do ciebie list najdroższa, tylko wysłać go nie mogę. Całuję cię po stokroć, jak i pozostałych. Mocne buziaki dla Stefka od nieznajomego Taty. Całuję was raz jeszcze, wasz – Janek.” – Jadwiga kończy czytanie listu i oddaje go Krystynie. Ta jeszcze przez chwilę wpatruje się w list. W salonie panuje cisza. Krystyna opuszcza list na kolana. Pan Augustyniak podchodzi do niej i wyjmuje go delikatnie z jej dłoni. Siada na swoim miejscu. Wyjmuje okulary i jeszcze raz czyta list po cichu. A potem głośno.- Kozielsk, smolenskaja obłast… – odkłada list na stół – A więc wywieźli ich do Rosji… Czarno to wszystko widzę… – wzdycha.
– Ty zawsze wszystko czarno widzisz! – strofuje go żona.
– Dlaczego ich do tej pory nie zwolnili, co? – starszy pan podnosi nieco głos.
– Niech pan nas nie straszy, panie Władysławie – prosi Anna.
– Na sytuację trzeba patrzeć realnie. Słyszały panie o wywózkach? – wszystkie kiwają głowami – Moim zdaniem to się dopiero zaczyna. Wiem coś o tym. Rewolucję spędziłem w Rosji.
W salonie zapada przygnębiająca cisza. W pewnym momencie zaczyna płakać mały Stefek, którego trzyma w ramionach Anna. Wszyscy patrzą w tamtym kierunku, jakby przebudzili się ze snu.
87. Hall w willi Tarnowiczów. Znajdują się w nim czterej oficerowie radzieccy i dwóch „milicjantów”, Żydów, z opaskami na rękawach. Do hallu wchodzi Anna. Jeden z oficerów salutuje. Inni stoją nieruchomo. Jest między nimi Gruzin oraz skośnooki Uzbek czy Tadżyk.
– Wybaczy pani – mówi jeden z oficerów łamanym polsko – ukraińsko – rosyjskim językiem – Dostaliśmy przydział… na kwaterę…
– Rozumiem – mówi Anna wyniośle – Nich się panowie rozgoszczą – wskazuje na jedne drzwi prowadzące do pokoju.
– Będzie wam wesoło towarzysze – śmieje się jeden z „milicjantów” – tu same baby…
– Wypraszam sobie! – mówi Anna. – A ty czego burżuazyjna suko? – groźnie podchodzi jeden z „milicjantów”.
– Dziękujemy wam towarzysze – mówi Rosjanin i bierze z podłogi swoją fibrową, przepasaną paskiem walizkę i „kazionną sumkę.” Milicjanci wychodzą, obrzucając Annę złym spojrzeniem.
88. Pokój Zarubina. W pokoju oprócz Kombryga Samuel Klinghofer w mundurze. Zarubin jak zwykle przegląda najpierw akta. Potem podnosi wzrok na Klinghofera.
– Samuel Klinghofer, syn Izaaka – Klinghofer kiwa głową w takt słów Kombryga – urodzony w 1899 roku… – Zarubin jak zwykle na początku stara się mówić po polsku.
– Siedemnastego maja… – podpowiada Klinghofer wymijająco.
– Miejsce urodzenia Homel… A więc urodził się pan w Rosji.
– A czy ja mogłem wybrać sobie miejsce urodzenia panie komisarzu?
– Ma pan rację… zawód: aptekarz…
– Magister farmacji, panie komisarzu – prostuje Klinghofer.
– Ma pan własną aptekę.
– Miałem…- wzdycha Klinghofer.
– To znaczy…? – unosi brwi Zarubin.
– To znaczy panie komisarzu, że ja znam życie. Jeżeli we Lwowie jest sowiecka władza to znaczy, że ja tej apteki już nie mam.
– Nie jest pan dobrego zdania o sowieckiej władzy, prawda? – uśmiecha się Zarubin.
– Panie komisarzu, ja jestem dobrego zdania o każdej władzy. Inna rzecz, jakiego zdania jest władza o mnie?
– Filozof z pana panie Klinghofer. A co pan sądzi o obecnej sytuacji?
– Mojej?
– Ogólnej.
– Ogólnie to ja nie wiele mogę sądzić panie komisarzu. Brak mi szerszej perspektywy. A jeżeli chodzi o tutejszą sprawę i sytuację… Jakby to powiedzieć? Jest dobra, ale nie za bardzo!
– Nie bardzo rozumiem…?
– Ja też nie! Bo weźmy pod uwagę taką rzecz, panie komisarzu, ja jestem Żyd, obywatel polski, oficer rezerwy, który nawet jeden raz nie wystrzelił na tej wojnie… Bo ja jestem specjalista od telefonu i alfabetu Morse’a panie komisarzu. I co się robi? Bierze się mnie i zamyka w obozie jako wojennoplennego… A jaki ja wojennoplennyj? Ja umiem robić proszki, mikstury, maście… no… potrafię jeszcze podłączyć telefon i nadać depeszę. Bo mnie tego kazali się nauczyć w Zegrzu. I ja mam być wojennoplennyj? – Zarubin słucha tyrady Klinghofera wyraźnie rozbawiony – I co ja takiego komu zrobiłem, żeby mnie zamykać za drutami, komu ja zagrażam? Żeby mnie karmić śledziami…
– Przecież Żydzi lubią śledzie – wtrąca Zarubin.
– A czy ja powiedziałem, że ja nie lubię śledzi, panie komisarzu? Ale ja lubię jeszcze i inne ryby. Na ten przykład karpia… Przynajmniej w sobotę, z chałą… I komu to przeszkadza? – bezradnie rozkłada ręce.
– Wojna ma swoje prawa… – wtrąca Zarubin – A pan powinien być zadowolony z rozwoju sytuacji.
– Ja jestem zadowolony… Tylko o jaką sytuację panu chodzi?
– Chodzi mi o zajęcie polskich terenów przez Armię Czerwoną. Wy, Żydzi powinniście się z tego cieszyć.
– Przepraszam. Dlaczego powinniśmy się cieszyć?
– Wiadomo przecież, że Żydzi byli w Polsce prześladowani, były pogromy, segregacja na wyższych uczelniach…
– W Polsce były pogromy? Pierwszy raz słyszę! Panie komisarzu ja przez całe swoje życie tylko raz dostałem po mordzie i to od swojego rodzonego tatusia… A segregacja… na wyższych uczelniach? Czy pan komisarz myśli, że ja dyplom magistra farmacji otrzymałem w jeszybocie? Żeby w Polsce były czarne sotnie to ja pierwszy raz słyszę, słowo daję!
– Nie mówiłem o czarnych sotniach, panie Klinghofer tylko o pogromach.
– Panie komisarzu kochany! A pan myśli, że w Homlu to kto urządzał pogromy? Szlachetnie urodzone panienki?
– To było za cara.
– Oczywiście. Ale to były jedyne pogromy jakie pamiętam. A ogólnie rzecz biorąc to jest tak… Ja się urodziłem w Homlu, za cara. Potem wychowywałem się w Stryju, za Franca Jozefa. A już potem mieszkałem we Lwowie, za Polski. I zawsze ta obecna władza mówiła, że poprzednia była niedobra, bo gnębiła Żydów. Ja się z tym zgadzam!
– No widzi pan!
– Bo ja się zgadzam z każdą władzą, panie komisarzu.
– A teraz jest władza sowiecka.
– Wiem. Miałem okazję poznać komisarza Sirotkina.
– Uprasza pan zagadnienie.
– A po co mam gmatwać?
– Większość Żydów polskich przyjęła wyzwolenie przez Armię Czerwoną z radością…
– Jak ja mam się radować panie komisarzu, jeżeli mnie Armia Czerwona akurat nie wyzwoliła, a wprost przeciwnie…
– To sytuacja przejściowa. Reszta zależy od pana.
– Na ten przykład…?
– Sprawa jest prosta. Podpisze pan oświadczenie, że jest pan lojalnym obywatelem Związku Sowieckiego…
– Przewiduję pewne trudności panie komisarzu…
– Jakiego rodzaju?
– Jak ja mogę być lojalnym obywatelem Związku Sowieckiego jeżeli ja jestem obywatelem Rzeczypospolitej Polskiej?
– Rzeczpospolita Polska przestała istnieć – Zarubin jest nieco poirytowany.
– Przepraszam, kiedy?
– Kiedy rząd Polski opuścił kraj, kiedy naczelne dowództwo porzuciło wojsko! – Zarubin podnosi nieco głos.
– Ja nie wiem, jaki interes ma rząd polski i naczelne dowództwo, że oni wyjechali? Ale ja zostałem. I ci wszyscy tutaj oficerowie. A przecież to są oficerowie polscy. Więc jak to jest panie komisarzu?
– Głupiego pan udaje, panie Klinghofer! Polska została rozbita!
– To ja wiem! Ale ja panu zadam pytanie: jeżeli stłucze się lustro, to jego nie ma? Ono jest, tylko rozbite.
– Zadziwiająca logika!
– Może i jest zadziwiająca. Ale ja już panu powiedziałem: ja jestem magister farmacji… umiem robić proszki… ale Polska powiedziała mi: Klinghofer, ty będziesz oficer rezerwy od łączności! To co ja miałem robić? Pojechałem do Zegrza! Pan komisarz wie, gdzie leży Zegrz? – czeka chwilę – I ja tam w tym Zegrzu przysięgałem… w obecności rabina, że będę wiernie służył Polsce! No i ja mam teraz podpisać, że będę wiernie służył Sowieckiemu Związkowi? I pan mnie w to uwierzy? Uwierzy pan, że ja znów podpiszę taki dokument dajmy na to Francji czy Anglii?
– Polski nie ma! – Zarubin jest już wyraźnie poirytowany.
– Ale Francja i Anglia jest, prawda?
– Sam pan sobie winien!
– Znów ja…?
– Wartownik! Wyprowadzić! – woła Zarubin w stronę drzwi.
89. Salon w willi Tarnowiczów. Obie rodziny Tarnowiczów i Augustyniaków w komplecie. Tym razem list przy świetle lampy karbidowej czyta Maria.
– „Drogie moje! Dopiero teraz mogę do was napisać kilka słów. Znajduję się w obozie dla internowanych. Warunki znośne. Męczy mnie tylko brak wiadomości od was. Jak sobie dajecie radę beze mnie? Czy jesteście wszystkie zdrowe? Myślę, że już teraz będę do was pisał regularnie. Pozwolono nam na otrzymywanie korespondencji, więc mam nadzieję, że dacie znak życia. Zdrowie mi dopisuje, jak na razie. Jest tu ze mną Janek. Też zdrów. Całuję was wszystkie mocno, gorąco. Wasz syn, mąż, ojciec i brat – Stanisław.”
Kiedy Maria przestaje czytać, w salonie zalega cisza. Augustyniak bierze list z rąk Marii i założywszy okulary czyta go jeszcze raz.
– Kozielsk, smolenskaja obłast – czyta głośno – Rzeczywiście są razem.
– My też razem – mówi Anna – ale już ani świec ani mydła ani opału. Jak żyć?
– Będziemy robić swetry i sprzedawać – mówi Maria.
– Z czego?
– Ze starych szali – Maria jest pełna optymizmu.
– Kolacja – mówi Ołenka, dumnie stawiając na stole piękny półmisek z dymiącymi ziemniakami w mundurkach.
– Ołenka – nachyla się nad nią Anna – tu stał mój rozpylacz, nie ma go…
– Nie wiem proszę pani.
– Nie pytam przez próżność, ale dla zasady – mówi starsza pani.
90. Obozowa kuchnia w Kozielsku. Jest późny wieczór, zimny księżyc na niebie. Do kuchni kieruje swe ostrożne kroki kapelan. Widzi przez okienko, jak młody, pucołowaty Czerwonoarmista wściekle czyści obozowe kotły.
– Mam prośbę, bracie – daj mi trochę mąki.
– Mąka? Na co tobie mąka? – pyta.
– Kolega choruje – kłamie gładko kapelan – kleik mu zrobię.
– Poczekajcie! – mówi bojec.
Kapelan wychodzi, patrzy tęsknie po wygwieżdżonym niebie.
– Macie! – Dobry kleik. – Młodzik podaje mu miskę białej bryi.
– Dobry kleik!
Ksiądz patrzy prosto w oczy zdumionego Czerwonoarmisty.
– Posłuchaj przyjacielu, jutro jest największe polskie święto: Wigilia, no Rożdieństwo po waszemu…, to mąka na opłatek… Daj!
I wtedy dzieje się coś dziwnego. Ten śmieszny pucołowaty bojec, ten trybik w sowieckiej, obozowej hierarchii, pada na kolana i gorzko płacząc recytuje łamaną polszczyzną szybko, coraz szybciej „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Mario”…
– Ech duszo, skądeś ty? – pyta kapelan – Ty, Polak…
– Nie wiem, Matka mnie uczyła – szlocha bojec.
91. Wnętrze cerkwi w Kozielsku. Między oficerami niezwyczajny ruch. Doprowadzają do porządku zniszczone mundury. Kilku spaceruje po cerkwi w towarzystwie kapelana. Spowiadają się. Artysta poleruje szkłem rzeźbę Matki Boskiej Kozielskiej na desce z ikonostasu. To synteza prawosławnej Żyrowieckiej i Ostrobramskiej. W kącie cerkwi kilku oficerów konstruuje z kilku mizernych gałązek świerczyny choinkę. Wielu oficerów bije wszy w swych ubraniach. Niektórzy grają w karty własnej roboty. Wesz spaceruje po obliczu Madonny.
92. Wnętrze, kwatera Jana Augustyniaka. Oficerowie podobnie jak w scenie poprzedniej oporządzają odzienie, biją wszy. Jan siedzi na swojej pryczy, wpatrując się w zdjęcie Krystyny. Kiedy podchodzi inny z oficerów, Jan chowa szybko zdjęcie do kieszeni.
93. Pokój Zarubina. W pokoju Stanisław Tarnowicz. Zarubin przechadza się po niewielkiej przestrzeni pokoju. Na chwilę zatrzymuje się przed Stanisławem.
– Dużo myślałem o naszej rozmowie, panie majorze…
– – I do jakich pan doszedł wniosków? – Stanisław patrzy ku górze na twarz Kombryga.
– Uznałem, że jest pan niezwykle inteligentnym człowiekiem, potrafiącym patrzeć realnie na otaczający nas świat.
– Mój świat nie jest w tej chwili zbyt wielki – uśmiecha się oszczędnie Stanisław.
– Mam na myśli świat w ogóle. Wiem, że rozczarował się pan do polityki Piłsudskiego i jego następców. Jako endek widział pan potrzebę zbliżenia między naszymi narodami.
– Upraszcza pan generale.
– Być może… w każdym razie widział pan ustrój Polski w innym kształcie i oto teraz Polski nie ma. Czy pan myśli czasami co się stanie dalej z polskim narodem? – Zarubin zawiesza głos. Korzysta z tego Stanisław. – Panie generale, chciałbym wyjaśnić kilka nieporozumień. To, że byłem członkiem narodowej demokracji… Narodowej – podkreśla – nie wyklucza tego, że jestem Polakiem i polskim oficerem! Twierdzi pan, że Polski nie ma! Otóż muszę sprostować: Polska została chwilowo pokonana przez dwa sąsiednie mocarstwa, połączone układem… ale… pytał mnie pan, jak sobie wyobrażam przyszłość polskiego narodu? Odpowiadam panu – będziemy walczyć o niepodległość!
– Pan jest wychowany na romantyka, panie majorze! To wszystko bardzo romantyczne, co pan mówi, ale jak pan sobie to wszystko wyobraża?
– Mamy sojusze…
– Które się nie sprawdziły panie majorze! Polska była zbyt małym i zbyt słabym państwem by liczyły się z nią światowe potęgi. Czy pan tego nie rozumie? Nich pan poczyta Churchilla. Mamy go w naszej bibliotece. Po polsku. Powinien pan rozumować bardziej realnie, panie majorze.
– To znaczy jak…?
– Jesteśmy Słowianami. Nasza siła w jedności.
– Siła przeciw komu, panie generale? – Stanisław wstaje z krzesła i staje naprzeciw Zarubina – Przeciw komu? Przecie Niemcom z nami nie pójdziecie, macie z nimi pakt. My nie pójdziemy z wami przeciw demokracjom zachodnim! – Zarubin kiwa głową w takt jego słów – Nie mamy wspólnych interesów panie generale!
– Nie jestem tego tak bardzo pewien! Proszę, pan siada. – zachęca Stanisława ruchem dłoni i sam siada za biurkiem. Wyciąga w stronę Stanisława papierosy, zapalają. – Tragedia polega na tym, panie majorze, że żywotne interesy Polski były zawsze związane z żywotnymi interesami Rosji. Wy jednak nie chcieliście tego zauważyć. Trzeba przyznać, że nie wszyscy. Wy zawsze szukaliście przyjaciół, sojuszników daleko… Czy pan wie, że caryca Katarzyna była przeciwna rozbiorowi Polski?
– Wolne żarty!
– To prawda, panie majorze! Proszę poczytać literaturę przedmiotu – wskazuje na szafkę z książkami – Nawet tak odrażający typ jak Wielki Książę Konstanty nie był wrogiem Polaków. A już na pewno nie Polek – dodaje Zarubin z uśmiechem.
– Kpi sobie pan ze mnie, panie generale! – mówi Stanisław wzburzony.
– Daleki jestem od tego. Wy jednak wszelkie próby ułożenia przyjaznych stosunków z Rosją niszczyliście przez swój romantyzm. Wielopolskiego, Druckiego – Lubeckiego, którzy te sprawy rozumieli okrzyknęliście zdrajcami. Poszliście z Napoleonem na Moskwę, a powinniście postąpić akurat odwrotnie…
– I dobrowolnie oddać się w rosyjską niewolę?
– A czy Napoleon dał wam wolność? Czy Księstwo Warszawskie pod panowaniem saskiego księcia było wolnym państwem polskim? Więcej realizmu panie majorze!
– Do czego pan zmierza, panie generale? – Stanisław patrzy uważnie na Kombryga.
– Usiłuję pana przekonać, że Rosja i Polska miały i mają wiele wspólnych interesów. I wielu wspólnych wrogów.
– Czyżby? – uśmiecha się drwiąco Stanisław.
– Trzeba patrzeć dalej i szerzej panie majorze… – mówi Kombryg zagadkowo.
– Czego pan po mnie oczekuje?
– Lojalności…
– Wobec kogo?
– Wobec nas – mówi spokojnie Kombryg nie spuszczając wzroku z twarzy Stanisława. Ten zrywa się oburzony.
– Wypraszam sobie panie generale! Mówi pan do polskiego oficera – ze zdenerwowania głos mu się rwie.
– Po co ten patos, majorze. Zechce pan usiąść – Stanisław siada – Kiedy pan ochłonie, niech pan przemyśli spokojnie to co panu powiedziałem. Mamy czas. Aha… czy spotkał się pan ze swoim szwagrem, Augustyniakiem?
– Tak.
– Rozmawiałem z nim. Bardzo interesujący człowiek. I bardzo pana szanuje.
– Wzajemnie.
– O ile mi wiadomo byliście politycznymi przeciwnikami, prawda?
– To nie ma znaczenia. Nie ma takich różnic politycznych, które podzieliłyby Polaków w stanie zagrożenia ojczyzny!
– Znów ten patos! – uśmiecha się Kombryg – Czy wy, Polacy nie potraficie żyć bez patosu? Więcej realizmu, panie majorze, więcej realizmu…
94. Salon w willi Tarnowiczów. Na środku ustawiony duży stół. Maria, Ewa i Ołenka rozstawiają na nim nakrycia. W rogu salonu skromna choinka, ubrana świecidełkami. Kobiety nie odzywają się do siebie. Co chwila któraś wychodzi z salonu i wraca z różnymi nakryciami.
95. Pogrążony w ciemnościach obóz w Kozielsku. Przyczajony pod bramą cerkwi stoi młody podchorąży i patrzy w niebo.
96. Salon w willi Tarnowiczów. Samotna Ewa stoi przy oknie i patrzy w ciemne niebo.
97. Podchorąży pod ścianą cerkwi. Patrzy w niebo, na którym zaczyna pobłyskiwać gwiazda. Szybko wchodzi do wnętrza cerkwi.
86. Ewa w oknie salonu. Na niebie zaczyna pobłyskiwać gwiazda.
– Jest! Jest! – woła Ewa i wybiega z salonu. Po chwili do salonu wchodzą rodziny Tarnowiczów i Augustyniaków. Wszyscy ubrani odświętnie. Nawet Ołenka.
98. Wnętrze cerkwi. W centralnym miejscu ołtarzyk Madonny Kozielskiej wyrzeźbiony na desce z ikonostasu. Wszyscy patrzą w stronę drzwi, które w pewnym momencie się otwierają i wchodzi podchorąży.
– Panowie! Jest! Jest pierwsza gwiazdka! – woła od progu. W głębi podnosi się generał dywizji. Trzyma w ręku coś co raczej przypomina macę niż opłatek i starając się przekrzyczeć muzykę płynącą z głośnika zwraca się do oficerów.
– Panowie oficerowie! Z okazji Bożego Narodzenia składam wam serdeczne życzenia byśmy następne święta spędzili w gronie swych najbliższych – ze stojącymi najbliżej łamie się opłatkiem. Pozostali oficerowie łamią się między sobą. Otwierają się drzwi i wchodzi kilku oficerów ze „skitu.” Wśród nich Stanisław i Jan.
– Zechce pan przyjąć najserdeczniejsze życzenia od „skitu” panie generale! – mówi jeden z przybyłych majorów. Generał łamie się z nim opłatkiem. Stojący obok podpułkownik z oznakami kapelana klęka. Klękają wszyscy. Płynie Kozielska modlitwa: „Matko Najświętsza, niech myśl naszą i wolę przepełnia pragnienie walki o zwycięstwo i sprawiedliwość na świecie, o wolną ojczyznę, o wodzów godnych Twego Syna, o prawa chrystusowe w Królestwie Twojej Korony. Hetmanko nasza, niech Syn Twój poprowadzi nas w bój, a Ty naród polski złącz w zgodzie i sprawiedliwości przy Tronie Twoim, Zwycięska Królowo Polski.”
Po obliczu Madonny spaceruje wesz.
99. Salon w willi Tarnowiczów. Rodziny Tarnowiczów i Augustyniaków przy wigilijnym stole. Potrawy są niezwykle skromne ale liczne, jak nakazuje tradycja. Dwa nakrycia stoją puste.
– Mamusiu jakim cudem to zdobyłaś? – podziwia Krystyna.
– Chowałam, odkładałam na tę chwilę – uśmiecha się Anna.
– Życzę wam wszystkim – podnosi się Anna z opłatkiem w ręku – Byśmy już następne święta spędzali razem z naszymi drogimi nieobecnymi… – głos jej drży, łzy stają w oczach. Również pozostałe kobiety ocierają łzy. W stojącym obok stołu zdezelowanym wózku zaczyna płakać mały Stefek. Natychmiast pochyla się nad nim Krystyna. Anna z opłatkiem w ręku podchodzi do Augustyniaka – Panie Władysławie kochany, abyśmy następną wigilię spędzili już w wolnej Polsce – łamią się opłatkiem. Władysław całuje Annę w rękę. Anna podchodzi z opłatkiem kolejno do wszystkich. Wszyscy łamią się wzajemnie. Kobiety ocierają łzy. Z sąsiedniego pokoju dochodzą podniesione głosy kwaterujących tam oficerów. W pewnym momencie Krystyna wybucha szlochem.
– Przestań! – krzyczy Maria – Jesteś żoną oficera. Jeszcze cię kacapy usłyszą!
Potem jednak łagodnieje i przytula Krystynę i wtedy słyszy:
– Nigdy nie powiedziałam mu słowa „kocham”…
100. Wnętrze cerkwi. Błysk świecy na ołtarzyku Madonny Kozielskiej. Oficerowie siedzą na swoich pryczach i półgłosem śpiewają kolędę „Bóg się rodzi…” Kolęda na chwilę zagłusza muzykę płynącą z głośników. Wręczają sobie żałosne prezenty: papieros „Silesja”, bibułkę, pół papierosa „Mewa”, obrazek Matki Boskiej, cukier w kartkach. Drzwi cerkwi otwierają się i do cerkwi wpada Sirotkin na czele kilku żołnierzy. Oficerom udaje się zakryć rzeźbę Madonny płaszczami.
– Cisza – krzyczy karzeł od drzwi – Według regulaminu wszelkie praktyki religijne zabronione! – podbiega na krzywych nogach do stojącej w kącie prymitywnej choinki i zrzuca ją na ziemię, depcząc z wściekłością. Potem wyciąga z kieszeni munduru papier, z którego zaczyna czytać nazwiska:
– Bielecki… Dudek… Korczak… wyczytani pod ścianę! Z rzeczami – krzyczy i czyta dalej – Furmański… Wagner… Czydo…[1] – wyczytywani przez Sirotkina przechodzą w jedno miejsce z tobołkami w rękach. Wszyscy są kapelanami. Sirotkin wyczytuje dalej. Wreszcie chowa papier do kieszeni i rozkazuje:
– Wychodzić!
Kapelani powoli kierują się do drzwi. Pozostali oficerowie stoją w postawie „na baczność.” Wychodzący jako ostatni kapelan – podpułkownik odwraca się i błogosławi pozostających w cerkwi. Jeden z konwojujących bojców brutalnie popycha go kolbą karabinu. Z głośników płyną słowa pieśni: „Ja drugoj takoj strany nie znaju, gdie tak wolno dyszyt czełowiek…”
101. Salon w willi Tarnowiczów. Rodzina jak poprzednio przy wigilijnym stole. – „Podnieś rękę Boże Dziecię, błogosław Ojczyznę miłą” – zaczyna śpiewać Anna swym pięknym głosem. Pozostali podchwytują melodię. Za drzwiami, gdzie kwaterują oficerowie również słychać tęskny rosyjski śpiew, a potem pijackie wrzaski. W pewnym momencie drzwi od pokoju oficerów otwierają się i wychodzi chwiejąc się na nogach, w samej koszuli jeden z oficerów Rosjan.
– Milczeć! – krzyczy w kierunku zebranych przy stole. Milkną przerażeni. Za nim wychodzi oficer Gruzin. Też pijany i bez munduru.
– Wasilij Timofiejewicz! – mityguje pijanego kolegę, ciągnąc go za rękaw koszuli – Wasilij Timofiejewicz – pijany wyrywa się w kierunku stołu. Przy stole wszyscy wstają i patrzą na niego ze strachem.
– Waśka! – do pokoju wychodzi drugi oficer – Rosjanin. Jest również bez munduru, ale nie jest pijany.
– Przeklęte Polaki! – wrzeszczy Waśka – Burżujska swołocz! Pod stienku ich wsiech! Pod stienku!
– Waśka! – Starszy Rosjanin woła ostro, zdecydowanie. Waśka na chwilę trzeźwieje. Usiłuje nawet ściągnąć obcasy. Rosjanin za pomocą Gruzina wciągają go do pokoju. W pokoju Rosjan rozgardiasz. Potłuczone parkiety, worek z zarekwirowanymi rzeczami: porcelana, nocnik, zegarki i rozpylacz do perfum (własność Anny). Przez chwilę spoza drzwi słychać jeszcze krzyki i szamotaninę. Skupieni przy stole patrzą w tamtym kierunku z przestrachem. Krystyna tuli do piersi płaczącego Stefka. Układa w łóżeczku. Nad jego łóżeczkiem wisi przywieziony z Częstochowy obraz Czarnej Madonny.
102. Bazar we Lwowie. Wśród handlujących Krystyna. Trzyma w ręku parę damskich pantofli. Nikt się nimi nie interesuje. Krystyna przytupuje z zimna.
103. Gabinet Kamińskiego. Kamiński i Ewa Tarnowiczówna. Przed Kamińskim pokaźnie nadpita butelka.
– Dowiedział się pan czegoś o tatusiu? – pyta dziewczyna.
– Tak… oczywiście – Kamiński jest roztargniony – Za tydzień, dwa będę wiedział coś konkretnego… – patrzy pożądliwie na piersi Ewy sterczące pod swetrem – Wiesz, że kochałem twoją ciotkę? – pyta nagle.
– Wiem… – mówi Ewa. – Ciocia też pana kochała.
– Kochała… – mówi Kamiński z gorzkim uśmiechem. – A poszła za innego… – dziewczyna nie mówi nic. Kamiński również przez chwilę milczy, a potem mówi jakby do siebie – Jak ja ją kochałem! Jak ja ją kochałem! Serce bym dał sobie wyrwać dla niej…! Łeb bym położył, żeby mogła o niego nogi wycierać… – przymyka oczy, oddycha głośno – Boże ty mój! – wzdycha. Ewa patrzy na niego zdziwiona i zaniepokojona – Podeptali człowiekowi serce, podeptali dumę, podeptali duszę! – krzyczy niemal – Jasne Polaki! Tarnowicze! – Ewa jest przerażona. – Panie Eugeniuszu! Panie Eugeniuszu! – woła. On nie zwraca na nią uwagi.
– Serce ty moje, duszo duszy mojej! – opiera czoło na rękach – Dlaczego? Dlaczego? – podnosi głowę i patrzy na Ewę. W jego oczach czai się obłęd. Ewa przerażona wstaje. Kamiński również. – A jasna panienka dokąd? – zagradza jej drogę do drzwi i przekręca klucz w zamku – Dokąd to? – Podchodzi powoli do dziewczyny. Usiłuje ją objąć. Ewa wyrywa się, on przypiera ją do ściany. Szarpią się. Kamiński ciężko dyszy. Ewa ma twarz skamieniałą z przerażenia. Kamiński znów naciera na nią. W czasie szarpaniny ze ściany spada portret Stalina. Kamiński wreszcie obejmuje Ewę i przywiera do jej ust. Trzyma ją krzepko. Przerażone oczy dziewczyny. Jego ręka błądzi po jej piersiach, między udami. Przewraca dziewczynę na podłogę, zaczyna szarpać na niej spódnicę – Śmierdzi ci Kamiński, jak cioci, co? – mówi przez zaciśnięte zęby – Śmierdzi, co? – Ewa usiłuje się wyswobodzić, lecz Kamiński całym ciężarem ciała przypiera ją do podłogi. Szarpie na niej majtki. Z ust dziewczyny dobywa się ni to jęk, ni krzyk. Obok niej leży portret Stalina. Oczy Stalina jakby utkwione w jej twarzy. Akcja widziana w odbiciu szkła portretu. Kamiński wchodzi w nią. Dziewczyna krzyczy i usiłuje zwalić go z siebie. On nie zwraca na nią uwagi. Gwałci ją z zaciętą twarzą, powtarzając – Tarnowicze… jasne Polaki… pany, pany. – Wygląda jakby wcale nie zwracał uwagi na dziewczynę, która leży z głową odwróconą na bok. Po jej policzkach płyną łzy z zamkniętych oczu. Stalin patrzy na nią dobrotliwie. Kamiński podnosi się i spokojnie zapina spodnie. Patrzy przez chwilę na leżącą z rozrzuconymi nogami dziewczynę.
– Wstawaj – podchodzi i chce jej podać rękę.
– Odejdź chamie! – mówi ona cicho przez zęby, z nienawiścią.
– O, o, o… wyłazi z ciebie Tarnowiczów krew – chce się uśmiechnąć, ale tylko grymas wykrzywia mu twarz. Dziewczyna powoli podnosi się. Ogarnia, idzie w stronę drzwi chwiejnym krokiem. Odwraca się do Kamińskiego
– Jesteś podły drań! – mówi cicho, ale głosem pełnym pogardy.
– Tak ci się tylko wydaje – Kamiński zapala papierosa.
– Pójdę na skargę!
– Do kogo? – uśmiecha się lekko Kamiński – Do NKWD?
Przez chwilę pali spokojnie papierosa, patrząc na dziewczynę.
– Usiądź i porozmawiajmy chwilę spokojnie – mówi wreszcie.
– Proszę mnie wypuścić.
– Jak uznam za stosowne. Posłuchaj mnie… co się stało to się nie odstanie. Żałuję, że w takich okolicznościach… ale… jesteśmy kochankami…
– Nigdy nie będę twoją kochanką, kanalio!
– Już jesteś… I będziesz dziecino, będziesz… Druga Tarnowiczówna w pysk mi nie napluje… Nie jestem taki za jakiego mnie uważasz…
– Bezczelny…
– Może i bezczelny, ale szczery. Jeśli będziesz rozsądna będzie nam obojgu dobrze… Przydam się tobie i twojej rodzinie…
– A jeśli nie…? – pyta Ewa wyzywająco.
– To pojedziecie wszyscy do tatusia. Zrozumiałaś? Jak uspokoisz się to przyjdź do mnie jutro. Porozmawiamy spokojnie – podnosi się zza biurka i przekręca klucz w drzwiach. Ewa wychodzi. Kamiński chce ją pogłaskać po twarzy, ale ona odtrąca jego rękę.
– Precz, czubaryku!
wychodzi. Kamiński wraca za biurko. Chwilę siedzi nieruchomo, a następnie wali się pięściami po głowie.
– Ty durny czubaryku!
Podnosi się zza biurka. Podnosi z podłogi portret Stalina i wiesza go na poprzednim miejscu. Przez długą chwilę przygląda się twarzy Stalina, który uśmiecha się do niego dobrodusznie.
– Ot, życie… – mówi Kamiński jakby się skarżył. Potem zdejmuje ze ściany mandolinę i gra swoją ulubioną tęskną dumkę
104. Jan Augustyniak siedzi skulony na swojej pryczy i patrzy na zdjęcie Krystyny.
105. Krystyna siedzi w swojej sypialni i trzyma w ręku zdjęcie Jana.
106. Ładnie umeblowany pokój. Przy stole Kamiński i Ewa. On jest rozluźniony, uśmiechnięty. Ona spięta i wystraszona. Przed nimi szklanki z herbatą, herbatniki, wino. Kamiński kładzie dłoń na dłoni Ewy.
– Nie bój się Ewuniu i wybacz mi… Nie chciałem żeby to tak wyszło… gniew, sromota zaćmiły mi umysł… Miałem przed oczami nie ciebie… – ona patrzy na niego uważnie – Wybacz mi…- Kamiński podnosi się z krzesła, bierze dziewczynę za rękę i prowadzi w stronę tapczanu. Ewa nie opiera się, idzie jak manekin. Porusza ledwie zauważalnie ustami, jakby się modliła. Kamiński sadza ją ostrożnie na tapczanie – Rozbierz się… – Ewa jakby nie słyszała – Wyjdę z pokoju… Rozbierz się… – wychodzi z pokoju. Ewa siedzi jeszcze przez chwilę nieruchomo, a potem poruszając wciąż ustami zaczyna się powoli rozbierać. Pozostaje jednak w biustonoszu i majtkach. Wchodzi Kamiński. Podchodzi do niej.
– Śmiało… – rozpina jej biustonosz.
Dziewczyna stoi całkiem naga, zasłaniając dłońmi piersi. On patrzy na nią zachłannie i zaczyna się rozbierać. Potem kładzie Ewę na tapczanie. Kładzie się na niej. Stalin z portretu uśmiecha się aprobująco. Kamiński cały czas milczy. Ewa leży nieruchomo z zamkniętymi oczami, z kamienną twarzą. Po pewnym czasie Kamiński głosem pełnym bólu i rozkoszy woła:
– Krysiu!!!
Ewa powoli otwiera oczy i pluje mu w twarz.
107. Ulicą Lwowa idzie prokurator, Paweł Bukowski, zmieniony nie do poznania. Ubrany nędznie, brodaty. Wygląda jak ukraiński chłop. Rozgląda się czujnie chociaż bardzo dyskretnie. Mijający go patrol nie zwraca na niego najmniejszej uwagi.
108. Pokój Zarubina. W pokoju Stanisław.
– Dawno nie rozmawialiśmy, panie majorze – mówi swobodnie Kombryg – Myślał pan o naszej ostatniej rozmowie?
– Oczywiście.
– I jakie wnioski?
– Żadnych. Chyba panowie nie przypuszczacie, że pójdę z wami na współpracę?
– Och panie majorze! Kto mówi o współpracy. Lojalność to jeszcze nie współpraca!
– Niech pan to sobie nazywa jak chce, odmawiam!
– Szkoda. Wielka szkoda… Miałem wobec pana pewne plany. Szkoda… – wyciąga w stronę majora talerz z pomarańczami.
– Proszę się częstować…
– Dziękuję – major nie wyciąga ręki.
– Ależ panie majorze… – Kombryg w dalszym ciągu trzyma talerz w ręku. Major bierze jeden owoc. Kombryg podaje mu nożyk. Major obiera pomarańczę. Kombryg przez chwilę obserwuje go uważnie, po czem również zabiera się do obierania pomarańczy.
– Czy panu coś mówi nazwisko Kamiński? Eugeniusz Kamiński?
– Oczywiście… – major powoli żuje pomarańczę.
– O ile dobrze wiem starał się o rękę pańskiej siostry, prawda?
– Jest pan dobrze poinformowany, generale.
– To mój zawód. Wiem też, że był pan przeciwny tym zalotom. Dlaczego?
– To nie powinno pana interesować.
– Mnie interesuje wszystko, panie majorze. Więc?
– Uważałem, że to nie jest dobra partia dla mojej siostry.
– Czy dlatego, że Kamiński jest Ukraińcem?
– Między innymi…
– Pana siostra go kochała, prawda? – pyta od niechcenia Kombryg. Stanisław rzuca na niego szybkie spojrzenie
– Być może…
– Kamiński jest teraz urzędnikiem radzieckim.
– Można się było tego spodziewać.
– Czy pan nie obawia się, że pańska siostra może z nim teraz nawiązać kontakt?
– Moja siostra jest osobą odpowiedzialną panie generale.
– A czy uwierzy pan, że pańska córka została kochanką Kamińskiego?
– Panie generale! Wypraszam sobie podobne insynuacje! – Stanisław zrywa się z krzesła.
– To nie są insynuacje, panie majorze! To fakty! Pańska córka bywa u niego w biurze i w mieszkaniu. W jego mieszkaniu! Nie przypuszcza pan chyba, że rozmawiają o poezji? – Kombryg bardzo uważnie obserwuje zachowanie Stanisława. Ten siada i ociera twarz jakby był spocony – Panie majorze, dziewczynie w tym wieku pozbawionej ojcowskiej opieki różne rzeczy przychodzą do głowy. Niech pan o tym pomyśli!
109. Mieszkanie Kamińskiego. Kamiński leży z Ewą na tapczanie. Są nadzy. Ewa jak zwykle spokojna i jakby nieobecna. Patrzy w sufit. Kamiński obserwuje ją kątem oka.
– Dlaczego jesteś dla mnie taka? – pyta Kamiński z nutą żalu w głosie.
– Jaka? – pyta Ewa nie poruszając się.
– Zimna, nieczuła…
– A jaka powinnam być?
– Czy ty naprawdę nie znajdujesz żadnej przyjemności obcując ze mną?
– Odczuwam obrzydzenie.
– Ewuniu… – Kamiński unosi się nieco na łokciu.
– Czy mogę już odejść? – pyta Ewa siadając – Zrobiłam już przecież swoje?
– Ewa, tak nie można…
– A jak…? – Ewa zeskakuje z tapczanu i zakrywa swą nagość – A jak można…?! – syczy przez zęby.
– Za to, że mnie zgwałciłeś jak buhaj, że mnie oszukiwałeś, że szantażujesz mnie wywózką rodziny, powinnam cię obdarzyć płomiennym uczuciem? Chcesz jeszcze raz? Proszę, mogę się położyć! Ale nie wymagaj ode mnie nic więcej.
– Nie bądź wulgarna!
– Ja jestem wulgarna? A ty?
Kamiński siada na tapczanie i obejmuje głowę rękami. Jest w tej chwili żałosny. Ewa ubiera się powoli. On nie patrzy na nią.
110. Ulica Lwowa. Przed bramą dużej kamienicy spaceruje Jurek. Jest zdenerwowany. Spogląda niecierpliwie w okna. Z bramy wychodzi Ewa. Otula się mocniej paltem. Jurek zastępuje jej drogę. Ewa jest zaskoczona i przestraszona
– Gdzie byłaś? – pyta chłopak.
– Załatwiałam sprawę… – wymijająco odpowiada dziewczyna.
– Jaką sprawę? – nie ustępuje Jurek.
– Daj mi spokój! – Ewa rusza dalej, lecz Jurek znowu zastępuje jej drogę.
– Ewuniu… – mówi miękko – Nie mamy przed sobą przecież tajemnic.
Przechodzący ludzie zaczynają na nich zwracać uwagę.
– Chodźmy stąd… – mówi Jurek i bierze Ewę pod rękę. Ruszają zaśnieżoną ulicą. Przez chwilę idą w milczeniu.
– Po co tam chodziłaś? – wraca do tematu Jurek. Ewa nie odpowiada. – Ewuniu… – błagalnie mówi chłopak. Ewa nie patrzy na niego. Idzie z nisko opuszczoną głową.
– Byłaś u Kamińskiego – ni to stwierdza, ni pyta chłopak. Ewa nie odpowiada – Po co ty chodzisz do niego? Przecież to szuja!
– Obiecał, że wydobędzie tatusia… – mówi Ewa cicho.
– I co? – Jurek zatrzymuje się, odwraca Ewę twarzą do siebie i patrzy jej uważnie w oczy – I co? – powtarza. Ewa nie patrzy na niego – Co chciał za to?
– Nie wiesz…? – pyta Ewa cicho, jeszcze niżej opuszczając głowę.
– O Boże! – Jurek patrzy na nią przerażony – Zgodziłaś się? Zgodziłaś się? – potrząsa dziewczyną, która sprawia wrażenie jakby go wcale nie słuchała. Raptem przywiera do niego całym ciałem i zaczyna boleśnie szlochać. Ludzie znów zaczynają zwracać na nich uwagę. Mijający patrol „milicjantów” przystaje opodal i obserwuje ich uważnie. – Idziemy – Jurek znów bierze dziewczynę pod rękę. Odchodzą.
Uliczka przed willą Tarnowiczów. Jurek i Ewa stoją opodal willi. Nie odzywają się do siebie. Jurek patrzy na dziewczynę z wyrzutem i bólem.
– Jak mogłaś…? – mówi wreszcie – Jak mogłaś…? – przez chwilę zaciska pięści z wściekłością. – Zabiję go! Przysięgam, zabiję!
Ewa patrzy na niego przerażona, zaczyna znów płakać. Jurek tuli ją do siebie i całuje. Odchodzi bez słowa prawie biegnąc.
111. Noc. Krystyna starannie wszywa medalik do koszuli męża. Szykuje skromną paczkę: suchary, słonina. Wchodzi Ewa. Obojętna wobec Krystyny, milcząca.
Krystyna:
– Unikasz mnie Ewuniu, nie przychodzisz, nie pytasz…
– O co mam pytać? Wiem nie mniej! – odpowiada hardo dziewczyna.
– Przespałaś się z nim?! – ni to pyta ni stwierdza Krystyna.
– Z kim? – czerwienieje Ewa.
– No z Jurkiem…
– A, z Jurkiem, może tak, może nie…
– Co z tobą Ewo – Krystyna próbuje ją przytulić. Ewa szorstko wyrywa się i mówi pozornie bez związku:
– Wcale nie jestem do ciebie podobna!
112. Wygodny, starannie urządzony zdobyczny pokój. Krystyna trzyma pakuneczek. Za biurkiem pewny siebie wygodnie rozparty w fotelu przyjaciel Eugeniusza – Walery.
– Powiedziano mi, że pan wiele może, chciałam wysłać paczkę do męża, do Kozielska! Ja proszę pana… – błaga Krystyna.
– Dla wroga ludu? I ja mam w tym pomóc? Za tylu naszych w Berezie? – bawi się dewizką od zegarka – Ale władza Czerwona jak matka, nie chce karać, zapomina, dajcie tę paczkę.
– Dziękuję z całego serca – Krystyna wychodzi. Po jej wyjściu Walery wrzuca paczkę do kosza. Później po namyśle, nachyla się nad nim i rozwija paczkę.
113. Pokój Zarubina. Przed biurkiem Stanisław.
– A więc trwa pan w swoim postanowieniu, panie majorze? – Zarubin mówi to bez złości, nie podnosząc głosu – Nie interesuje pana to, że rozpada się panu rodzina, marnuje córka? – Stanisław milczy – Pańska sprawa… – bagatelizuje Kombryg.
– Czy zna pan majora Stasiaka? – zmienia temat.
– Oczywiście. To daleki krewny mojej żony.
– Oficer Dwójki?
– Tego nie wiem. Był oficerem DOK we Lwowie.
– Nie wie pan, co się teraz z nim dzieje?
– Żartuje pan!
– Kiedy widział go pan po raz ostatni?
– Kilka dni przed wybuchem wojny.
– Jakie miał plany?
– Czy wtedy mogliśmy mówić o planach, panie generale? Nie wiem co się z nim później stało.
– Rozumiem.
114. Bazar we Lwowie. Zima. Śnieg. Przytupując na mrozie stoi między handlującymi Maria Tarnowiczówna. Trzyma w rękach parę męskich pantofli. Nikt się nimi nie interesuje. Podchodzi do niej Paweł Bukowski zmieniony nie do poznania, przebrany za chłopa.
– Ile za te pantofle? – pyta. Maria patrzy na niego zaskoczona. Paweł dyskretnie przykłada palec do ust – Ile?
– Chciałabym wymienić na produkty – mówi Maria i cicho pyta – Skąd się tu wziąłeś?
– Niestety nie mam produktów, mam tylko pieniądze – mówi dość głośno Paweł i dodaje cicho – Przyjdę o dziewiątej do drewutni – i głośniej – Za pieniądze pani nie sprzeda?
– Nie.
– Trudno… – Paweł odchodzi. Maria patrzy za nim w dalszym ciągu zaskoczona.
115. Wieczór. Drewutnia na terenie posesji Tarnowiczów. Skryty za załomem ściany stoi Paweł Bukowski. Chucha w zmarznięte dłonie. Po dłuższej chwili do drewutni wchodzi Maria.
– Przepraszam cię Marysiu, że kazałem ci tu przyjść. Nie chciałem wchodzić do domu. To niebezpieczne. Te kacapy i… Ołenka.
– Ołenka jest uczciwa i lojalna.
– Nie jestem pewien…
– Skąd się tu wziąłeś?
– To długa opowieść. Nie teraz… Słuchaj… Musicie koniecznie wyjechać ze Lwowa!
– Dokąd?
– Nie wiem. Macie przecież jakieś kontakty poza Lwowem?
– Tak, ale…
– Marysiu, mam wiarygodną informację, że szykują się masowe wywózki. W pierwszym rzędzie urzędników państwowych… wojskowych… ich rodziny… Nie zapominaj, że Stach był sędzią.
– Pamiętam… Ale czy poza Lwowem nie będzie wywózek?
– Na pewno też będą…
– No więc co za różnica skąd nas wezmą? Nie ruszymy się ze Lwowa!
– Powtarzam Marysiu, ukryjcie się gdzieś. Najlepiej gdybyście wyjechały do strefy niemieckiej. Macie przecież jakąś rodzinę w Lublinie…
– Niemcy nie wywożą?
– Tak, ale… o was nic nie wiedzą…
– A jak Stach wróci?
– Znajdzie was, nie bój się.
– Nie Pawełku. Nigdzie stąd się nie ruszymy. Co ma być to niech będzie. Wola Boska. Przed przeznaczeniem nie uciekniesz.
Bukowski nie daje za wygraną… Myśli intensywnie, mówi:
– Jest jeszcze jedna szansa… okazja… jedno miejsce przy generałowej, Marysiu (rozjaśnia się) pojedziesz na zachód.
– Ja, dlaczego ja?
– Wybacz, że w takiej chwili – głos mu się łamie, Bukowski jest wzruszony – Chcę, abyś wiedziała… Zawsze cię kochałem. Musiałem ci to wyznać – spuszcza głowę.
– Pawełku, daj spokój – Maria nieudolnie stara się obrócić wszystko w żart – tyle lat…
– Tak… Więc nie pojedziesz? Źle robisz Marysiu!
– Być może, ale tu jesteśmy wszystkie razem.
– Odezwę się jeszcze do was…
– Bądź ostrożny. I niech Bóg cię prowadzi… A co ty właściwie teraz robisz Pawełku?
– Tego ci nie mogę powiedzieć Marysiu! Bywaj! – całuje ją w rękę, potem delikatnie w policzek.
– Zaczekaj aż wyjdę – mówi wzruszona Maria nabierając dla niepoznaki garstkę opału.
116. Krystyna z wizytą u Kamińskiego.
– Więc jednak przyszłaś?! – Kamiński ze zdumieniem w głosie i nadzieją – Warto było czekać!
– Słuchaj… Gdzie jest ten Kozielsk? Pomóż mi… Załatw przepustkę… ja muszę mu coś powiedzieć… proszę cię… błagam.
– Jaśnie Pani błaga?
– Czego chcesz? Resztek biżuterii, futro? – Kamiński ironicznie uśmiecha się.
– A mnie? – zduszonym głosem, niemal szeptem pyta Krystyna
– Za późno gołąbeczko, za późno! Ja też mam swój honor!
117. Późny wieczór. Ciemno w pokojach. Pusto. Drze się tylko mały Stefek. Krystyna w palcie nadbiega z ulicy, pochyla się nad łóżeczkiem, całuje zapamiętale, obłędnie, ze łzami w oczach swego małego synka:
– Wybacz mi, wybacz – mówi – szukałam tatusia.
118. Willa Tarnowiczów. Hall, przez który przechodzi Krystyna. Naprzeciw idzie oficer Waśka. Zastępuje jej drogę i próbuje objąć. Mówi coś przy tym niezrozumiale. Krystyna odpycha go i ucieka.
Kuchnia. Krystyna zdyszana, zdenerwowana trzyma się oburącz za piersi. Do kuchni wtacza się pijany Waśka.
– Czemu uciekasz krasawica? Ruski ci śmierdzi, ha?
Obejmuje szarpiącą się Krystynę i przyciska ją do ściany. Niedwuznacznie zadziera jej spódnicę.
– Pokaż jaśnie pani czy to dobrze robisz – śmieje się ochryple.
Krystyna szarpie się… Wyswobadza się z jego objęć i wali go w twarz.
– Och ty suko! – Waśka napiera na nią całym ciałem – chciałem po dobroci! Sowieckiego oficera w mordę walisz? Burżujska blat! – Znów mocno obejmuje Krystynę, przyciska do ściany i wpycha jej kolano między nogi – Po dobroci chciałem… Po dobroci… – powtarza. – Wszyscy równi! Batko Stalin obiecał!
Do kuchni wpada drugi oficer – Rosjanin.
– Waśka – krzyczy ostro – Zostaw! – Waśka wiesz co grozi za nachalstwo?
Waśka odchodzi od Krystyny i obrzucając tamtego złym spojrzeniem wychodzi z kuchni.
– Wybaczcie pani – mówi oficer – To dobry chłopak, tylko ma słabą głowę do wódki. Jak pijany to głupieje.
Krystyna zasłania twarz dłońmi i płacze. Rosjanin robi ruch jakby chciał pogładzić ją po plecach. Rezygnuje jednak. Stoi chwilę nad płaczącą Krystyną.
– Wybaczcie – powtarza i odchodzi.
119. Na bramie napis: Poszukiwany szpieg, wróg ludu. Każdy kto ujawni, otrzyma nagrodę. Na dole podobizna Bukowskiego. Podobne afisze wiszą na płotach i domach. Jurek chodzi przed bramą kamienicy, w której Kamiński ma swoje biuro. Po dość długim oczekiwaniu z bramy wychodzi Kamiński. Jurek doskakuje do niego i wali go pięścią w twarz. Kamiński zaatakowany niespodziewanie przewraca się. Jurek kopie go kilka razy.
– Szubrawcu! – woła Jurek i kopie znów Kamińskiego
– Na pomoc! – Woła Kamiński usiłując się podnieść. Jurek znów kopie go w twarz.
– Zabiję! – mówi chłopak zduszonym głosem.
Na dalszym planie ukazuje się trzyosobowy patrol „milicjantów”. Biegną w ich stronę. Jurek usiłuje zbiec, lecz Kamiński chwyta go za nogę. Jurek przewraca się. Doskakują „milicjanci”. Podnoszą Jurka trzymając go mocna za ręce. Jurek szarpie się.
– Aaaa… druh drużynowy – ironicznie mówi jeden z „milicjantów”. Przejdziemy się do komendantury. Kamiński chusteczką ściera krew z twarzy.
– Zostawcie go – mówi do „milicjantów”. – To moja sprawa. Osobista. – dodaje.
120. Salon w willi Tarnowiczów. Samotna Anna cicho gra na fortepianie. Może być Szopen. Nie zauważony przez nią w drzwiach staje oficer, starszy z Rosjan. Oparłszy głowę o futrynę z przyjemnością słucha gry. Anna zauważa go i przestaje grać. Oficer postępuje w jej kierunku.
– Grajcie pani, grajcie, proszę… – mówi cicho i przysiada na krześle obok. Anna znów uderza w klawisze.
– Szopen… – mówi cicho oficer. Anna potakuje głową, rzucając na Rosjanina zaciekawione spojrzenie. – Wielki kompozytor – Anna gra dalej.
– My też mamy wielkich kompozytorów – mówi Rosjanin – Czajkowski… Glinka, Rachmaninow, Musorgskij…
– To są kompozytorzy rosyjscy, nie sowieccy… – mówi Anna, nie przerywając gry.
– Teraz też mamy wielkich kompozytorów… Szostakowicz, Chaczaturian…
– Jest pan muzykiem?
– Nie, zawodowym wojskowym. Ale lubię muzykę – Anna gra fragment utworu Szostakowicza. Oficer słucha z zainteresowaniem.
– Znacie pani naszych kompozytorów? – dziwi się.
– I rosyjskich poetów… Puszkina… Lermontowa… Tiutczewa… Naród rosyjski miał wielką literaturę, muzykę, dramat… co się stało z tym narodem… – Anna w dalszym ciągu gra Szostakowicza.
– Nie rozumiem was pani. Za radzieckiej władzy kultura rozkwitła jeszcze bardziej. Nie tylko rosyjska. Chaczaturian na przykład jest Ormianinem.
– Wiem…
– Jesteście pani pianistką?
– Śpiewaczką operową.
– O! Bardzo mi przyjemnie. Może kiedyś będę miał szczęście usłyszeć panią na scenie?
– Wątpię…
– Dlaczego? My szanujemy i lubimy artystów. Sam towarzysz Stalin osobiście bywa w Bolszom Tieatrie…
– Co pan powie? – ironicznie dziwi się Anna.
– Tak, towarzysz Stalin jest wielkim miłośnikiem sztuki i wielkim jej opiekunem. Pod jego przywództwem kultura sowieckiej Rosji i innych narodów sowieckich rozwija się i kwitnie. U nas każdy człowiek obdarzony talentem może liczyć na pomoc władzy sowieckiej i towarzysza Stalina. Osobiście. Mamy całe zastępy młodych, utalentowanych poetów, pisarzy, muzyków, aktorów, tancerzy… Słyszeliście pani o tancerce Ułanowej? Albo o aktorce Liubow Orłowej?
– Słyszałam…- Anna cały czas gra na fortepianie. Milkną na chwilę. Oficer z przyjemnością wsłuchuje się w tony muzyki.
– Pierwszy raz byłem na koncercie dopiero za sowieckiej władzy. Miałem dwadzieścia siedem lat… – mówi oficer jakby do siebie. – Zauroczyła mnie muzyka… Ja prosty chłopak z Syberii…
– Pochodzi pan z Syberii? – interesuje się Anna.
– Tak pani. Jestem potomkiem Kozaków zdobywających Syberię.
– Dla cara?
– Dla cara – zgadza się Rosjanin – Ja też urodziłem się za carskiej władzy…
– Jak tam można żyć…? – wzdycha Anna.
– Na Syberii? Sybir to piękna kraina, pani. Jest taka piosenka: „Ech Sybir, Sybir ty toże ruskaja ziemla…” Wiosną Syberia zamienia się w wielki kwitnący ogród…
– A zimą?
– No cóż… zimy u nas ostre. Ale my przywykli, pani. My twardy naród. – Anna przestaje grać. – Tyle polskich kości w tej nieludzkiej ziemi – mówi.
– Proszę grać, pani – prosi oficer.
121. Pokój Zarubina. W pokoju Jan Augustyniak.
– Poprzednia nasza rozmowa nie była zbyt przyjazna, panie poruczniku – mówi Zarubin z lekkim uśmiechem.
– Obawiam się że i ta będzie taka sama. Nie jesteśmy przyjaciółmi.
– Zdaję sobie z tego sprawę. Uważam jednak, że jako ludzie inteligentni możemy się porozumieć.
– W jakiej sprawie?
– Nie mogę zrozumieć, dlaczego pan, człowiek niezwykle inteligentny i kulturalny upiera się by przebywać w tym obozie?
– Pan chyba kpi ze mnie?
– Skądże!
– Czy mam inne wyjście?
– Oczywiście! Nie proponuję panu współpracy z nami, bo wiem, że pan tę ofertę odrzuci, ale przecież może być pan lojalnym obywatelem…
– Lojalnym wobec kogo?
– Wobec Związku Sowieckiego.
– Znów pan kpi.
– Nie śmiałbym panie poruczniku! Jest pan wykształconym prawnikiem i z powodzeniem może się pan włączyć w pokojowy nurt życia. U nas każdy człowiek ma nieograniczone możliwości. Praca czeka na każdego. A poza tym… Ma pan dom, rodzinę. Miejsce pana jest przy żonie i synu. A tak nawiasem, panie poruczniku. W willi pańskiego szwagra, gdzie teraz zamieszkuje pańska żona, zakwaterowano kilku naszych oficerów. Nie obawia się pan, że pańska żona, kobieta młoda, urodziwa…
– Znam swoją żonę!
– Panie poruczniku! Kto z nas może z czystym sumieniem powiedzieć, że zna kobietę? – uśmiecha się Zarubin.
– Ja jestem pewien swojej żony! – Jan mówi to wzburzony.
– Na pańskim miejscu nie byłbym taki pewien… – mówi zagadkowo Kombryg.
– Co pan insynuuje?
– Nic! Jako doświadczony mężczyzna po prostu uważam, że kobieta pozbawiona przez dłuższy czas swego mężczyzny, może sobie znaleźć zastępstwo.
– Nie zna pan mojej żony!
– Niestety, nie miałem przyjemności poznać. Zwracam panu jednak uwagę, że lepiej być w pobliżu ukochanej kobiety. Otrzymał pan list z domu?
– Tak.
– Wszystko w porządku?
– Jeżeli w ogóle jest tu coś w porządku.
– Panie poruczniku, raz jeszcze proszę o zastanowienie się nad moimi propozycjami. Dla własnego dobra.
– Dziękuję, ale nie skorzystam.
– To pańskie ostatnie słowo?
– Tak!
– Uważałem, że jest pan bardziej przywiązany do swej żony. Ale trudno – Kombryg rozkłada ręce – Decyzja należy do pana, panie poruczniku.
122. Sypialnia Krystyny. Noc. Krystyna leży w ciemnościach z otwartymi oczami. Ręce trzyma pod kołdrą. Twarz jej powoli tężeje, napina się, oddech staje się przyśpieszony. Po chwili odrzuca głowę do tyłu, zaciska zęby i prawie wyje:
– Jaaanku!!!
Od jej krzyku budzi się w łóżeczku Stefek i zaczyna płakać. Krystyna ciężko dyszy i sprawia wrażenie, że nie słyszy płaczącego synka.
– Janku, Janku, Janku… – powtarza coraz ciszej. Łzy ciekną jej po policzkach.
123. Mieszkanie Kamińskiego. On w samej koszuli siedzi przy stole. Twarz ma pooklejaną plastrami. Wchodzi Ewa.
– Po coś przyszła? Nie wzywałem cię. A co, spodobało się?
Ewa siada na przeciw niego i obserwuje go z niejaką satysfakcją
– Napuściłaś na mnie tego gówniarza… – mówi on.
– Ja…?
– Po jakiego czorta opowiedziałaś mu o nas?
– Wstydzisz się? – Ewa mruży oczy ironicznie.
– Nie, ale… – nie wie co dalej mówić.
– Gdzie on jest?
– Kto?
– Jurek.
– Pewnie jedzie na wycieczkę za krąg polarny. Napaść na sowieckiego urzędnika, to ciężkie przestępstwo.
Potem pochyla twarz w dłoniach.
– Boże mój Boże… tylko mi nie mów, że kochasz tego szczeniaka – mówi Kamiński.
– Jak ci nie wstyd…? – mówi Ewa pogardliwie. – On więcej wart niż takich siedmiu – pełna pogardy wskazuje na Eugeniusza.
– Czy musimy się kłócić? – pyta łagodnie Kamiński. Ewa patrzy na niego zdziwiona. – Czy nie możemy przynajmniej raz porozmawiać jak ludzie sobie przyjaźni? Wiem, że zawiniłem wobec ciebie, ciężko zawiniłem… – pochyla głowę. – Nie mogłem się opanować. Tak przypominasz Krysię… – mówi cicho.
– Kochasz ją nadal? – pyta Ewa, również przyciszonym głosem.
– Bardziej niż siebie samego – mówi gwałtownie. Milczy chwilę. – Nie! Kłamię! Teraz kocham ciebie Ewuniu… Tęsknię za tobą, czekam na dobre słowo… – zakrywa twarz dłońmi, wydaje się, że płacze. Ewa patrzy na niego coraz bardziej zdziwiona – Masz rację Ewuniu! Cham ze mnie, czubaryk nieszczęsny! Co ja winien temu, że serce mi każe Polkę kochać, co? – odrywa dłonie od twarzy. Oczy ma suche – Przez te wszystkie dni czekałem, że chociaż raz powiesz do mnie, chociażby przez zapomnienie: kochany… I nie doczekałem się…
– Czy musiałeś tak ze mną postępować? Oszukiwać mnie? – pyta cicho Ewa.
– Z dobrej woli nie przyszłabyś do mnie…
– To prawda…
Kamiński podnosi się zza stołu, podchodzi do Ewy i podnosi ją z krzesła. Chwilę przygląda się jej twarzy, jakby chciał ją zapamiętać. Potem całuje ją delikatnie w usta. Ewa po raz pierwszy oddaje mu pocałunek. I natychmiast odpycha go od siebie.
– To twoja nowa sztuczka? – mówi wzburzona.
– Ewuniu, przysięgam…
– Nie przysięgaj… Mam się rozbierać? – pyta z ironią.
– A chcesz?
– Wszystko mi jedno.
– To nie rozbieraj się – Kamiński wraca na swoje miejsce za stołem i podpiera twarz rękami. Ewa znów patrzy na niego zaskoczona. Podchodzi do niego powoli i gładzi po bujnej czuprynie. On chwyta jej dłonie i przyciska do ust.
– Wybacz durnemu czubarykowi. Chodź, zagram to się dusza uspokoi.
Chwyta mandolinę i gra ciągle tę samą dumkę.
124. Krystyna skulona, zziębnięta, w fotelu, przewiązana szalem. W salonie puste miejsce po fortepianie. Wbiega promienna Maria.
– Krysiu, mamy kozę! Za fortepian!
– Mama bez fortepianu/ – dziwi się Krystyna – A Rebeka?
– Już nie przychodzi. Holcman ją zabrał. Podobno mama znęcała się nad dzieckiem! … Też coś. – prycha Maria. – Krysiu, cieszysz się, Krysiu! – Maria jest dumna i zachwycona. – Chodź! Wymościmy jej legowisko.
125. Drewutnia z kozą, którą zajmuje się Maria. Krystyna jakby nieobecna.
– Powiedz, czy ty Marysiu byłaś ze Stachem szczęśliwa?
– Jak to byłam? Jestem! Przecież on wróci!
Koza obwąchuje posłanie. Maria ciągnie Krystynę. – Chodź wykąpiemy małego…
– Nie ma przecież wody…
– Ale jest śnieg. Dużo śniegu. Wystarczy podgrzać!
126. Plac między budynkami w „skicie”. Przez plac idzie Stanisław Tarnowicz. Naprzeciw niemu idzie podporucznik Mieczysław Bartosiński. Oddaje honor Stanisławowi i raptem zawraca.
– Przepraszam, panie sędzio, pan mnie nie poznaje? – pyta.
Stanisław wpatruje się w twarz tamtego dłuższą chwilę.
– Wybaczy pan poruczniku… Twarz jakby znajoma, ale…
– Mieczysław Bartosiński – przedstawia się – Sądził mnie pan w zeszłym roku we Lwowie…
– Przypominam sobie… Komunista? – Bartosiński kiwa głową.
– I pan tutaj?
– Jak pan widzi, panie sędzio…
– Proszę nie używać mego cywilnego tytułu.
– Tak jest panie majorze! – uśmiecha się Bartosiński.
– Myślałem, że komuniści komunistów nie przetrzymują za drutami – mówi Stanisław.
– Jak pan widzi jest inaczej.
– Musi być panu cholernie przykro, panie poruczniku?
– A panu jest wesoło, panie majorze?
– Mnie tu przetrzymują moi wrogowie, ale pan…? Przecież wtedy, w sądzie przekonywał mnie pan, że powinniśmy zawrzeć pakt obronny ze Związkiem Sowieckim…
– I w dalszym ciągu tak uważam. Popełniliśmy błąd panie majorze.
– Jest pan w dalszym ciągu zwolennikiem Związku Sowieckiego!
– Panie majorze… – kiwa głową Bartosiński – Jesteśmy obaj w jednakowej sytuacji i nie widzę powodu, żebyśmy mieli prawić sobie impertynencje. Dlaczego wy zawsze nas uważaliście za agentów sowieckich?
– A nie byliście?
– Udowodnił mi to pan na procesie? – śmieje się – Nie ma dowodu, nie ma winy. Coś panu powiem panie majorze. Nasza głupota, nasza żałosna głupota polega na tym, że nie potrafimy spojrzeć szerzej na zagadnienie a sprzeczamy się o duperele. O duperele! Zamiast obrzucać się inwektywami, trzeba było spokojnie zastanowić się nad tym jak ratować Polskę. O duperele można się sprzeczać w wolnym, silnym, suwerennym państwie, panie majorze! Żegnam pana – Bartosiński salutuje i odchodzi.
Naprzeciw Stanisława idzie Zarubin. Stanisław i inni oficerowie w tle salutują. Zarubin oddaje honory. Stanisław stoi jeszcze przez chwilę i kręci głową jakby się nad czymś zastanawiał.
127. Czy to z nerwów czy z powodu wczesnej ciąży Ewa wymiotuje. Jest bezradna i zagubiona jak dziecko.
128. Noc. Willa Tarnowiczów z ciemnymi oknami. Pod willę podjeżdża ciężarówka. Wyskakuje z niej kilku żołnierzy i „milicjantów”, z szoferki wychodzi oficer NKWD. Jeden z żołnierzy wali pięścią w drzwi wejściowe. Po dłuższej chwili w oknach zapala się światło.
Hall w willi Tarnowiczów. Stoją wszystkie kobiety łącznie z Ołenką. Wszystkie w nocnych koszulach. Krystyna przyciska do piersi płaczącego Stefka. Naprzeciw kobiet oficer NKWD z kartką w ręku.
– Tarnowicz Anna Pawłowna – wyczytuje z kartki. Nim Anna zdążyła odpowiedzieć jeden z milicjantów popycha ją brutalnie pod ścianę
– Tarnowicz Maria Adamowna – czyta dalej. Maria przechodzi i staje koło Anny.
– Augustyniak Krystyna Feliksowa – Krystyna wraz z dzieckiem staje koło matki i bratowej.
– Tarnowicz Ewa Stanisławowna – Ewa dołącza do pozostałych.
– Ubierać się i zabrać najpotrzebniejsze rzeczy. I bez żadnych sztuczek. Czekam dziesięć minut.
Kobiety przez chwilę stoją jak skamieniałe. Potem powoli wychodzą z hallu. Zostaje w nim tylko Ołenka.
– A ty kto? – pyta oficer.
– Meresta Ołena Stepanowna – odpowiada Ołenka – służąca.
– Parszywa służba. Koniec z tym.
– Ja z nimi.
– Durna. Mało ci krwi utoczyli?
Oficer sprawdza na kartce – Możesz iść spać – Ołenka nie rusza się. Do hallu wchodzą kobiety już ubrane. Z niedużymi węzełkami w rękach. Krystyna podchodzi do Ołenki i podaje jej synka.
– Pójdziesz do państwa Augustyniaków. Niech się zaopiekują…
Ołenka zaczyna znów płakać.
– To wasze dziecko? – pyta oficer wskazując na Stefka.
– Moje – potwierdza Krystyna.
– Dziecko pojedzie z matką – decyduje oficer.
– Jego nazwisko jest na liście? – pyta Krystyna. Oficer nieco zbity z pantałyku patrzy na kartkę – Augustyniak Stefan Janowicz…? – podpowiada Krystyna.
– Nie ma takiego – stwierdza oficer.
– No to jakim prawem chcecie go zabrać? – pyta Krystyna.
Oficer duma przez chwilę głęboko, a potem macha ręką.
– Niech zostanie.
W półotwartych drzwiach oficerowie kwaterujący w willi Tarnowiczów obserwują całą scenę w milczeniu. Nawet Waśka jest poważny. Trzyma w dłoni rozpylacz. Chce oddać. Kobiety wychodzą z tobołkami w rękach. Na środku hallu zostaje samotna płacząca Ołenka, z płaczącym również Stefkiem na rękach.
129. Przed willą. Kobiety przy pomocy żołnierzy wsiadają na platformę ciężarówki. Z willi wychodzi żołnierz i rzuca im palta.
– Przydadzą się – mówi i gramoli się na ciężarówkę. Samochód odjeżdża.
130. Hall w willi Tarnowiczów. Pośrodku stoi płacząc Ołenka i stara się uspokoić Stefka. Z pokoju obok wychodzi starszy oficer (który słuchał gry Anny) i zbliżywszy się do nich usiłuje zabawić Stefka poruszając mu palcami przed noskiem. Malec krzyczy dalej.
– Może głodny? – pyta oficer Ołenkę. Ta kręci głową przecząco i wychodzi z dzieckiem z hallu.
131. Duży gabinet z ogromnym portretem Stalina na ścianie. Za stylowym biurkiem siedzi ojciec Rebeki Holcman. Przed biurkiem zmieniony na twarzy, rozdygotany Kamiński.
– Towarzyszu komendancie, błagam – mówi Kamiński proszącym głosem.
– Powiedziałem już Jewgieniju Grigoriewiczu, że ja w takiej sprawie nic pomóc nie mogę. Jak wy to sobie wyobrażacie? Mam iść do naczelnika NKWD i powiedzieć mu: nie wywoźcie jej, bo mnie prosi o to Jewgienij Grigoriewicz? A czemuż wam tak zależy na tej Polce, Jewgieniju Grigoriewiczu? Spodobała się? Co? – mężczyzna przymyka domyślnie oko – Nie martwcie się…
– Mam wobec niej pewne zobowiązania Aleksander Pietrowicz.
– Zobowiązania? Lepiej tego w NKWD nie mówić, mileńki. Dobrze radzę. A pomóc niestety nie mogę – rozkłada bezradnie ręce.
132. Pokój Zarubina. W pokoju Stanisław. Zarubin uśmiecha się przyjaźnie.
– Polubiłem pana, majorze – mówi Zarubin – będzie mi pana brakowało.
– Czyżbyśmy mieli się rozstać?
– Tak sądzę. Ludzie się spotykają i rozstają panie majorze. Takie życie… Może się jeszcze kiedyś w życiu spotkamy.
– Wątpię…
– Niech pan tak nie mówi.
– Panie generale, jest pan inteligentnym człowiekiem i chyba zdaje pan sobie sprawę, że nasze światy to dwa różne światy. Szanuję pana jako człowieka, nie pałam jednak chęcią utrzymywania z panem stosunków jako z przedstawicielem okupanta. Rozumie to pan, przypuszczam?
– Staram się… chociaż przyznam szczerze, że jest dla mnie zagadką pańska irracjonalna postawa. Żeby nie zauważać aktualnej sytuacji? Jeśli wy, inteligenci polscy, nie znajdziecie z władzą sowiecką wspólnego języka… – Zarubin kręci głową.
– To co?
– Może to się dla was skończyć nieprzyjemnie.
– To znaczy jak? – Stanisław patrzy pytająco na Kombryga, ten jednak nie odpowiada – pojedziemy na Sybir? Wiele pokoleń Polaków wywieźliście na Sybir, a jednak Polska zmartwychwstała!
– Znów ten patos! – rozkłada ręce Zarubin – panie majorze, mam pewne dane, że zostaniecie zwolnieni z obozu. Ale ostrzegam pana po przyjacielsku, jeśli nie zmieni pan i panu podobni… swojej postawy i przeciwstawicie się władzy sowieckiej, może się to dla was skończyć tragicznie. My nie tolerujemy wrogów sowieckiej władzy! – mówi to groźnie, jak nigdy dotąd.
– Panie generale jest pan wśród Rosjan chyba jedynym przyzwoitym człowiekiem. Panu jedynemu nasz generał polecił oddawać honory wojskowe…
– To mi niezwykle pochlebia – mówi Kombryg poważnie – nawet nie wie pan jak bardzo.
– Więc niech pan nie niweczy swego pozytywnego wizerunku niewczesnymi groźbami, panie generale!
– Ja nie grożę, panie majorze! Ja ostrzegam! A to różnica! – Kombryg mówi to lekko podniesionym głosem
– Przez cały czas naszych rozmów starał się mnie pan przekonać, że nasze narody mają jakieś wspólne interesy. Doceniam to, lecz chcę panu oświadczyć jeszcze raz, że myli się pan! Nie mamy żadnych wspólnych interesów!
– Szkoda, że pan tak uważa, panie Stanisławie – Kombryg po raz pierwszy zwraca się do Tarnowicza po imieniu. Ten spogląda na niego szybko, zdziwiony.
– Tak uważam. I nic nie zmieni mojego zdania! – Stanisław wstaje.
133. Pokój w mieszkaniu państwa Augustyniaków. Typowy salon mieszczański. W pokoju siedzą oboje państwo Augustyniakowie, ich córka Jadwiga trzymająca na ręku Stefka i Ołenka. Ołenka płacze.
– Jesteś dobrą dziewczyną, Ołenka – mówi łagodnie pani Augustyniakowa – Ale my sami lada dzień spodziewamy się deportacji… Co się wtedy stanie z maleństwem? Wnukowi nieba gotowiśmy przychylić, ale sama widzisz…
– Pani Krystyna prosiła… – mówi przez łzy Ołenka.
– Bez jej prośby zajęlibyśmy się Stefkiem, ale … nas czeka ten sam los… Widzisz co się wokół dzieje… Aresztowania, deportacje… – włącza się Augustyniak. – Może się znajdzie jakieś inne wyjście, żeby uratować naszego wnuka…? Podobno w transportach dzieci mrą dziesiątkami – mówi Augustyniakowa.
– Może pójdziesz do Klinghoferowej, moje dziecko – mówi Augustyniak – Janek prowadził jego sprawy – zwraca się do żony.
– Chryste Panie! Mój jedyny wnuk u Żydów! Koniec świata! – Augustyniakowa wznosi oczy ku niebu.
– Uspokój się mamusiu! – wtrąca się Jadwiga – Każdy sposób jest dobry, żeby uratować Stefka.
– Może pan prezes by sam porozmawiał z aptekarzową – nieśmiało wtrąca Ołenka.
– Ona ma rację, tatusiu – mówi Jadwiga.
– No cóż… – rozkłada ręce Augustyniak – Nich teraz Ołenka wraca do domu… z dzieckiem, nas mogą wywieźć – każdej nocy – wyjaśnia – A jutro pójdziemy… – Babcia i ciotka tulą w objęciach płaczącego Stefka.
134. Niezbyt wielki gabinet z portretem Stalina na ścianie. Za biurkiem oficer NKWD w mundurze, przekrzywiwszy na bok głowę patrzy z zainteresowaniem na Kamińskiego, który stoi przed biurkiem. Kamiński jest zdenerwowany, nerwowo zaciera ręce i poprawia włosy.
– Rozumiem, że chcecie, żeby tę… jak ona tam … wyłączyć. Tak?
– Właśnie – mówi nerwowo Kamiński.
– A powiedzcie mi towarzyszu drogi, dlaczego niby akurat mamy oszczędzić tę burżujkę, krwiopijcę? Pomyśleliście o tym? Jeżeli zaczniemy kierować się uczuciami, to co stanie się z naszą Ojczyzną? Pomyśleliście o tym? – oficer podnosi się i wychodzi zza biurka. – Coś mi się tu nie podoba.
– Ależ towarzyszu… – usiłuje oponować Kamiński.
– Pomyślimy, popatrzymy… – mówi spokojnie, lecz z groźbą w głosie oficer – Pokochaliście polskich gnębicieli, tak? – znów przekrzywiwszy głowę przygląda się z bliska twarzy Kamińskiego, ten coraz bardziej traci rezon pod jego spojrzeniem. – Dam wam dobrą radę, towarzyszu Kamiński – Nie wtykajcie nosa w nie swoje sprawy, bo wam go trzeba będzie przyciąć, rozumiecie? I to razem z głową! – dodaje z sykiem.
Kamiński kiwa głową. – To dobrze… Idźcie i nie zawracajcie nam głowy! Mamy poważne sprawy do załatwienia…
135. Bocznica kolejowa. Przy rampie wagony towarowe z zadrutowanymi oknami. Rampa obstawiona gęsto wojskiem. Po drugiej stronie rampy tłum rodzin, odgrodzonych przez kordon żołnierzy. W tłumie oboje starsi Augustyniakowie, Jadwiga ze Stefkiem na ręku. Miga twarz Pawła Bukowskiego. Gwar wielu głosów. Na dalszym planie, jakby się kryjąc, stoi Kamiński. Czapkę naciągnął głęboko na oczy i czujnie rozgląda się wokół. Gwar wielu głosów.
136. Pod rampę podjeżdżają ciężarówki. Wychodzą z nich zatrzymani. Wśród nich Anna, Maria, Krystyna i Ewa. Popędzani przez żołnierzy przechodzą przez rampę i wchodzą do podstawionych wagonów. Krystyna zatrzymuje się na moment i patrzy w tłum. Jadwiga podnosi nad głową Stefka. Widzi też zrozpaczonego Kamińskiego. Nic nie mówią. Z tyłu czai się Jurek. Krystyna robi dyskretny ruch. Popycha ją brutalnie żołnierz. Wraz z innymi niknie w drzwiach wagonu.
137. Wnętrze wagonu – tiepłuszki. Wtłaczani przez żołnierzy ludzie zajmują miejsca na pryczach i podłodze. Ścisk, krzyki, płacz, strzępy modlitwy. Kamiński patrzy ze swego miejsca na wagon, w którym zniknęły kobiety. Patrzy nieruchomo, ze ściągniętą, skamieniałą twarzą.
Nasze kobiety usiłują zająć miejsca na pryczy, lecz spychają je mężczyźni. Sadowią się więc na podłodze pod ścianą, przytulone do siebie, przyciskając do siebie tobołki.
Ewa wymiotuje na gazety. Syczy do Krystyny:
– To przez ciebie. Ty go wprowadziłaś do naszego domu.
Przysuwa się do Anny.
– Co z nami będzie babciu? – pyta Ewa przytulona do Anny i patrzy na nią z nadzieją w oczach.
– Co Bóg da moje dziecko… co Bóg da… może On o nas nie zapomni – mówi Anna z westchnieniem.
– Boję się… – szepce cicho Ewa. Anna przytula ją mocniej do siebie. Na zewnątrz słychać krzyki żołnierzy. Szczęk zamykanych wagonów. Zatrzaskują również ich wagon. We wnętrzu robi się półmrok. światło wpada tylko przez zadrutowane okienka. W smudze światła piękna, nieruchoma i ściągnięta bólem twarz Krystyny. Przytula ją do siebie Maria.
– Ufaj Bogu Krysiu… – szepce. Krystyna nie reaguje. Patrzy gdzieś w dal nieruchomym wzrokiem. Szczękają bufory. Słychać gwizd lokomotywy. Pociąg rusza. Anna swym pięknym głosem intonuje: „Serdeczna Matko, opiekunko ludzi, niech cię płacz sierot do litości wzbudzi…”
Wraz z nią zaczyna śpiewać Maria, potem Ewa. Po chwili słowa pieśni podejmują inni. Po jakimś czasie śpiewa cały wagon. Tylko Krystyna siedzi nieruchomo wpatrzona w dal. Koła pociągu stukają po zwrotnicach.
138. Na biurku porzucona mandolina. Portret Stalina na swoim miejscu. Kamiński patrzy nań, Stalin na niego. Kamiński siedzi przy biurku z głową opartą na rękach. Oczu nie widać. Wzdycha głęboko, odrywa dłonie od oczu i patrzy na leżący przed nim srebrny krzyżyk. Bierze go do ręki, całuje.
– Hospody… – mówi tragicznym głosem – Hospody… pomyłuj…
Powoli, jak w lunatycznym śnie otwiera szufladę biurka, wyjmuje z niej rewolwer. Odruchowo przekręca bębenek, sprawdzając czy są naboje. Głośno wciąga powietrze i szybko przyłożywszy lufę do skroni, strzela. Zbliżenie blatu biurka. Srebrny krzyżyk coraz bardziej zalewany przez krew. Stalin z portretu przygląda się tej scenie.
139. Pokój w mieszkaniu Klinghoferów. Klinghoferowa, piękna Żydówka w wieku około trzydziestu pięciu, sześciu lat siedzi naprzeciw Władysława Augustyniaka. Nieco z boku Ołenka ze Stefkiem na rękach. Obok Klinghoferowej stoi chłopiec jedenasto, dwunastoletni.
– Wie pan, szanowny panie prezesie, jak mój mąż szanował pana mecenasa i całą rodzinę, ale… Pan myśli, że mnie zostawią w spokoju…?
– Myślę… – zaczyna Augustyniak, lecz Klinghoferowa wpada mu w słowo.
– Że jesteśmy Żydami? A cóż to dla nich znaczy, panie prezesie? Mój mąż jest oficerem tak jak i pański syn. Siedzą w tym samym obozie… a do tego mój mąż to burżuj, kamienicznik. Nie, panie prezesie… nie zostawią mnie w spokoju. Chciałabym panu pomóc z całego serca, ale jak? Mam swoje dziecko – wskazuje na chłopca stojącego obok niej. – Wywieźli już Bersonów… Zyskindów… Znał ich pan przecież panie prezesie… – Augustyniak kiwa głową. – Przyjdzie kolej i na nas… – uśmiecha się smutno.
– Nie należy być taką pesymistką, szanowna pani… – mówi Augustyniak bez przekonania.
– Pesymistką…? Nie. Ja jestem realistką. Jesteśmy wrogami Związku Sowieckiego, że tak powiem naturalnymi, z samego urodzenia… Nie zostawią nas w spokoju. Przykro mi, że nie mogę panu pomóc, panie prezesie.
– Miałem nadzieję, że pani nie ruszą…
– Ruszą, ruszą, panie prezesie… Wszystkich ruszą… – Klinghoferowa ociera łzy chusteczką.
– Należy ufać Bogu…
– A cóż nam innego zostaje, panie prezesie kochany? Co? – Kobieta otrząsa się i przygarnia do siebie syna. – Może dziewczyna? – pokazuje wzrokiem Ołenkę.
-A cóż ona może…? – mówi Augustyniak i podnosi się – Przepraszam za to najście, ale rozumie pani…? – całuje Klinghoferową w dłoń.
– Rozumiem, rozumiem… Nich Bóg ma nas w opiece…
140 Drewutnia Tarnowiczów. Wieczór. W drewutni Ołenka karmi kozę. Zza załomu ściany wychodzi Paweł Bukowski. Ołenka krzyczy przerażona.
– Cii…! – Paweł podchodzi do niej bliżej – Nie bój się… To ja, Bukowski!
– Pan prokurator? – dziwi się dziewczyna.
– Cicho! Nie mów do mnie tak… Co z dzieckiem?
– Jest ze mną… Byłam u państwa Augustyniaków… Byliśmy ze starszym panem u tej Żydówki, no, aptekarzowej…
– Klinghoferowej?
– Tak.
– I co?
– Wszyscy się boją…
– A ty?
– Ja też się boję, panie prok… Mają się do nas sprowadzić jakieś… Mnie na razie pozwolili mieszkać w kuchni… Był Kamińskij, on teraz…
– Wiem… I co zamierzasz?
– Nie znaju, pane… Chyba pójdę do swoich… na wieś…
– Nie możesz zabrać małego ze sobą?
– Mogłaby panie prok… tego… no…, ale mój Batko… on nie lubi Polaków…
– Zostawisz tutaj małego?
Dziewczyna przez dłuższą chwilę nie odpowiada. Mnie rąbek sukienki, patrzy w ziemię. Dopiero po dłuższej chwili odpowiada:
– Nie zostawię…
– Dobra z ciebie dziewczyna, Ołenko – Paweł głaszcze ją po policzku – będę starał się ci pomóc… może później zabiorę małego… A na razie masz… – wtyka dziewczynie w dłoń zwitek pieniędzy, dziewczyna wzdryga się nieco – Weź, weź… dasz swemu Bat’ce – dziewczyna chowa pieniądze za stanik.
141. Plac obozowy w Kozielsku. Ładna wiosenna pogoda. Oficerowie spacerują i stojąc w małych grupkach dyskutują zawzięcie. W jednej z takich grup Stanisław i major KOP-u.
– Nie wierzę w nasze zwolnienie… – mówi starszy już wiekiem podpułkownik z oznakami lekarza.
– Dlaczego? – nie zgadza się z nim inny podpułkownik z oznakami lekarza – nie prowadziliśmy z nimi wojny… Ponadto konwencja haska…
– Panie pułkowniku – wtrąca Stanisław – Zapomina pan, że Sowieci nie podpisali tej konwencji!
– Mimo wszystko! Nie jesteśmy w pełnym słowa znaczeniu jeńcami wojennymi – upiera się lekarz – Raczej internowanymi…
– Czy to dla nich ważne? – pyta Stanisław.
– Rozmawiałem z Kombrygiem… – mówi starszy podpułkownik.
– Ja też z nim rozmawiałem panie pułkowniku… – wtrąca sceptycznie Stanisław.
– Moim zdaniem pojedziemy na białe niedźwiedzie… – wtrąca major z oznakami piechoty.
– Jeżeli nas nie wystrzelają – wtrąca milczący dotąd major Kop-u – Miałem dziwny sen, panowie.
– Niewczesne żarty, panie majorze! – oburza się starszy podpułkownik – Zapomina pan, że żyjemy w dwudziestym wieku! – podpułkownik jest autentycznie oburzony. Major KOP-u patrzy na niego nieruchomym wzrokiem – Mimo wszystko, to przecież kraj europejski, panie majorze!
– Czy ja wiem…? – wzrusza ramionami major. Oficerowie milkną i patrzą na majora jakby dopiero teraz dotarł do nich sens jego słów. Nadchodzi Zarubin. Oficerowie salutują. On odpowiada.
142. Rampa kolejowa jak w scenie 135.
143. Z podjeżdżających samochodów wysiadają oboje starsi Augustyniakowie i ich córka Jadwiga. Z następnego Klinghoferowa trzymając syna za rękę.
– Trzymaj się mnie mocno Dawid… mocno! – powtarza idąc przez rampę w stronę otwartych drzwi wagonów kolejowych. W tłumie odprowadzających widać Pawła Bukowskiego.
144. Zarubin zajeżdża pod Kreml. Wjeżdża w czeluść bramy. Marmurowe schody. Zarubin mija liczne warty. Ogromny gabinet urządzony z bizantyjskim przepychem. Na ścianie ogromny portret Stalina. Na pierwszym planie plecy pochylonego nad biurkiem mężczyzny po cywilnemu. Przed biurkiem siedzi Kombryg Zarubin i czyta jakieś pismo. W miarę czytania w jego oczach i twarzy narasta wyraz zdumienia, osłupienia i grozy.
– Towarzyszu narkom, jakże to tak…? – pyta skończywszy czytanie.
– Przeczytaliście Borysie Aleksandrowiczu…? – pochylony nad biurkiem mężczyzna mówi głosem monotonnym, drewnianym, beznamiętnym.
– Przeczytałem towarzyszu narkom… – Kombryg zastanawia się chwilę – Uważam jednak, że ten rozkaz…
– Polecenie, Borysie Aleksandrowiczu… – prostuje narkom. – Polecenie najwyższych władz naszej partii i państwa.
– Rozumiem… Uważam jednak, że to polecenie jest chybione! Jakże to tak? Zlikwidować tysiące ludzi…
– Wrogów, Borysie Aleksandrowiczu… wrogów – beznamiętnie mówi narkom – Poddajecie w wątpliwość polecenie politbiura i osobiście towarzysza Stalina? – w głosie narkoma pobrzmiewa nuta groźby.
– Nie – zaprzecza szybko Kombryg – wydaje mi się, że wielu tych ludzi można by, po odpowiedniej nad nimi pracy, wykorzystać do innych celów… naszych celów… – zawiesza głos.
– Proszę, mówcie… – zachęca go narkom.
– A poza tym taka operacja zaszkodzi naszemu wizerunkowi w świecie…
– Nikt nie musi o niej wiedzieć, Borysie Aleksandrowiczu… Nie podobają mi się wasze inteligenckie… nie chciałbym powiedzieć burżuazyjne rozterki. Uważałem was i uważam za twardego czekistę, któremu przede wszystkim leży na sercu dobro naszej sprawy. Naszej partii, naszego narodu. Czyżbym się mylił Borysie Aleksandrowiczu?
– Byłem i jestem wiernym synem partii, towarzyszu narkom i dlatego w trosce…
– O partię troszczy się towarzysz Stalin. Wy nie musicie – w głosie narkoma coś jakby ironia.
– Rozumiem… ale gdybym mógł przedstawić towarzyszowi Stalinowi swoje obiekcje…
– Przypuszczam, że towarzysza Stalina nie interesują wasze obiekcje, Borysie Aleksandrowiczu! Decyzja została podjęta i wy ją wykonacie, albo… – zawiesza złowróżbnie głos.
145. Zarubin siedzi za biurkiem w swoim pokoju w Kozielsku. Twarz ma ściągniętą, nieruchomą. Jest to w tej chwili inny człowiek niż ten którego widzieliśmy w scenach poprzednich. Przed biurkiem karzeł Sirotkin. Na jego twarzy błądzi coś w rodzaju uśmiechu. Zarubin przez długą chwilę wpatruje się w jego twarz. Wreszcie powolnym ruchem bierze z biurka jakiś dokument i wyciąga go w strone Sirotkina. Ten bierze papier z rąk Kombryga, czyta uważnie a potem oddaje Zarubinowi.
– Wszyscy? – pyta.
– Czytaliście?
– Tak jest!
– To po jakiego czorta wypytujecie! – Kombryg zrywa się zza biurka i podnosi głos. Sirotkin patrzy na niego przestraszony. – Wykonać!
Sirotkin obraca się na pięcie i wychodzi. Zarubin siada za biurkiem na powrót i podpiera głowę rękami.
146. Ołenka z dzieckiem na ręku i kozą na sznurku bezskutecznie usiłuje dostać się do przepełnionego wagonu kolejowego. Podchodzi do niej oficer radziecki i pomaga jej wsiąść przy okazji wyrzucając z wagonu kilku polskich podróżnych.
147. Plac obozowy w skicie w Kozielsku. W długim dwuszeregu stoją oficerowie. Przed ich frontem Sirotkin z listą w ręku – Wyczytani na prawe skrzydło. Potem z rzeczami zameldować się na placu – mówi skrzekliwym głosem – Ambroziewicz – występuje wysoki pułkownik i przechodzi na prawe skrzydło – Kołniecki! – Następny pułkownik przechodzi na prawe skrzydło – Tarnowicz! – Występuje Stanisław – Salwa! – Występuje major KOP-u. – Augustyniak! Bartosiński! Klinghofer! – wszyscy przechodzą na prawe skrzydło. Wyczytany oficer przekazuje komuś z pozostających rzeźbę Madonny Kozielskiej.
148. Bezkresna równina stepu. Pędzi przez nią pociąg złożony z towarowych wagonów, z zadrutowanymi okienkami. Z wnętrza słychać śpiew „Pod Twoją obronę…”
149. Wyczytani w scenie 147 oficerowie stoją w dwuszeregu. Z rzeczami. Przed ich frontem idzie dwóch żołnierzy i wręcza im paczki zawinięte w gazetowy papier. Jeden z oficerów odwija papier. W środku są trzy śledzie i kawałek chleba. Z oddali obserwują ich z zazdrością inni oficerowie. Niektórzy machają rękami na pożegnanie.
150. Oficerowie z poprzedniej sceny wsiadają do wagonu kolejowego. Poganiają ich żołnierze ze sztykami na karabinach.
151. Pociąg pędzi przez step.
152. Wnętrze wagonu z oficerami. Przedziały przerobione na małe cele więzienne. Żołnierze upychają w każdej po kilkunastu oficerów.
– Nie podoba mi się to… – mówi półgłosem Stanisław do stojącego obok niego majora KOP-u.
– Mnie też! – odpowiada tamten – Co te małpoludy wymyśliły?
Drzwi wagonów zamykają się z trzaskiem. Oficerowie są przygnębieni. Jan tuli do ust zdjęcie Krystyny.
153. Rusza pociąg z oficerami złożony zaledwie z trzech wagonów. Na stopniach bojcy z karabinami.
154. Pociąg z internowanymi pędzi przez step. Cały czas słychać przejmujący śpiew Anny.
155. Wnętrze wagonu. Wszyscy apatyczni, brudni, mężczyźni nie ogoleni. Anna, Maria, Krystyna i Ewa siedzą rozczochrane, w niczym nie przypominając eleganckich kobiet z poprzednich scen. Krystyna jak poprzednio wpatruje się w dal niewidzącym wzrokiem. Widzi męża z nocy poślubnej i słyszy jego obietnicę: „Jeśli mnie poznasz i nie pokochasz, zniknę z twojego życia na zawsze…” Bocznica niewielkiej stacyjki. Na torze stoi trzywagonowy pociąg ze sceny 153.
156. Teren gęsto obstawiony żołnierzami. Psy. Do trzywagonowego pociągu podjeżdża tyłem autobus z oknami zachlapanymi wapnem. Drzwi z tyłu autobusu otwierają się. Otwierają się również drzwi wagonu. Z wagonu do autobusu przechodzą oficerowie. Rozglądają się coraz bardziej przerażeni. Żołnierze poganiają ich. Upychają w autobusie. Autobus rusza. Jan usiłuje coś wypatrzeć przez szparę w zachlapanym oknie. Migają fragmenty lasu. Autobus staje.
157. Oficerowie wysiadają z autobusu brutalnie wypychani przez enkawudzistów. Znajdują się w lesie. Na widok świeżo wykopanych dołów cofają się odruchowo. Żołnierze chwytają każdego z nich po dwóch pod pachę i prowadzą w stronę dołów. Słychać pierwsze pojedyncze strzały. Wśród oprawców uwija się Sirotkin. Stanisław i Jan obejmują się. Żołnierze rozdzielają ich brutalnie. Chwytają pod ręce. Szarpiącym się zarzucają płaszcze na głowy lub zaciskają pętle na szyi. Kilku oprawców ma skórzane fartuchy do samej ziemi. Sirotkin strzela z nagana w tył głowy okryty płaszczem. Kula rozszarpuje materiał. Krew i mózg bryzga na twarz Sirotkina. Krew obryzguje skórzany fartuch.
Na stół padają dymiące nagany. Ładują je pomocnicy katów. Zakrwawieni enkawudziści odbierają załadowane. Nieustająca palba.
158. Jan tuż przed śmiercią widzi piękną twarz Krystyny z nocy poślubnej. Strzał. Wirują korony drzew z punktu widzenia Jana. Zmieniają się w wirujące balowe kandelabry z początku filmu.
Ciała Stanisława i Jana w dole pośród ciał innych pomordowanych.
159. Do dołu wpada ciało Bartosińskiego. Do dołu wpadają ciała Klinghofera, majora KOP-u, generała dywizji i innych.
160. Pociąg pędzi dalej przez niezmierzony step. Dobywa się z niego szarpiący nerwy śpiew Anny „Serdeczna Matko…” Urywa się, słychać nakładający się nań grzechot strzałów. W wagonie Anna leży przykryta gazetami. Tytuły wrzeszczą o propagandzie sukcesu, o angielskich szpiegach i cudownej radzieckiej gospodarce. Krystyna niewidzącymi oczyma patrzy w dal.
161. Pogodny wiosenny dzień. Polną drogą wijącą się między polami oziminy idzie Ołenka ze Stefkiem na ręku. Idzie boso. Na plecach przymocowany tobołek. Na sznurku ciągnie kozę. W górze słychać śpiew skowronka. Dziewczyna przystaje i przysłoniwszy oczy dłonią patrzy w górę. Na niebie ptak. Ni to jastrząb, ni orzeł. Rusza dalej wzbijając niewielkie tumany kurzu bosymi stopami. Nuci dumkę. Na ten obraz nakłada się głos księdza prałata Peszkowskiego. Mówi o potrzebie pamięci, a zarazem konieczności obrony przed nienawiścią… Przenikanie na…
… Otwierające się skrzydła obrazu – rzeźby zwycięskiej Matki Boskiej Kozielskiej. Chór męskich głosów prowadzi modlitwę:
– Hetmanko nasza!
Pomordowanym w Katyniu i we wszystkich miejscach Kaźni i Golgoty Wschodu – wypraszaj Niebo.
Oprawcom – wyjednaj odkupienie win – Nam daj łaskę świadczenia, że jesteśmy Twoimi żołnierzami, wiernymi Chrystusowi i Ojczyźnie.
Amen.
[1] Uwaga! Po dokumentacji zweryfikuje się nazwiska kapelanów i zamieni na autentyczne. Podobnie nazwisko Sirotkin ulegnie zmianie na Tokariew.