Bywa tak, że trenerzy umiejętności miękkich mają tytuły naukowe i zajmują się budowaniem społeczności w sieci Internetu oraz ich aktywizowaniem.
Niewiele treści potrafi wstrząsnąć mną bardziej niż dossier naukowców czynnych w naukach społecznych publikowanych w internecie. Kiedy człowiek to czyta czuje wyraźnie jak ciarki chodzą mu po plecach i wie, że ktoś kto pisze o sobie iż jest „trenerem umiejętności miękkich” z pewnością nie ma dobrych zamiarów.
Bywa tak, że trenerzy umiejętności miękkich mają tytuły naukowe i zajmują się budowaniem społeczności w sieci Internetu oraz ich aktywizowaniem. I nie zastanawiajmy się na razie co może to oznaczać. Jeśli dodamy do tego jeszcze ich zainteresowania, które oscylują pomiędzy historią współczesnej Polski a muzyką zwaną powszechnie młodzieżową to przyjedzie nam się zastanowić w kogo wymierzony jest ów dziwny rodzaj kokieterii.
Przeważnie w studentów, którzy z myślą o karierze instalują się na rozmaitych, także prowincjonalnych uczelniach z myślą o poważnej karierze w poważnych, uczelnianych strukturach i hierarchiach.
Kolejnym targetem, w który celują trenerzy umiejętności miękkich są ludzie ambitni, którzy z jakichś przyczyn rozminęli się z powołaniem. Niedokończeni magistrowie, ludzie w których pasja obudziła się później, a którzy wierzą, że całe to szamaństwo ma sens i prowadzi w jakimś kierunku. To oni kupują książki pod tytułem "Jednostka – grupa – cybersieć. Psychologiczne, społeczno-kulturowe i edukacyjne aspekty społeczeństwa informacyjnego"i próbują zgłębić to co znajduje się pomiędzy okładkami.
Tak się składa, że badania socjologiczne dotyczące internetu są najłatwiejszym chyba na świecie przedsięwzięciem i w dodatku przedsięwzięciem, którego nie sposób zweryfikować, ani zatrzymać. Każdy bowiem uczony może sobie stworzyć wokół swojej osoby grupę docelową i badać ją oraz modyfikować wpływając na nastroje tak by odpowiadały założonym przezeń celom. Sieć jest pełna takich projektów. Łączą się one w programy badawcze, których wektory są skierowane w przyszłość. Programy owe wdraża ministerstwo edukacji i mają one takie nazwy jak na przykład „Uczelnia jutra” albo Komunikacja interpersonalna” albo jakoś podobnie. Chodzi o to, by poddawać badaniom duże grupy ludzi, które mają słabą lub żadną świadomość tego, że są poddawane badaniu. Nie wierzę by jakikolwiek badacz zajmujący się socjologią informował obiekty swoich badań o szczegółach projektu, w którym uczestniczą.
Ponieważ ja czuję organiczny wprost wstręt do opisanej wyżej pracy i ludzi, którzy się nią zajmują nieodmiennie, z coraz lepszym skutkiem zastanawiam się skąd to się bierze i komu poza samymi prowadzącymi służy. Ok, powiedzmy, że powiększa to naszą wiedzę o nas samych, ale czy rzeczywiście powiększa? Czy projekty badawcze dotyczące zamkniętych społeczności w sieci, nie służą czemuś innemu. Na przykład nie są treningiem przed kreowaniem całkowicie fałszywych liderów politycznych w rzeczywistości jak najbardziej realnej. Ja sobie zdaję sprawę ze swojej naiwności w tej chwili, ale interesuje mnie czy ludzie, którzy zajmują się moderowaniem społeczności sieciowych nie mają jakiegoś psychicznego dyskomfortu. Ciekawi mnie także jak definiują swoją karierę i gdzie widzą jej kres? Na emeryturze? W zespołach badawczych organizowanych prze organizacje międzynarodowe? Jakiego typu?
Zastanówmy się bowiem tak poważnie – ile wypisywanie tych bredni pod długaśnymi tytułami w książkach, do których nikt poza zmuszonymi do tego studentami nie zajrzy, może być ciekawe? Pewnie niezbyt długo. I nawet jeśli na początku drogi nadawczej było to ekscytujące to człowiek już taki jest, że potrzebuje ciągle nowych podniet, jeśli zaś ich nie ma tworzy sobie rytuały i bezwzględnie ich przestrzega karząc odstępców w rozmaity sposób. A to relegowaniem z uczelni, a to wyrzuceniem ze szkoły, a to jakimś szyderstwem. Na tym trzyma się współczesna hierarchia bytów naukowych na pewnych obszarach, zwanych do niedawna humanizmem, bo przecież nie na poszukiwaniu prawdy.
Jakiś sens jednak w tych podejrzanych aktywnościach być musi. I ja go chyba dostrzegam, choć całkowicie pewny tego nie jestem. Tym sensem jest jutro, które koniecznie musi być inne niż dziś. To znaczy coś się zmieni i my postawieni zostaniemy wobec nowych i całkowicie nas zaskakujących wyzwań. My – nie oni. Oni będą dalej nas traktować jak szczury w klatce i poddawać swoim eksperymentom. Bo oni mają misję. Kto im ją zredagował? Ministerstwo, to jasne. Ale my przecież w to nie wierzymy do końca i mamy dużo świadomość fikcyjności tego wszystkiego. Parę lat temu Warszawa i okolice oklejone były plakatami z wizerunkiem jakiegoś starszego, uśmiechniętego pana z tytułem profesorskim, który patrząc z plakatów lansował nam „patriotyzm jutra”. Mamy więc „uczelnię jutra” i „patriotyzm jutra”. I ja się nad tymi dwoma sprawami będę tu zastanawiał tak właśnie, bez ładu i składu, żeby mnie ktoś ani przez moment nie mógł posądzić o to, że stosuję jakąś metodę badawczą, system czy klucz prowadzący mnie do założonych wcześniej wniosków. Ja chcę sobie po prostu pogadać.
Nie wiem jak skończył się program „patriotyzm jutra” ale chyba marnie. Los „uczelni jutra” jest pewnie podobny. Obydwa projekty miały jak sądzę pewne założone pewne widełki, w których mieściło się słowo sukces. Coś w rodzaju: jak nie znajdziemy grupy frajerów, których przerobimy na swoje kopyto, to przynajmniej będzie o czym pisać w CV. Tak sądzę.
Nie wiem jak w innych krajach, ale w Polsce te wszystkie szalenie poważne przedsięwzięcia spotykają się ze słabym zainteresowaniem. Ludzie bowiem są u nas przeważnie ciężko doświadczeni, wierzą w osobowego Boga i osobowego diabła i byle śmieć im nie zaimponuje. A już na pewno nie coś takiego jak „uczelnia jutra”, w której uśmiechnięci asystenci kłaść będą studentom do głów wiedzę na temat relacji interpersonalnych w wyselekcjonowanych grupach zorganizowanych w sieci. Stąd bierze się moim zdaniem fiasko tych przedsięwzięć i stąd bierze się również uporczywe ich wdrażanie.
Ciągle bowiem są na to pieniądze, tak samo jak ciągle są pieniądze na awangardowe projekty artystyczne takie jak tęcza na Placu Konstytucji. I nie tylko na takie, na inne również. Każdy artysta który ma jakiś ciekawy pomysł na sztukę ma szansę dostać na swój projekt pieniądze. Pod jednym wszakże warunkiem – projekt ten powinien być wymierzony wprost lub z pewną dozą perfidii w Kościół. On może w warstwie najbardziej czytelnej ten Kościół nawet lansować, ale wtedy powinien być to Kościół jutra.
Socjologowie mają dokładnie to samo zadanie. Przynajmniej ci, którzy pracują na budżetach wyasygnowanych z zewnątrz. I nie pytajcie mnie co może tutaj, teraz znaczyć zwrot „ z zewnątrz”.
Wszystkie opisywane tutaj interwencje, (bardzo mi to słowo pasuje w tym miejscu), aby mieć szanse na sukces muszą rozbudzić w grupie docelowej jakieś emocje. Bez emocji nie ma mowy o badaniu. I tu dochodzimy do sedna. No, bo jakież emocje może wzbudzić w ludziach dorosłych, albo w przeżywających swoje studenckie rozterki dzieciach jakiś nudziarz od nauk społecznych? Znikome. One oczywiście mogą wystarczyć do tego, by wzbogacić swoje CV, ale do prawdziwej kariery i sławy pewnie nie doprowadzą. Podobnie jak awangardowy artysta nie może zwrócić na siebie uwagi inaczej jak tylko ingerencją w bardzo intymne i głębokie sfery duszy widza, tak badacz zachowań społecznych w sieci i poza nią, nie wykona swojej pracy bez poważnych, silnych emocji.
Istotne jest by wywołał on je w tych, których poddaje badaniu, a sam pozostał od nich wolny. To jest proste albowiem wyższe uczelnie w Polsce i poza nią pełnią dziś tę samą rolę, jaką w stuleciu XVI pełniły w Europie heretyckie społeczności wyizolowane w również zamkniętych i wyizolowanych miastach. Tworzą one własne hierarchie, z istoty swojej wrogie wszystkim. Wrogość wyizolowanych społeczności dziś jest inna niż ta z dawnych czasów. Jest to bowiem w stosunku do społeczności heretyckich „wrogość jutra”. I ja tu celowo szydzę, żeby nikt nie miał wątpliwości. Wrogość ta wynika z całkowitego i słusznego przekonania, że świat poza wyizolowaną hierarchią opartą o idiotyczne kryteria, ma ją w absolutnej pogardzie. Pogarda ta jest odwzajemniana i to ona leży u podstaw tej dziwnej relacji pomiędzy strukturą zespołów badawczych a tak zwanymi zwykłymi ludźmi. Hierarchie uczelniane już od bardzo dawna nie służą społeczności, w której są zainstalowane, nie służą także Panu Bogu do czego dawno temu Kościół powołał uniwersytet. One po prostu pracują na budżetach wyasygnowanych przez nie wiadomo kogo, a my jesteśmy obiektem tych badań. I to się nie zmieni ponieważ cyrograf, który oni podpisali jest tak skonstruowany, że nie ma żadnej możliwości by się z niego wycofać i odkupić winę. Nawet długotrwała flagellacja nic nie pomoże. To jest po prostu zbyt głębokie. Izolacja jest właściwie całkowita i pomiędzy nami a nimi nie ma żadnej możliwości porozumienia. Oni czekają na znak. Tak sądzę. Ich rzeczywista misja zaś polega na jeszcze większej fragmentacji narodu. Jeśli ktoś tego nie dostrzega to ja mu nie potrafię niestety pomóc. Tak jak nie potrafię inaczej zdefiniować ich misji. Jej sens leży w izolacji właśnie, a realizuję się ona poprzez pogardę. To są właściwe słowa do opisania tej sytuacji, te właśnie, a nie „trening umiejętności miękkich” jak może się zdawać niektórym.
Zapraszam na stronę www.coryllus.pl gdzie można kupić książkę „Baśń jak niedźwiedź” tom II opowiadającą o wspomnianych tu sprawach. Książkę tę można kupić także w księgarni Tarabuk w Warszawie, Browarna 6 i w księgarni „Ukryte Miasto” w Warszawie – Noakowskiego XVI, w bramie. No i oczywiście w sklepie Foto Mag przy metrze Stokłosy. Przypominam także, że dziś o 18.00 w Centrum Kultury w Grodzisku Mazowieckim odbędzie się mój wieczór autorski. We wtorek zaś w Poznaniu odbędzie się wieczór autorski Toyaha i mój – Działowa 25, wzgórze św. Wojciecha. Godzina 19.00. Zapraszam.
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy