Nie żal mi Arłukowicza. Wiedział, że w polityce – podobnie, jak w biznesie – nie ma darmowych lunchów.
Parę dni oglądam miotanie się Bartosza Arłukowicza i mam nieodparte wrażenie, że został zupełnie sam. Słynne już PR-owskie czary–mary i szacher-macher tego rządu zupełnie nie działają. Minister jest coraz bardziej spocony, coraz bardziej osamotniony i coraz bardziej nerwowy. Bo też wyraźnie widać, że został specjalnie pozostawiony samemu sobie. Nie dość, że musi bronić czegoś, co nie jest jego autorstwa i czemu jeszcze parę miesięcy temu się sprzeciwiał, to jeszcze w swojej walce jest zupełnie wyalienowany z całego rządu. Ewa Kopacz, która jest główną bohaterką tego zamieszania nagle straciła ochotę do pojawiania się w mediach, a premier zabrał głos jedynie raz – i to w takim tonie, który mógł jedynie rozsierdzić lekarzy i wpakować Arłukowicza w jeszcze większe kłopoty. Nie chcę upierać się przy tezie, że Tusk specjalnie zaostrzył swoją retorykę, żeby zaszkodzić ministrowi zdrowia, ale chyba nie za bardzo cierpi widząc, jak ten ostatni jest obiektem wzrastającej krytyki (spowodowanej także wypowiedzią premiera). W końcu jednak zabierze głos i wybawi Arłukowicza z tarapatów, ale minister już do końca życia będzie wiedział, komu zawdzięczać będzie swoje ocalenie. Sądzę, że najpóźniej jutro premier uratuje ministra, ale kiedy zażąda od niego za to politycznej zapłaty, nigdy się nie dowiemy. Zorientujemy się jedynie po przyszłym zachowaniu Arłukowicza – spokojniejszym, potulniejszym i bardziej ugodowym wobec Polityka Roku 2011.
Czy żal mi ministra, że cała sprawna dotychczas maszyneria ratowania wizerunku rządu w jego wypadku jakby nie zadziałała, a nawet – można odnieść wrażenie – nie została włączona? Niespecjalnie. I to nie tylko dlatego, że dzisiaj Arłukowicz jest politykiem partii, wobec której jestem w opozycji. Nie żal mi go, bo musiał wiedzieć, że ceną za mandat poselski i urząd ministra będzie wykorzystywanie go do nabijania punktów premierowi. Już w czasie kampanii wyborczej dał się użyć do zwiększenia szans partii, która na szansę kontynuowania swoich słabych rządów nie zasługiwała. Ośmieszył również pojęcie ludzi wykluczonych, pozwalając zafundować sobie na kilka miesięcy specjalny i zupełnie fikcyjny urząd, z całkiem niefikcyjnymi sekretarkami, szoferami, samochodami itp. Zaraz po wyborach, kiedy ta szopka nie była już potrzebna, on sam zajął się czymś innym, a urząd – zdaje się – zlikwidowano. Czyżby ludzi wykluczonych już w Polsce nie było? A może po prostu nie trzeba się już było wygłupiać w udawanie współczucia dla nich? To nie świadczy dobrze o polityku, jeśli poważne problemy społeczne zauważa tylko na kilka miesięcy kampanii wyborczej. Dlatego nie żal mi Arłukowicza, którego osobiście lubię. Ale wiedział, że w polityce – podobnie, jak w biznesie – nie ma darmowych lunchów. A może nie wiedział? To tym bardziej nie byłoby mi go żal.