Nie przez przypadek media tzw. głównego nurtu w sposób coraz bardziej odważny krytykują rząd i Tuska osobiście. Salon dobrze pamięta upokorzenia, jakich Tusk mu nie szczędził w czasie, gdy był u szczytu potęgi i nie miał z kim przegrać, a alternatywą dla PO była tylko czarna sotnia z PIS.

Pamiętam audycję w radiu TOK FM po wypowiedzi minister Elżbiety Radziszewskiej w jednym studiu, w którym dokonała coming-outu pewnej osoby, której orientacja seksualna nie dla wszystkich była znana (wcześniej stwierdziła oczywistą oczywistość, że prawo zezwala szkole katolickiej niezatrudnić nauczycielki, która jawnie i ostentacyjnie manifestuję swój homoseksualizm). Wypowiedzi zaproszonych gości i komentatorów (i to kilka dni z rzędu) były jednoznaczne – premier musi minister zdymisjonować. I to natychmiast.

Tusk się tego jawnego szantażu nie przestraszył i Radziszewska stołek ocaliła. Policzek wymierzony w autorytety był oczywisty (choć motywację były pewnie bardziej złożone, bo chodziło o taktykę nie ruszania ministrów z PO choćby byli kompletnymi ignorantami – zasada powtarzana przy okazji Klicha i Grabarczyka).

Teraz wszystko się zmieniło. Po pierwsze sondaże PO poszybowały w dół, a marsz na północ (no – trochę przesadzam) rozpoczeły notowania nie tylko PIS ale – co ważniejsze – również SLD. Po drugie dzięki temu, że odzyskany został Duży Pałac, na powierzchnie wypłynęły dawno nie widziane i nie słyszane byty i duchy z dawnej UW w roli wszelkiej maści Doradców głowy państwa. Myślę, że rola "doradcy" to jest dla tzw. salonowych autorytetów idealny punkt startu do odzyskiwania utraconego chyba (poprzez śmiertelne zwarcie PO-PIS) "rządu dusz" oraz budowy rządu jedności, o którym patron tego środowiska Adam Michnik myślał od dawna. A że Prezydent nie jest szefem ani nadmiernie wymagającym ani oskarżanym o nadzwyczajne przymioty umysłu – tym lepiej.

Najciekawsze jest to, że nie jestem do końca przekonany czy Tusk jest świadomy tego, że salon zaczyna mu wystawiać rachunek za niewierność i zawiedzione nadzieję. Myślę, że świadomość tą ma Schetyna, który zresztą w "Uważam Rze" mówił, bez ogródek że wiele się zmieniło. Tusk był gotów połechtać Wałęsę czy Krzywonos, ale dopóki sondaże dawały mu monstrualne poparcie – nikogo i niczego słuchać nie musiał, a drogi raz przyjętej rewidować. Myślę, że premier po prostu przespał moment zwrotny, bo zajmował go Smoleńsk i problemy z finansami. Nie wiem czy też psychicznie gotów byłby na zmianę retoryki, gdyż mogłoby to ujść za przejaw słabości, choć znając jego pragmatyzm i kunktatorstwo jestem w stanie sobie to wyobrazić. Tak czy inaczej – salon sobie poradził, znajdując protektora na Krakowskim Przedmieściu i nie musząc znośić upokorzeń lokatora z KPRM.

Uważam, że Tusk trochę jednak bał się od początku zwycięstwa Komorowskiego w prezydenckiej elekcji, gdyż nie chciał, aby powstał alternatywny ośrodek władzy, w którym mógłby ulokować nadzieję elektorat wielkomiejski, przestraszony i otumaniony propagandą restytucją rządów Kaczyńskiego. W pewnym sensie te głosy dochodzące z Platformy, które mówiły że Tusk sabotuję działania sztabu Komorowskiego nie były bezpodstawnym political-fiction. Potem po wygranej Komorowskiego premier podstawił mu Sławomira Nowaka (swojego zaufanego człowieka) jako próbę zachowania jakiejś kontroli nad Kancelarią głowy państwa. Ale wszystko to był łabędzi śpiew, bo Nowak powszechnie uchodzi w PO za "podaj, przynieś, pozamiataj", więc wyrąbać sobie pozycji znaczącej nie mógł, a pierwsze skrzypce gra Tomasz Nałęcz, polityk chyba jeszcze bardziej safandułowaty od swojego superiora, ale nie pozbawiony sprytu i wyczucia tzw. prawdy etapu.

Nie wykluczam (właściwie – spekuluję), że takie akcje jak z Doradcą Jaruzelskim to była gierka na pokazanie Tuskowi miejsca (czytaj: Donald, wara ci od Pałacu) a równocześnie inicjatywa mająca na celu pozyskanie przychylności salonu, dla którego Generał jest postacią znacząco symboliczną.