Salon
03/11/2012
574 Wyświetlenia
0 Komentarze
16 minut czytania
Salon, Żydzi i szpiedzy w aferze trotylowej
Ale się zakotłowało po publikacji pana red. Cezarego Gmyza w „Rzeczpospolitej” o obecnosci trotylu we wraku prezydenckiego Tupolewa! Najwyraźniej poruszone zostały Moce, które najwyraźniej czegoś się obawiają, maskując tę obawę troską o państwo. No a czegóż mogą się tak obawiać? Ja na przykład uważam, że jeśli katastrofa w Smoleńsku była następstwem zamachu, to znacznie bardziej prawdopodobne jest to, iż jego sprawcami mogli być nie Rosjanie, tylko dawni funkcjonariusze wojskowej razwiedki – formacji, która nie tylko przygotowała, przeprowadziła i nadzoruje transformację ustrojową, ale za pośrednictwem rozbudowywanej przez cały czas agentury (Sławomir Cenckiewicz w książce „Długie ramię Moskwy” o razwiedce wojskowej pisze, że w roku 1990 dysponowała ona 2500 konfidentami, a przecież nie było to ostatnie słowo, ale raczej parva principia, czyli skromne początki) i korumpowania wszystkich środowisk społecznych, okupuje nasz nieszczęśliwy kraj, kontrolując kluczowe segmenty gospodarki i życia publicznego. Do takich podejrzeń skłania mnie gorączkowe poszukiwanie przez wysłanników pana marszałka Komorowskiego, przejmujących Kancelarię Prezydenta w dniu 10 kwietnia 2010 roku „Aneksu” do „Raportu o rozwiązaniu WSI”. Ten „Aneks” pierwotnie miał być opublikowany, ale na skutek dokonanej z inicjatywy prezydenta Kaczyńskiego nowelizacji ustawy, którą następnie zmasakrował Trybunał Konstytucyjny, podstawa prawna publikacji „Aneksu” przestała istnieć. Nawiasem mówiąc – podejrzewam też, że wspomniania nowelizacja obliczona była na taki właśnie rezultat. Tak czy owak, wszystkie rewelacje zawarte w „Aneksie” pozostawały w wyłącznym posiadaniu prezydenta, który w pewnym momencie dał sygnał, że nie tylko różne rzeczy wie, ale również – że nie zawaha sie zrobić z nich użytku. Jak pamiętamy, pan prezydent zwrócił się do pani red. Moniki Olejnik per: „Stokrotka”, na co tamta zareagowała spazmami, więc widocznie nie była ujawnieniem tego pseudonimu zachwycona. Groźba wykorzystania rewelacji zawartych w „Aneksie” w roku wyborów prezydenckich mogła zostać uznana przez soldateskę za zagrożenie na tyle poważne, by zdecydować o przeprowadzeniu zamachu. Jakieś porozumienie z Rosjanami w tej sprawie musiałoby być – i pewnie dlatego trójka klasowa: premier Tusk, Paweł Graś i Tomasz Arabski, w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej podjęła decyzję o zastosowaniu w sprawie katastrofy konwencji chicagowskiej, która wprawdzie expressis verbis stosuje się do samolotów cywilnych, ale miała tę zaletę, że jej zastosowanie do katastrofy wojskowego Tupolewa pozwoliło na pozostawienie nie tylko wraku, ale wszystkich dowodów rzeczowych w Rosji, dzięki czemu ryzyko, że jakaś niepowołana Schwein zacznie przy nich gmerać, stawało się bardzo mało prawdopodobne. Z punktu widzenia Rosjan takie postawienie sprawy też mogło być uznane za szalenie korzystne, bo zyskiwali oni w ten sposób potężny instrument umożliwiajacy nie tylko wysadzenie w każdym momencie w powietrze premiera Tuska i całego tego destantu gdańskiego, ale również – co jest o wiele ważniejsze – dodatkowy i bardzo skuteczny instrument dyscyplinowania rzadzącej faktycznie Polską wojskowej bezpieki. Toteż nieprzypadkowo po wybuchu afery trotylowej odezwały się głosy, że wszystkim kieruje zatajona ręka ruskich szachistów.
Więc tego właśnie mogą obawiać się wojskowi bezpieczniacy, którzy wprawdzie 11 kwietnia 2010 roku „Aneks” przejęli, ale ujawnienie zamachu mogłoby nie tylko położyć kres zorganizowanej w 1989 roku przez generała Kiszczaka i grono osób zaufanych okupacji Polski, ale utratę wszystkich nagromadzonych łupów – bo wiadomo przecież, że ruscy szachiści niewygodnych, a zwłaszcza – niepotrzebnych już świadków też bez ceregieli likwidują. Na nic tedy zakładanie starych rodzin, na nic fortuny – „marność nad marnościami, wszystko marność”! Dlatego Moce zostały tak poruszone, a skoro poruszone zostały Moce, to również wysługujący się Mocom Zasrancen poprzebierani za dziennikarzy niezależnych mediów głównego nurtu, no i oczywiscie – Salon, ze stadem autortytetów moralnych, jako swoim najtwardszym jądrem. Przecież zarówno Zasrancen, (zresztą mniejsza o nich, bo zawsze zrobią, co im tam oficer prowadzący nakaże) ale przede wszystkim – autorytety moralne w przypadku potwierdzenia, iż przyczyną katastrofy był zamach, zostałyby na wiek wieków obsrane, bez jakiejkolwiek możliwości oczyszczenia się hyzopem. W tej sytuacji jak zwykle „zbawienie przychodzi od Żydów”, a konkretnie – od żydowskiej dynastii Smolarów. Pan Aleksander Smolar jest chyba najważniejszym w Polsce cadykiem, jako plenipotent na nasz nieszczęśliwy kraj słynnego finansowego grandziarza, co to prowadzi w Europie hodowlę elit dla mniej wartościowych narodów tubylczych za pomocą swoich „fundacji”. Otóż pan Aleksander Smolar potrzebuje mieć syna Piotra Smolara, który jest na posadzie dziennikarza we francuskiej lewicowej gazecie „Le Monde”. Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było, a zatem mogło być i tak, jak to się robiło za komuny; kiedy partia chciała kogoś obsmarować w sposób bardziej przekonujący niż zwykle, to robiła tak: agentowi zatrudnionemu na posadzie dziennikarza w jakiejś „Morning Star”, czy innej „L`humanite” dawano rozkaz napisania artykułu według wskazówek razwiedki, po czym „Trybuna Ludu” artykuł ten przedrukowywała, pokazując, że to wcale nie tutejsza, PRL-owska propaganda, tylko „zachodnia prasa” prezentuje takie oceny – no i delikwent był pogrążony. Nie jest zatem wykluczone, że starszy pan Smolar, który takie rzeczy doskonale przecież pamięta, udzielił paryskiemu synowi telefonicznej instrukcji – co i jak ma nasmarować w swojej gazecie, no a potem warszawska żydowska gazeta dla Polaków to z satysfakcją omówiła, pokazując mniej wartościowym snobom tubylczym, co w Paryżu mówią o oszołomach wierzących w zamach. Po takim prysznicu żaden snob w żaden zamach nie odważy się uwierzyć, żeby go nawet w stępie tłuc.
Dlaczego Żydzi również są zaangażowani w aferę trotylową? Tego nie wiem, ale myślę, że niezależnie od ich prywatnych powiązań w razwiedką, śladów należy szukać w spotkaniu Szymona Peresa z rosyjskim prezydentem Miedwiediewem w Soczi. 18 sierpnia 2009 roku Szymon Peres ujawnił, że on obiecał prezydentowi Miedwiediewowi, iż Izrael nie zaatakuje Iranu (myślę, że nie bezterminowo, tylko w jakimś granicznym terminie) oraz że „przekona” amerykańskiego prezydenta Obamę do wycofania tarczy antyrakietowej z Polski. I rzeczywiście – Iran nie został do te pory zaatakowany, a tarcza z Polski – wycofana, co prezydent Obama zapowiedział 17 września 2009 roku. Zatem Szymon Peres słowa dotrzymał. No dobrze – ale co w zamian obiecał mu prezydent Miedwiediew? Tego oczywiście nie wiem, ale podejrzewam, że cokolwiek by to było, to obietnice złożone przez prezydenta Miedwiediewa mogły dotyczyć naszego nieszczęśliwego kraju. Jesli tak, to jasne jest, że spełnienie tych obietnic – cokolwiek by to miało znaczyć – wymaga utrzymania dotychczasowego układu, a przede wszystkim – dotychczasowej hierarchii władzy, na której szczycie jest wojskowa razwiedka. To by tłumaczyło zaangażowanie Żydów po stronie soldateski, co zrozumiemy tym łatwiej, kiedy przypomnimy sobie, iż to własnie Aleksander Smolar, jako najważniejszy cadyk w Polsce, zatrąbił na odwrót od „postjagiellońskich mrzonek”, to znaczy – od angażowania się Polski w amerykańską politykę w Europie Środkowo-Wschodniej w charakterze jednego z dywersantów – co było treścią polityki wschodniej prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Przecież i finansowy grandziarz też musiał być przez prezydenta Peresa w różne sprawy wtajemniczony, a zatem czyż nie udzielił instrukcji swoim cadykom, że etap własnie sie zmienia? Czego Żydzi sie po tym wszystkim spodziewają, to oni wiedzą nalepiej, ale faktem jest, że od 2011 roku w sprawę „odzyskiwania mienia żydowskiego w Europie Środkowej” zaangażował się również Izrael, współtworząc z Agencją Żydowską grupę HEART i molestując w tej sprawie mniej wartościowe rządy tubylcze. Dlatego żydostwo tak ujada na Orbana, który zaczął im szurać i pod tym i pod innymi względami.
I wreszcie Józef Oleksy, którego wystąpienie w aferze trotylowej w ogóle skłoniło mnie do napisania tych słów. Józef Oleksy, jak wiadomo, został zdekonspirowany jako agent AWO to znaczy – Agenturalnego Wywiadu Operacyjnego, będącego zakonspirowaną razwiedką w wojskowej razwiedce. Jak nas w tej sprawie dezinformowano, agenci AWO mieli być na wypadek wojny przerzucani na terytorium wroga, by tam siać śmierć i zniszczenie. Możemy to spokojnie włożyć miedzy bajki, kiedy tylko spojrzymy na pana Józefa Oleksego. Z jego charakterystycznym wyglądem, przypominajacym księżyc w pełni, zostałby on natychmiast przez wroga rozpoznany, więc używanie go w tym charakterze mijałoby się z celem. Jeśli przyjmiemy natomiast, że agenci AWO stanowili sui generis rezerwę kadrową, do prokurowania w naszym nieszczęśliwym kraju tzw. „elity władzy”, przy pomocy której ruscy szachiści trzymaliby w Polsce ręke na pulsie bez względu na wszystkie transformacje ustrojowe, to wszystko wygląda już bardziej prawdopodobnie. I rzeczywiście – w grudniu 1995 roku Józef Oleksy został przez ministra spraw wewnętrznych własnego rządu oskarżony o szpiegostwo na rzecz Rosji. Minęło od tamtej pory ponad 17 lat – a nikt z tego powodu nie zostal pociagnięty do odpowiedzialności, co stanowi dodatkową, bardzo poważną poszlakę, że rzeczywistą władzę sprawują u nas bezpieczniackie watahy, wysługujące się obcym państwom. Zatem skoro Józef Oleksy publicznie domaga się postawienia Jarosława Kaczyńskiego przed Trybunałem Stanu „za sianie nieustannej wojny wewnętrznej”, to wydaje mi się, że dla symetrii należoałoby również jakoś zakończyć tamtą sprawę sprzed 17 lat – bo albo Józef Oleksy był szpiegiem – a w takim razie powinien już dawno być starym nieboszczykiem, albo szpiegiem nie był, a w takim razie Andrzej Milczanowski powinien dożywać swoich dni jęcząc i płacząc de profundis. Widocznie jednak Józef Oleksy nie liczy sie z tą pierwszą możliwoscią, bo w przeciwnym razie zachowywałby się bardziej powściągliwie, nawet jeśli został podstawiony prezydentowi Komorowskiemu na „doradcę ekologicznego”. Skoro jednak zachowuje sie buńczucznie prezentując nieubłagane postawy propaństwowe, to czyż nie należałoby odświeżyć mu trochę pamięci? Co niniejszym czynię.
No i wreszcie pan red. Gmyz, który aferę trotylową rozpętał. Gdzie on teraz? Akurat piszę te słowa w sobotę, a soboty upodobał sobie szczególnie seryjny samobójca. Jest to niepokojące tym bardziej, że i Rada Ndzorcza „Rzeczpospolitej” z panem właścicielem Hajdarowiczem na czele „srogie głosi kary” na wypadek niedochowania „należytej staranności”, a wiadomo, że najsurowszą karą jest samobójstwo „bez udziału osób trzecich”, jako że kara śmierci w naszym nieszczęsliwym kraju została zniesiona.
Stanisław Michalkiewicz