Bez kategorii
Like

Sadzawka Siloah (15)

25/02/2011
440 Wyświetlenia
0 Komentarze
10 minut czytania
no-cover

 Osobliwe love story w stanie wojennym. Wszelkie postacie i zdarzenia są zmyślone, a jakiekolwiek ewentualne podobieństwo przypadkowe.   Major chodził wściekle z kąta w kąt. Grzegorz siedział i palił, patrząc za nim obo­jętnym wzrokiem. Teatralna bufonada – myślał. – Błazen. Stary błazen. Chce zrobić wrażenie, stąd ta przygrywka. Nie wie biedak, że to już na mnie nie działa. Szef zatrzymał się wreszcie, całkiem poprawnie, tak jak to robią szefowie policji w naj­lepszych amerykańskich serialach kryminalnych. – Czy ty zawsze musisz ze mnie robić durnia? – powiedział nieoczekiwanie miękko, już całkiem nie po amerykańsku. Grzegorz dostrzegł w jego oczach wesołe iskierki i to zbiło go z tropu. – Co? Dziś się też nie będziesz odzywał? Komedia skończona. Nie musisz już rżnąć […]

0


 Osobliwe love story w stanie wojennym.
Wszelkie postacie i zdarzenia są zmyślone, a jakiekolwiek ewentualne podobieństwo przypadkowe.
 
Major chodził wściekle z kąta w kąt. Grzegorz siedział i palił, patrząc za nim obo­jętnym wzrokiem. Teatralna bufonada – myślał. – Błazen. Stary błazen. Chce zrobić wrażenie, stąd ta przygrywka. Nie wie biedak, że to już na mnie nie działa.
Szef zatrzymał się wreszcie, całkiem poprawnie, tak jak to robią szefowie policji w naj­lepszych amerykańskich serialach kryminalnych.
– Czy ty zawsze musisz ze mnie robić durnia? – powiedział nieoczekiwanie miękko, już całkiem nie po amerykańsku. Grzegorz dostrzegł w jego oczach wesołe iskierki i to zbiło go z tropu.
– Co? Dziś się też nie będziesz odzywał? Komedia skończona. Nie musisz już rżnąć mę­­czennika. A nawet nie możesz. No, gadaj. Po co ci to było? Chciałeś zrobić lepsze wra­żenie, podwyżkę dostać, czy co?
Grzegorz nie wytrzymał.
– Szefie, o czym ty…
– A, odezwał się gagatek! Ale durnia udajesz nadal. Dość, kurwa, tej dziecinady! – huknął pięścią w stół. – U mnie żadnej improwizacji nie ma! Chciałeś improwizować, trzeba ci było zostać muzykiem – patrzył na Grzegorza autentycznie wściekły.
Co tu jest grane – myślał ten intensywnie. – Pewnie Konrad jeszcze coś naszczekał.
– Szefie ja naprawdę nie…
– Nie rób z siebie idioty – Major pokiwał głową z politowaniem. – Nie rozumiesz, że wszystko wiem? Widzieli cię. I masz szczęście, że cię widzieli.
– Kto?
– Teofil i… jak go tam nazywacie… Skiba. Nie pamiętasz, co? Niewiniątko. Mają opiekę nad Kundlem. Mówi ci to coś?
Opieka nad Kundlem. Cholera! – Grzegorz myślał gorączkowo.
– I co, kochasiu? Widzę, że ci mina zrzedła. Tak, tak. Widzieli jak ją śledziłeś. Myśleli, że to zgodne z planem. A tu okazuje się, że nasz Grzesiu na własną rękę… To ci Konrad świnię podłożył, no no! Całe laury chciał ściągnąć. Nic dziwnego, żeście się poprztykali. Niezły numer – zarechotał. – Ale – dodał, poważniejąc – nie całkiem rozumiem, czemuś w tę akcję nie chciał się mieszać. Jakeś sądził, że to może w czymś przeszkodzić, trzeba było… na co ci była ta konspiracja, do cholery! – wrzasnął znów. Grzegorz z trudem śledził jego myśli. Wygląda na to, że może być czysty! Ale jaja!
– Bo czegoś tam szukał, to się domyślam – ciągnął Major, nie czekając na odpowiedź. Czasami lubił się popisywać własną przenikliwością. – Szukasz wejścia do Kurdupla. No i nieźle węszyłeś. Kundel jest właśnie z jego stajni. Ale – nasrożył się znów, Grzegorz nie pamiętał go tak szybko zmieniającego nastrój – mówiłem nieraz, że nie cierpię nadgorliwości. Chciałeś to robić, trzeba było zgłosić, dobrze wiesz, że jak pomysł dobry, to się nie sprzeciwiam. Naprawdę nie poznaję cię – znowu spokojnie – co ci strzeliło do głowy z tą konspiracją. Nawet się nie domyślasz, jakie mam przez to kłopoty. Muszę odkręcać raport… Wyszedłem na durnia, rozumiesz? – popatrzył na Grzegorza złowrogo. – Stamtąd to wygląda tak, jakbym nie panował nad sytuacją… Co ja z wami mam – mruknął, siadając. Zaczął wertować papiery. – No ale Grzesiu, jak już zacząłeś, to kończ. Zabrałem tę robotę Konradowi, masz wyłączność. A jak chodzi o Kurdupla – dodał, widząc, że Grzegorz otwiera usta – dostaniesz wzmocnienie, nie martw się. Może nawet – rozmarzył się na moment – uda się wyrwać Gżegżółce tego Kundla…
Grzegorz uśmiechnął się mimo woli. Szef nie cierpiał swego konkurenta. Wszystkie te intrygi wydały mu się teraz takie płaskie i dziecinnie śmieszne.
Myślał intensywnie. Ta nieoczekiwana zmiana sytuacji zbiła go z tropu. Wszystko można było odkręcić, wszystko! Rozum szeptał, żeby grać na zwłokę, raz jeszcze dobrze przemyśleć…
Rozum.
„Niech cię Bóg prowadzi.”
Rozum.
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyjął kopertę, rozprostował ją i położył na biurku.
– To moja odpowiedź – rzekł sucho.
Major spojrzał na niego zaskoczony, potem na kopertę. Wyciągnął kartkę. W miarę jak czytał, twarz napełniała się wściekłością. Rzucił list na blat i wychrypiał, wstając:
– Co ty… co ty… zwariowałeś?
Grzegorz milczał, mierząc spokojnym wzrokiem rozjuszonego Szefa. Nieczęsto widywał go takim i zwykle czuł wtedy strach, zwyczajny ludzki, raczej zwierzęcy strach. Teraz jednak było inaczej. Miał wrażenie, że tamten znajduje się po drugiej stronie kraty, która właśnie zapadła.
– Zniszczę cię! Zgnoję cię! Nie znajdziesz roboty nigdzie, kurwamać, nigdzie, rozumiesz? Załatwię ci wilczy bilet na cała Polskę, Europę, nawet na Reagana, ty… ty…
Grzegorz uśmiechnął się nieznacznie i wyszedł, starannie zamykając drzwi.
Idąc po schodach, zauważył siedzącą na pobliskim murku Martę.
W pierwszym odruchu chciał biec z powrotem, lecz opanował się. Gdzie ma biec? W objęcia Szefa?
Stał więc i patrzył na nią, jak pochylona wodzi palcem po chropawej powierzchni kamienia. Huragan w jego głowie porywał pojawiające się myśli. Usiłował je zebrać, uporządkować, lecz było to ponad jego siły. Serce tłukło się jak po wyczerpującym biegu.
Przełamując lęk podszedł do niej na uginających się nogach. Podniosła głowę i popatrzyła na niego wzrokiem pełnym cierpienia. Po chwili wstała z wyraźnym wysiłkiem jak gdy­by dźwigała ciężkie brzemię. Ich twarze, ciągnięte ku sobie niewidzialną siłą zbliżały się na przekór rosnącemu wewnątrz bólowi. Grzegorz ostatnim wysiłkiem woli hamował ręce biegnące na spotkanie jej rąk, czując instynktownie, że jeden gwałtowniejszy ruch i runie w przepaść jak linoskoczek nad areną.
Jej twarz. Ten jego inny świat, który rozpamiętywał w bezsenne noce, milimetr po mili­metrze, ten świat, który skończył się już przecież ze skowytem, wracał teraz ku niemu, rozedrgany drżeniem warg, zroszony deszczem łez, wracał, by zająć miejsce dotychcza­sowego świata, który nieodwracalnie rozsypał się z hukiem przed chwilą zaledwie.
Jej twarz. Ten jego inny świat, który cierpiał i kazał cierpieć, lecz który kochał i kazał kochać, ten świat teraz wracał i kazał wrócić. Wracał do swego więźnia i kazał mu spłonąć. Spłonąć, by wrócić do życia.
Jej twarz przywarła gwałtownie do jego piersi. Objął mocno drobne ciało wstrząsane raz po raz spazmami szlochu. Przez moment pomyślał, że chyba wszyscy koledzy gapią się teraz na nich z okien gmachu. Jeśli tak było, to i tak nie miało znaczenia, bo działo się przecież poza granicami świata.
Zamknął oczy i zobaczył uśmiech matki.
 
0

tsole

Niespelniony, choc wyksztalcony astronom. Zainteresowania: nauki scisle (fizyka, astronomia) filozofia, religia, muzyka, literatura, fotografia, grafika komputerowa, polityka i zycie spoleczne, sport.

224 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758