Sąd, starość, poeta i śpiewak
17/03/2011
380 Wyświetlenia
0 Komentarze
13 minut czytania
Tekst ten będzie wyrazem mojej bezradności warsztatowej wobec wydarzeń takich jak rozprawa sądowa przeciwko poecie, która zamienia się na oczach wszystkich w Polsce w protest przeciwko ograniczaniu wolności, przeciwko przeinaczaniu i lekceważeniu, nie tylko poetów, ale także nas wszystkich, wszystkich Polaków. Zaczęło się od tego, że zamiast wsiąść na Mokotowie w metro jakby to uczynił każdy przytomny i spieszący się gdzieś człowiek, wsiadłem w autobus 222, który dawniej nosił numer 122. Autobus ten – o czym wiele osób wie – wlecze się niemiłosiernie i jest chyba najwolniejszym autobusem w Warszawie. Do tego przy placu Unii remontują torowisko tramwajowe i nie ma mowy, żeby przez ten plac po prostu przejechać. Trzeba postać dłuższą chwilę. Po placu Unii jest plac Na Rozdrożu […]
Tekst ten będzie wyrazem mojej bezradności warsztatowej wobec wydarzeń takich jak rozprawa sądowa przeciwko poecie, która zamienia się na oczach wszystkich w Polsce w protest przeciwko ograniczaniu wolności, przeciwko przeinaczaniu i lekceważeniu, nie tylko poetów, ale także nas wszystkich, wszystkich Polaków.
Zaczęło się od tego, że zamiast wsiąść na Mokotowie w metro jakby to uczynił każdy przytomny i spieszący się gdzieś człowiek, wsiadłem w autobus 222, który dawniej nosił numer 122. Autobus ten – o czym wiele osób wie – wlecze się niemiłosiernie i jest chyba najwolniejszym autobusem w Warszawie. Do tego przy placu Unii remontują torowisko tramwajowe i nie ma mowy, żeby przez ten plac po prostu przejechać. Trzeba postać dłuższą chwilę.
Po placu Unii jest plac Na Rozdrożu i Plac Trzech Krzyży, potem Nowy Świat, gdzie wysiadłem niepotrzebnie, bo przecież nie ma się jak z stamtąd dostać do sądu w Alei Solidarności. Pędem ruszyłem do Świętokrzyskiej, wsiadłem w jakiś autobus, z którego wyskoczyłem przy Marszałkowskiej, potem metro – jeden przystanek – wysiadam przy Ratuszu i biegnę przez jedno, a potem drugie przejście dla pieszych. Wbiegam po schodach do sądu, wejście numer IV. W środku spora kolejka ludzi, którzy – jak to zwykle bywa w sądach i prokuraturach wyładowują na taśmę swoje torby i teczki. Znikają one potem na chwilę, by znów pojawić się z drugiej strony bramki. Każą mi wyrzucić z kieszeni wszystkie metalowe przedmioty. Wyrzucam i przechodzę bramkę, bramka piszczy i pan z ochrony każe mi się porozpinać oraz wywrócić kieszenie. Rozpinam się i wywracam kieszenie. Z niemałym trudem odnajdujemy dyktafon, który i tak mi się dziś na nic nie przyda, bo zapomniałem kupić baterii.
– Sala 219 to gdzie?
– Drugie piętro – odpowiada pan z ochrony – tak jakbym był setną osobą zadającą mu to pytanie. Nie patrzę nawet w kierunku szatni tylko ruszam wprost do windy. Kiedy otwierają się drzwi na drugimpiętrze widzę pusty korytarz, wystarczy jednak rzut oka w lewą stronę, by zorientować się, że ochroniarz na dole miał prawo być znudzony pytaniami. W korytarzu i na klatce schodowej tłum ludzi skanduje: większa sala, większa sala, większa sala! Tam właśnie, gdzieś za tym tłumem odbywa się rozprawa sądowa przeciwko poecie Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi. Klatka schodowa jest pełna ludzi, niektórzy mają w rękach biało-czerwone chorągiewki z czarnym znakiem Polska Walcząca, nie słychać głośnych rozmów, podniesionych głosów, wszyscy coś mówią, ale tak jakby szeptali. Wszyscy czekają aż otworzą się drzwi sali rozpraw. Nie mogę przedostać się pod te drzwi, widzę tylko jak nad głowami stojących przed nimi ludzi unoszą się kamery i mikrofony. – Precz z Michnikiem, precz z Michnikiem, precz z Michnikiem – zaczynają skandować ludzie. Nastrój jest raczej dobry, można by rzec pogodny, każdy bowiem zdaje sobie sprawę, jak wielki ładunek groteski tkwi w tym całym pozwaniu przed sąd poety. Ludzie komentują to wydarzenie z uśmiechami szyderstwa na ustach i nie ma tu chyba nikogo, kto miałby choć odrobinę sympatii i zrozumienia dla Adama Michnika. – Nikogo? Sam nie wiem, przede mną w tłumie stoi jakaś pani w łososiowym żakiecie, która wygląda jak Justyna Pochanke z TVN, odwraca się co jakiś czas do tyłu i patrzy wzrokiem zdumionym nieco, na mnie i innych ludzi usiłujących, stojąc na palcach, zobaczyć co dzieje się pod drzwiami. Pochanke czy nie Pochanke, nie ważne. Tłum rzednie udaje mi się przedostać prawie pod samą salę rozpraw. Rozpoznaję z daleka redaktora Sakiewicza, Łażącego Łazarza i pewną panią z Grodziska. Macham Łazarzowi, ale mnie nie widzi. – Michnik do Szwecji, Michnik do Szwecji, Michnik do Szwecji – zaczynają skandować ludzie. – Nie do Szwecji – krzyczy ktoś z boku – do Izraela. Ludzie zaczynają się śmiać. Jakichś dwóch panów za moimi plecami dyskutuje o włoskim faszyzmie, też sobie znaleźli porę, cholera jasna. Nagle otwierają się drzwi i wszyscy reporterzy, którzy stali przed nimi ruszają ławą do sali rozpraw. Błyskają flesze i słychać krzyki, wygląda to tak, jakby wszyscy chcieli się tam dostać. Wokół mnie jednak jest spokojnie, ludzie stoją i czekają na jakieś wieści ze środka. Tak jak przed chwilą niczym fala tłum parł do sali, tak w jednej chwili zostaje z sali wyparty i wszystkie kamery i mikrofony znowu są na zewnątrz i znowu błyska się wokół jakby miała przyjść burza. – Precz z Michnikiem, precz z Michnikiem – ludzie znowu zaczynają skandować, a ja odwracam się i widzę przeciskających się przez tłum dwóch policjantów, usiłują wejść do sali rozpraw. Cofam się na klatkę schodową, w tym samym momencie ktoś spod drzwi krzyczy – odroczona, odroczona!
– Był Michnik? – pyta jakiś pan z brodą
– A gdzie tam – pełny nocnik tylko przyszedł – odpowiada ktoś z tłumu.
Niezorientowanym wyjaśniam, że pełny nocnik to szydercze określenie pełnomocnika.
Przed drzwiami sali rozpraw widać wysokiego mężczyznę w okularach. – Ojciec prosi, by się państwo odsunęli – mówi podniesionym głosem – zgadujemy, że jest to syn Jarosława Marka Rymkiewicza. Ludzie cofają się spod drzwi. Jestem na klatce schodowej. Przy stojących obok schodów ławkach spotykam Łazarza i Mysz-drobnicowiec, wymieniamy na szybko kilka uwag, bo oto wychodzi poeta. Rozlegają się brawa. My także klaszczemy.
Nigdy wcześniej go nie widziałem i jestem zaskoczony. Jarosław Marek Rymkiewicz jest niskim, starszym mężczyzną. A ja myślałem, patrząc na fotografie, że to prawdziwy olbrzym. Zatrzymuje się na klatce schodowej, a wokół niego gromadzi się tłum dziennikarzy, o coś pytają, ale nie słyszę nic, bo poeta odwrócił się do mnie i innych tyłem. Mówi do kamery i mikrofonów zwisających nad jego siwą głową. Cały czas asystuje mu syn. Słyszę wreszcie jak mówi, że rozprawa została odroczona do lipca. Uśmiecha się. Ludzie biją mu brawo, właściwie przez cały czas. Trzeba ich uciszać, żeby pozwolili coś powiedzieć poecie. Wycofuję się na chwilę, żeby spojrzeć na tłum z oddalenia, liczę na to, że zobaczę jakieś znane twarze, ale widzę tylko jeszcze raz tę panią odzianą w łososiowy żakiet, która wygląda całkiem jak Justyna Pochanke. Przyglądam się jej uważnie. To chyba jednak nie ona. Nie mam z czym porównać, od 8 lat nie oglądam telewizji.
Kiedy wracam w pobliże przemawiającego ciągle poety nie widzę już jego syna. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu obok Jarosława Marka Rymkiewicza stoi redaktor Tomasz Sakiewicz z „Gazety Polskiej”. Uśmiecha się jak dobrotliwy pielęgniarz z domu wariatów i na oczach wszystkich dyskretnie dotyka ramienia Rymkiewicza. Po tym geście cały tłum i oni w środku ruszają w kierunku schodów. Rymkiewicz jest cały czas poważny, a Sakiewicz cały czas się uśmiecha. Wchodzą na schody i ruszają w dół. Nikną mi z oczu. Idę w drugą stronę, długim korytarzem, muszę się stąd wydostać i pojechać jeszcze do Instytutu Sztuki PAN. Przed budynkiem sądu stoi kilka osób, wszyscy rozmawiają przez telefony komórkowe, wszyscy stali przed salą numer 219 i pewnie przyjdą przed tę samą salę w lipcu.
Ruszam w kierunku wysepki tramwajowej. Tuż za budynkiem sądu, prawie na wprost wejścia do budynku poczty widzę starszego mężczyznę w czapce z daszkiem i burej, kraciastej koszuli wspierającego się z wysiłkiem na ramieniu kobiety w zielono- żółtej jesionce. Mężczyzna nie może iść, zasłabł, kobieta podtrzymuje go, ale nie wzywa pomocy. Mijam ich bo muszę być w tym całym Instytucie Sztuki. Odwracam na moment głowę. Nie wierzę własnym oczom. To Bernard Ładysz. Stoją oboje z żoną, na środku chodnika, sytuacja wygląda na opanowaną, ona jest spokojna, czeka aż on dojdzie do siebie. Kiedy jednak jestem na wysepce tramwajowej widzę, że sprawy nie stoją najlepiej. Kobieta w żółto-zielonej jesionce wzywa pomocy, ci sami ludzi, którzy przed salą 219 skandowali – precz z Michnikiem – rzucają się na ratunek wielkiemu śpiewakowi. Poznają go i to, że go poznają widać z daleka, z tej mojej wysepki. W pewnym momencie Bernard Ładysz osuwa się na ziemię, kilku mężczyzn chwyta go i podnosi w górę, a następnie wnosi na rękach do budynku poczty. Wracam tam na chwilę, najwyżej się spóźnię, trudno. W środku jest pusto, kilka starszych osób jest wyraźnie poruszonych tym wypadkiem. Sam Bernard Ładysz siedzi na ławce, jest pochylony i oddycha bardzo ciężko. Przed pocztą ludzie dzwonią na pogotowie. Ci sami, którzy w sądzie skandowali – Michnik do Szwecji, Michnik do Szwecji, Michnik do Szwecji.
Nie mam już czasu, muszę lecieć. Wieje okropnie, w tramwaju udaje mi się usiąść. Jestem trochę zmęczony. Myślę cały czas o Bernardzie Ładyszu i tych ludziach, którzy wnieśli go na pocztę na rękach. Myślę o tym tak, że przejeżdżam mój przystanek. Niech to szlag. I tak się spóźnię.