Na Beatyfikację, w Dzień św. Józefa AD 2011:
Pozwalam sobie na ten żart w tytule, bo jestem jakoś przeświadczony, że rozbawiłby i przyszłego Błogosławionego: skądinąd to zresztą Jego własny koncept. W czasie swojego Pontyfikatu Jan Paweł II często szukał odosobnienia dla modlitwy i przemyśleń; podobno ten zwyczaj był zmorą służb ochrony papieskiej i duchownych z Jego najbliższego otoczenia. Któregoś razu, gdy zniecierpliwionej ochronie udało się Go odnaleźć po szczególnie długiej nieobecności, ktoś wyrzucił Mu, że to lekkomyślne i dodał słowa: „Bardzo się martwimy o Waszą Świątobliwość!” – Papież odrzekł: „Tak, ja również się martwię o moją świątobliwość”.
Kościół, wynosząc na ołtarze Błogosławionego, potwierdza, iż mamy kolejnego przewodnika w drodze do Nieba – i daje nam wzór do naśladowania i przedmiot do refleksji – w postaci Jego integralnej Osoby, historii Jego życia, Jego czynów – i Jego pasji. Ujmujący jest fakt, że w przypadku Tego Kandydata do Świętości, blask beatyfikacji padnie też na rewelacyjne poczucie humoru i – co szczególnie mnie raduje – zamiłowania sportowe. Wiem, że takim wyznaniem narażam się na atak plemienia Rozumiejących Nauki Papieża Lepiej i zaliczenie mnie do plemienia Kremówkarzy, ale na swoją obronę mam to, że – w przeciwieństwie do R.N.P.L. – przeczytałem cały Katechizm Kościoła Katolickiego, opus magnum piśmiennictwa tego Pontyfikatu, i prawie całą „Miłość i odpowiedzialność”. A zatem mogę się, bez szczególnych wyrzutów sumienia, cieszyć jak dzieciak tym, że przyszły Błogosławiony lubił sport.
Podejście biskupa Wojtyły do sportu miało swój własny styl i wielki szyk. On sam był kimś w rodzaju arystokratycznego trampa – jak każdy pielgrzym. W Jego wyborze narciarstwa, kajakarstwa i kolarstwa mogły mieć znaczenie atletyczne walory tych sportów; świetnie wzmacniają nogi, talię i ramiona – ale pewnie nie to było pierwszorzędne. Myślę, że najważniejsze było dla Niego bycie w drodze, podziw dla piękna przyrody – o każdej porze roku – a także pewna jednostajna powtarzalność ruchu w tych sportach, która sprzyja rozmyślaniom i modlitwie. Przypuszczam, że mógł pozwolić sobie też na jazdę konną, ale odrzucił ją chyba jako zbytkowną ostentację. To podejście można by nazwać franciszkańskim – jeżeli przez franciszkańskie rozumieć ubogie i dystyngowane jednocześnie. Te narciarskie, kajakarskie i kolarskie pielgrzymki miały także włóczęgowski sznyt w najwspanialszym wydaniu – wobec ich skali i znaczenia „życie w drodze” Jacka Kerouaca albo Edwarda Stachury i im podobnych wypada jak marna szwendanina a nie żadne cudne manowce; nie poruszając nawet kwestii Jego poźniejszych, papieskich podróży, bo to jest jednak zupełnie inna historia.
Tak więc Narciarstwo, Kajakarstwo, Kolarstwo – te trzy – Trójbój papieski? Papieski triathlon? – zostaną też pojutrze opromienione światłem beatyfikacji i – jako takie – dane do naśladowania; nie sądzę, aby trzeba było kogoś szczególnie do nich namawiać. Mnóstwo ludzi na świecie i w Polsce uprawia je i czerpie z nich siłę, zdrowie i radość. I niech – za przyczyną Błogosławionego – będzie ich więcej i więcej, amen.
Gwoli prawdy – i radości i satysfakcji obecnych tutaj fanów futbolu – muszę tu napisać, że Karol Wojtyła – przed święceniami – grywał też w piłkę nożną. Gwoli prawdy – i radości i satysfakcji obecnych tutaj kibiców triady Lech-Arka-Cracovia – muszę też napisać, że Karol Wojtyła – przed święceniami i po święceniach – był kibicem Cracovii. Został nim podczas studiów na UJ i nigdy nie przestał być. Jako kapłan i biskup chodził na mecze Cracovii w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, a niedługo przed śmiercią, w styczniu 2005 roku wypowiedział publicznie słowa: „Cracovia Pany!”. Ale to wszystko jest spoza mojego spectrum i pozostawiam to – do rozwinięcia – godniejszym piórom Przedstawicieli wyżej wymienionych załóg.
A w moim spectrum, gdzie mieści się rugby – i niewiele więcej? Nie sądzę, aby przyszły Błogosławiony wiedział coś o rugby w swoich młodych latach. Ono rozwijało się w Polsce w latach 1921-1929 – w latach Jego dzieciństwa, z grubsza pomiędzy Jego Chrztem i Jego Pierwszą Komunią – i ominęło Kraków. Grano we Lwowie, w Warszawie, w Poznaniu, w Płocku i na Śląsku – ale nie w Krakowie i myślę, że przede wszystkim dlatego młody Karol Wojtyła m u s i a ł zainteresować się piłką nożną. Po prostu nie miał innego wyjścia. Nie wyobrażam sobie innej przyczyny.
A jednak w Jego przygodzie z piłką nożną jest coś, co mieści się znakomicie w perspektywie rugby i to w tym najbardziej atletycznym, boiskowym sensie. Otóż Karol Wojtyła grał w piłkę nożną na pozycji bramkarza. Bramkarz w drużynie piłkarskiej gra zupełnie inaczej niż reszta piłkarzy – jest bardzo odosobnionym bytem: mającym odmienne prawa – klauzulę gry rękami i immunitet nietykalności– oraz enklawy, na których te klauzule – odpowiednio – obowiązują: terytoria wydzielone z Boiska – pole karne i pole bramkowe. Zwróćcie też uwagę, że w terminologii piłkarskiej upowszechnianej przez komentatorów futbolu – ludzi nieco mniej niedorozwiniętych od samych piłkarzy, ale niewiele – nie nazywa się bramkarza Ostatnim Obrońcą (którym de facto jest), rezerwując ten tytuł dla stopera (bardziej cofniętego z dwóch środkowych obrońców). Bramkarz to gość z innej bajki. A ściślej – z innej gry.
Przypuszczam, że ten implant pochodzi z rugby – z czasu, kiedy obie dyscypliny dopiero się formowały. Po prostu zaimportowano – do dziesięciu żonglerów – Obrońcę z rugby, żeby cyrk był trochę ciekawszy – i do tej pory ukrywa się brak licencji.
Przyjrzyjcie się kiedyś grze numeru 15 (full-backa; Obrońcy – jak się Go pięknie w polszczyźnie rugby nazywa) – i natychmiast ujrzycie niebywałe podobieństwo tych dwóch Graczy: tegoż Obrońcy w rugby i Bramkarza w futbolu. Ich zadanie, ich cała ruchowa aktywność – jeśli wykluczyć wybijanie piłki rękami nad poprzeczkę i za słupy, i piąstkowanie w przód – jest tożsama! Złapać dośrodkowanie zanim trafi do napastnika, wyjść na czystą pozycję i uruchomić grę własnej drużyny dalekim wykopem – standardowe zagranie Bramkarza – przecież to najczystsze rugby. Chleb powszedni Obrońcy.
W świetle powyższych refleksji jest jasne jak Słońce, że Karol Wojtyła był bardziej rugbystą niż piłkarzem – zresztą Jego dalsze losy świadczą, że miał serce rugbysty. Co On – Obrońca Wiary i Ojczyzny – mógł mieć wspólnego z niezbyt rozgarniętymi Politykami, których żywiołem jest żonglerka?
Oczyma duszy – bo już chyba nie wyobraźni w kontekście dokonującej się beatyfikacji – widzę, jak Jego Świątobliwość zagląda mi przez ramię, żeby zobaczyć, co tu wypisuję – czy też przypisuję – i liczę, że widzi moją intencję; Jemu nie są już potrzebne żadne tłumaczenia. Oczywiście dopiero beatyfikacja ukonkretni Jego obecność na nowy sposób, ale przed nią chcę mieć ten tekst gotowy, dlatego ośmielam się – licząc na życzliwość, wyrozumiałość i poczucie humoru, z których słynął w czasie ziemskiego pobytu – napisać tak: „Ojcze Święty! Rugby ma swoją własną świątobliwość. Jest Absolutem atletyki i atletyką Absolutu. W kaleki, ale wolny sposób wypełnia przykazania Naszego Pana, aby wzajemnie nosić swoje brzemiona i w kaleki, ale wolny sposób urealnia największą miłość, gdy ktoś życie oddaje za przyjaciół swoich. W kaleki, ale wolny sposób jest też obrazem duchowej walki – odwiecznego misterium aniołów i ludzi. I w kaleki, ale wolny sposób próbuje naśladować Naszego Pana, gdy znów znajduje upór, żeby powstać; i znów iść; i dojść do Celu.”
A na okoliczność beatyfikacji ułożyłem taką modlitwę:
Boże, Ojcze Wszechmogący, Który na dnie jej nędzy dałeś Polsce prawdziwego Monarchę i Obrońcę w osobie Twego sługi Jana Pawła, daj nam zachować uratowane przez niego dziedzictwo, pamięć i tożsamość. Zechcij dostrzec skromny udział polskich rugbystów i ich reprezentacji w tym dziele i błogosław ich wysiłkom, aby osiągnęli ostateczne zwycięstwo. Przez Chrystusa, Pana Naszego. Amen.