O. Witold Pobiedziński:To prawda, że moje przejście z zakonu do Bractwa Św. Piusa X zaskoczyło wiele osób. Może najbardziej zaskoczyło jednak mnie samego. Gdyby ktoś powiedział mi kiedykolwiek, że opuszczę nasz zakon i przejdę do Bractwa, w najlepszym wypadku uznałbym, że jest to dosyć niesmaczny żart. Powiedziałbym wówczas: „Słuchaj, doceniam twoje poczucie humoru. Ale zejdź na ziemię, powściągnij wodze galopującej fantazji! Takie historie nie zdarzają się ludziom rozsądnym. A zresztą, dlaczego miałbym opuszczać zakon? To ostatnia rzecz, jaką chciałbym uczynić. Nie mam żadnych powodów, żeby komplikować sobie życie! Tak samo jak ty, jak wszyscy inni ludzie, ja również nie lubię mieć problemów. Tym bardziej nie lubię mieć bardzo dużych problemów”.
Jeśli nie miałbym super ważnych powodów, to dlaczego miałbym opuścić zakon? Przecież jest on moim domem. W nim nauczyłem się życia, zostałem uformowany, mam wielu braci i przyjaciół. Zakon wykształcił mnie, nauczył modlitwy, dał mi wreszcie największą wartość — wiarę i życie duchowe. Zresztą uroczyście ślubowałem, że zakonu nigdy nie opuszczę, że do śmierci będę w nim żył i służył Bogu i ludziom.
Jednak przez ostatnie trzy, cztery lata bardzo dużo się wydarzyło. A w ciągu ostatniego roku życia w zakonie codziennie narastał w moim sumieniu ogromny konflikt. Decyzji opuszczenia zakonu nie podjąłem nagle, w nocy z poniedziałku na wtorek. Po wielu miesiącach rozmów z franciszkanami i z członkami Bractwa, uznałem, że dłużej nie mogę tolerować czegoś, co zdaniem teologów Tradycji katolickiej, jest błędem, odstępstwem od ortodoksji i niezmiennej doktryny. Opuszczenie zakonu było jedynym wyjściem, jeśli chciałem być dalej posłuszny Bogu.
— No właśnie, pół roku temu opuściłeś zakon. Twoja decyzja stawia ciebie w bardzo złym świetle, ponieważ złamałeś ślub posłuszeństwa.
— Dwadzieścia lat temu złożyłem śluby wieczyste. Przysięgałem Bogu, że do końca życia będę posłuszny Bogu i przełożonym w zakonie franciszkanów. Byłem, jestem i chcę być dalej posłuszny Bogu, bo wiem, że On wymaga ode mnie jedynie pełnienia dobra. 25 lat byłem posłuszny przełożonym zakonu, ponieważ miałem stuprocentowe przekonanie, że oni wymagają ode mnie życia i nauczania zgodnego z doktryną katolicką. Ale kiedy zrozumiałem, że od kilkudziesięciu lat ta doktryna zmienia się do tego stopnia, że w kluczowych dziedzinach nie jest to już nauka katolicka, nie mogłem dłużej żyć ani w zakonie ani w „soborowym” czy „posoborowym” nurcie Kościoła. Ten nurt akceptuje i rozpowszechnia błędy, fałsz, okazuje jawny brak posłuszeństwa Bogu, a nawet zmienia jedno, nieomylne i nie podlegające jakimkolwiek zmianom Objawienie Boże.
Gdybym został dłużej w zakonie, gdybym dalej był posłuszny przełożonym, tym samym byłbym zmuszony do wykonywania aktów nieposłuszeństwa wobec Boga, co w praktyce równa się znieważaniu Jego Majestatu. Świadomie akceptując zmiany w Bożym Objawieniu, które promuje Kościół soborowy, skazywałbym się na życie w tragicznym konflikcie sumienia. Ostatecznie naraziłbym się tym samym na potępienie.
— Nie do końca ciebie rozumiem. Wyjaśnij konkretniej, dlaczego opuściłeś zakon.
— Opuściłem zakon, ponieważ jestem zdeterminowany, aby jako katolik cały czas być posłusznym Panu Bogu. Zdaję sobie sprawę, że to, co mówię, nie jest łatwe do zrozumienia. Jeszcze dwa, trzy lata temu, kiedy nie znałem wielu istotnych faktów, sam uznałbym, że w tym, co mówię teraz, jest przesada, zły ogląd rzeczywistości. Co więcej, gdybym nie znał faktów, uznałbym ten mój wywód jako dowód ewidentnej zuchwałości człowieka, który nie potrafi przyznać się do błędu i idzie w zaparte. Kluczem do zrozumienia zasadności mojej decyzji było poznanie faktów o obecnym, katastrofalnym stanie Kościoła oraz o przyczynach, które do tego doprowadziły. Jeśli poznasz te przyczyny, wówczas zrozumieć moją decyzję.
— Nie rozumiem, o jakiej trudniej sytuacji Kościoła mówisz? Czy nie widzisz, że Kościół otworzył się na świat i przeżywa swoją wiosnę? Weź pod uwagę choćby tylko postać bł. Jana Pawła II — cały świat mówi o nim z zachwytem. Nawet muzułmanie, hinduiści, ateiści czy agnostycy są ciągle pod wielkim wrażeniem jego osoby. Opowiadasz mi o Kościele, ale chyba tylko po to, aby ukryć prawdziwe powody odejścia z zakonu…
— Nie unikam odpowiedzialności za moje czyny. Gdybym teraz umarł i stanął na sądzie Bożym, i gdyby Najwyższy Sędzia zapytał mnie, dlaczego opuściłem zakon, odpowiedziałbym dokładnie to samo, co mówię tobie: „Uczyniłem to, ponieważ zrozumiałem, jak niszczony był Kościół od czasów II Soboru Watykańskiego. Nasz zakon, podobnie jak wszystkie inne zakony, przykładał do tego rękę. Zrozumiałem to, dlatego jedynym rozwiązaniem było odejście od ludzi, którzy — w większości nieświadomie — niszczyli Kościół. Obiecywałem, że zawsze będę posłuszny Tobie, Panie Boże. Dlatego nie mogłem żyć dłużej w zakonie, który akceptuje błędy doktrynalne, naucza wiernych czegoś, co sprzeciwia się Twojemu Objawieniu. Ty wiesz, że będąc posłuszny przełożonym zakonu i pasterzom Kościoła soborowego, byłbym tym samym nieposłuszny Tobie. Zrozumiałem tę sytuację, dlatego wybrałem posłuszeństwo Tobie. Nie żałuję mojej decyzji, oceniam ją jako subiektywnie i obiektywnie dobrą, a nawet jako jedyną z możliwych. Zapłaciłem za to wysoką cenę, ale gdybym miał drugi raz wybierać, postąpiłbym tak samo”.
— No tak, to wzruszająca historyjka. Pozwól, że zapytam: jak długo ją układałeś?
— Nie robię z siebie ani bohatera ani ofiary. Gdyby obecna sytuacja Kościoła nie była tak tragiczna, jak jest, w ogóle nie byłoby tej naszej rozmowy. Po prostu nie byłbym zmuszony do odejścia z zakonu. Ale fakty pozostają faktami. Jeśli chodzi o nasz zakon — jest to ciągle mój dom: w nim dojrzałem, nabrałem ogłady, nauczyłem się logicznego myślenia, wyciągania wniosków. Nauczyłem się podstaw filozofii i teologii. W zakonie Pan Bóg dał mi możliwość rozwijania wiary i życia nadprzyrodzonego, poznawanie Kościoła.
Nie oskarżam franciszkanów o świadome propagowanie błędów. Przecież wszystkie zakony przyjęły posoborowe zmiany, dzieje się w nich to samo, co w naszym. Obecna sytuacja Kościoła jest bardzo skomplikowana. To oczywiste, że w Kościele dzieje się dużo dobra, trzeba za nie Panu Bogu dziękować. Ale jest jeszcze druga strona medalu, którą rozumie zaledwie garstka ludzi: nigdy wcześniej Kościół nie był tak rujnowany od środka, jak dzieje się to teraz, w naszych czasach. Nasz zakon przyczynia się do tego niszczenia, choćby tylko poprzez promowanie źle pojętego ekumenizmu czy propagowanie tzw. ducha Asyżu.
— Mówisz, że wiele zawdzięczasz naszemu zakonu. Ale jednocześnie oskarżasz go o propagowanie fałszu — czy nie widzisz, że w tym rozumowaniu jest jakaś sprzeczność?
— Tak jak już powiedziałem wcześniej, jest tylko jedno wytłumaczenie: trzeba słuchać bardziej Pana Boga, niż ludzi. I w naszym zakonie, i we wszystkich innych, i w całym Kościele większość katolików nie rozumie, nie zdaje sobie sprawy z tego, w jak złym stanie jest Kościół. To obiektywne, dramatyczne fakty uświadomiły mi, że nie należy iść drogą, jaką nasz zakon kroczy od czasów II Soboru Watykańskiego. Wszystkie zakony, a nawet cały Kościół soborowy rozpowszechnia błędy doktrynalne. Odszedłem z naszego zakonu, ponieważ sumienie nie pozwalało mi dłużej akceptować i nauczać tych błędów. Pan Bóg nigdy nie zmienia swojej nauki, ona jest ustalona raz i na zawsze. Jest niezmienna, ponieważ Bóg jest niezmienną Prawdą. To, co głosi Kościół soborowy, w kluczowych punktach sprzeciwia się nauce objawionej, sprzeciwia się odwiecznej, niezmiennej, obiektywnej Prawdzie. Te błędy przyjął i rozkrzewia również nasz zakon. Kiedy zrozumiałem to, jeszcze przez rok żyłem w ogromnym konflikcie sumienia. Nie mogłem dłużej w nim trwać. Dlatego podjąłem decyzję: chcę być posłuszny Panu Bogu, nawet za tak wielką cenę, jak odejście z zakonu.
— Gdybyś został w zakonie, jako kapłan mógłbyś razem z nami dokonywać wielkich dzieł. A teraz sam zobacz, w jakim jesteś położeniu: odszedłeś od nas, masz wyrzuty sumienia, nie dotrzymałeś przysięgi danej Bogu.
— Każdy z nas używa rozumu, ja również. Moja decyzja była rozumna, świadoma. Zostając w zakonie, który propaguje błędy i odstępstwa doktrynalne, nie wypełniłbym obowiązku, który ma do wykonania każdy człowiek — nie byłbym posłuszny Bogu. To tragiczny paradoks, ale będąc dłużej w zakonie, nie mógłbym wypełnić zadań, jakie zakonowi zlecił Pan Bóg. Nie tylko nie mógłbym oddawać Mu należnej czci i chwały, ale wręcz musiałbym robić coś, co obraża Jego Majestat i znieważa Jego cześć. Wiem, że to są mocne słowa. Ten, kto to zrozumie, przejdzie na stronę Tradycji. Każdy człowiek musi pytać Boga, co ma robić, jak ma żyć — tylko w taki sposób można pełnić wolę Boga. Ja pytałem i dostałem odpowiedź. Nie kompromituję ideałów franciszkańskich. Moja decyzja był wykonaniem aktu posłuszeństwa wobec Boga.
— Mam wrażenie, że ciągle się usprawiedliwiasz. Być może zrozumiałeś już, że opuszczając nas, popełniłeś nieodwracalny błąd?
— Spróbuję wytłumaczyć to w jeszcze inny sposób. Każdy człowiek musi okazać nieposłuszeństwo komuś, kto karze mu zrobić coś złego. Każdy człowiek zawsze musi słuchać Boga, ponieważ On wymaga od nas czynienia jedynie dobra. Kiedy jesteś nieposłuszny komuś, kto karze ci zrobić coś złego, wtedy twój sprzeciw nie jest hańbą ani powodem do wstydu. Przeciwnie — jest czynem dobrym, jest nawet cnotą i zasługą. Tak jest ze mną — podjąłem słuszną decyzję. Nie po to mam rozum, żeby używać go do podejmowania złych decyzji. Właśnie z powodu używania rozumu oraz z powodu posłuszeństwa Panu Bogu znalazłem się w Bractwie. Paradoks polega na tym, że moja decyzja jest odbierana w zakonie jako akt nieposłuszeństwa — musiałem tak zrobić, ponieważ miałem ku temu obiektywnie, bardzo mocne przesłanki.
Mam dowody potwierdzające prawidłowość moich studiów nad obecną sytuacją Kościoła i nad nieprawidłowościami doktrynalnymi, które propaguje nasz zakon. Gdybym z tymi przekonaniami został w zakonie, musiałbym codziennie świadomie popierać i propagować błędy. Sumienie kazało mi dokonać wyboru: albo zostaję w zakonie, wiedząc, że akceptuje on i rozszerza błędy — albo opuszczam zakon, skoro nie mogę spowodować, że zakon wycofa się z propagowania tych błędów. Jak powiedziałem wcześniej, przez rok, każdego dnia przeżywałem konflikt sumienia, palący mnie od wewnątrz, jak ogień. W końcu, po wielu rozmowach i konsultacjach, dokonałem wyboru. Głos sumienia mówi mi, że postąpiłem słusznie: wybrałem posłuszeństwo Bogu. Obecna sytuacja Kościoła bije na alarm, ale rozumie to jedynie garstka ludzi, która chce być wierna Tradycji Kościoła.
— Więc chcesz przez to powiedzieć, że jedynie garstka ludzi zdaje sobie sprawę z tego, co dzieje się tak naprawdę z Kościołem? Więc setki milionów katolików na całym świecie wraz z ich pasterzami tkwią w błędzie? Przecież to brzmi nieprawdopodobnie…
— Pamiętasz, co Pan Jezus powiedział o końcu czasów: będzie wówczas miało miejsce wielkie odstępstwo od wiary; zostanie przy Nim jedynie niewielka grupa wiernych. Być może to proroctwo spełnia się na naszych oczach? Większość katolików żyje w błogiej nieświadomości; nie wie, że od kilkudziesięciu lat Kościół jest coraz bardziej niszczony i to nie tylko z zewnątrz. Większość katolików nie zdaje sobie sprawy z tego, że nie zna Tradycji katolickiej, nie zna pełnego nauczania i doktryny Kościoła. Ta ogromna większość katolików akceptuje błędne nauczanie Vaticanum II w kilku istotnych kwestach, ponieważ nie wie, że jest to nauczanie niezgodne z Tradycją. Ta większość zupełnie nie zdaje sobie sprawy, że akceptuje, popiera i rozszerza fałsz, który rozsadza Kościół od środka.
Ludzie nie wiedzą, że są karmieni nie katolickim nauczaniem, które otrzymują z ust pasterzy Kościoła. Nawet nie dopuszczają do siebie takiej myśli… Oni są pewni w stu procentach, że otrzymują zdrową, katolicką naukę. Zarówno katolicy świeccy, jak i klerycy w seminariach, i osoby zakonne i kapłani — w większości nie mają pojęcia, że po Vaticanum II jest nauczana teologia inna, niż to było przed tym soborem. Oni są pewni, że wszystko, czego się uczą, co poznają na studiach, co słyszą w kościołach, to właśnie jest nieskażona jakimikolwiek błędami Tradycja. A tymczasem jest inaczej — dobre ziarna katolickiej nauki zostały przemieszane z zatrutym kąkolem fałszu. Jeśli ktoś to zrozumie, wtedy dopiero przejrzy na oczy, wtedy rozpocznie się dla niego czas odkrywania Tradycji.
— A zatem twierdzisz, że także franciszkanie mają zły ogląd rzeczywistości i że nie znają Tradycji Kościoła? Że mylą się biskupi, kardynałowie, a nawet sam papież? Jeśli tak uważasz, to nie świadczy to zbyt dobrze o tobie. Brak ci nie tylko pokory, ale także zdrowego rozumu…
— Nie ja wymyśliłem sobie to wszystko. Jeśli powiedziałbym ci, że zaczynam na nawo organizować życie na planecie zwanej Ziemią, że zamierzam wynaleźć koło, ogień, siekierę i proch strzelniczy — wtedy mógłbyś patrzeć na mnie z politowaniem. Ale tu nie chodzi ani o moje prywatne opinie, ani o moje hipotezy czy amatorskie dociekania. Świat został już przez Kogoś mądrego stworzony. Wynaleziono już koło, proch strzelniczy, odkryto ogień, skonstruowano również przedmioty bardziej skomplikowane niż siekiera. Nie muszę więc wyważać otwartych drzwi. Tak samo jest z poglądami na temat tragicznej sytuacji Kościoła. Cały mój intelektualny wysiłek polegał jedynie na tym, że w ciągu trzech ostatnich lat bycia w zakonie przeczytałem trochę książek, opracowań i analiz. Z tej lektury wyciągnąłem wnioski, a później spotkałem żywych, konkretnych ludzi, którzy mnie upewnili, że to, o czym czytałem, to nie są jakieś rojenia szaleńców, ale jest to prawda. Bardzo bolesna prawda.
— Kim byli ci ludzie, którzy potwierdzili twoje intelektualne poszukiwania? Brzmi to trochę jak opowieść o dotarciu do zapomnianego ludu, żyjącego w niedostępnych lasach dorzecza Amazonki…
— Jest w twoim porównaniu trochę racji. Katolicy wierni tradycji nieco przypominają zaginiony lud, który w dżungli dzisiejszej cywilizacji kultywuje niezrozumiałe dla większości obrzędy i zwyczaje. Jednym z niewielu instytutów życia religijnego i apostolskiego, które są wierne Tradycji, jest Bractwo Św. Piusa X. W Polsce jest to jedyny instytut w stu procentach wierny Tradycji. Jest jeszcze kilka instytutów, ale one należą do Papieskiej Komisji Ecclesia Dei, są więc zmuszone do zawierania różnych kompromisów, stanowią zresztą część Kościoła soborowego. Po lekturze tradycyjnej teologii, której nie uczono nas w seminarium oraz po wielu rozmowach ze współbraćmi w zakonie, nawiązałem kontakt z kapłanami Bractwa. Zaprosili mnie na rekolekcje, w których uczestniczyłem. Po roku dalszych studiów nad sytuacją Kościoła — m.in. w oparciu o artykuły w czasopiśmie „Zawsze Wierni” — pojechałem na kolejne rekolekcje zorganizowane przez Bractwo.
Dalej studiowałem tradycyjną teologię, analizowałem obecny stan Kościoła, konsultowałem poznawaną wiedzę z historykami i teologami z naszego zakonu. Te same pytania zadawałem również kapłanom z Bractwa. Kluczową sprawą była lektura. Bardzo ostrożnie, z początku nawet nieufnie czytałem książki i inne materiały, które wydało Bractwo. Jednocześnie czytałem tradycyjne książki z filozofii i teologii, wydane w Polsce przed II Soborem Watykańskim. Porównywałem to wszystko. Nie znalazłem żadnych różnic, żadnych sprzeczności. To była ta sama, spójna katolicka nauka. Wyciągnąłem więc kolejne wnioski: nie chcę dalej niszczyć Kościoła, a z tego wynikła decyzja o opuszczeniu zakonu.
— Czy te studia nad Tradycją były konieczne? Przecież skończyłeś sześcioletnie studia w naszym seminarium? Czy uważasz, że była to teologia nieprawdziwa, niekatolicka?
— Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że po Vaticanum II we wszystkich seminariach świata jest nauczana zmieniona teologia. W kilku kluczowych zagadnieniach jest ona niezgodna z Tradycją. I tu leży jedna z największych przyczyn kryzysu Kościoła. Może nie uwierzysz, ale kiedy przez kilka ostatnich lat czytałem książki Bractwa czy też dzieła teologiczne wydawane w Polsce przed soborem, to naprawdę ze zdumienia i emocji ocierałem z czoła zimny pot. Nie raz wydawało mi się, że za chwilę głowa mi pęknie, że oczy „wylecą mi z orbit”, znad głowy „unosiły mi się kłęby dymu” — takie to były dla mnie nowe i wstrząsające rzeczy!
Uświadomiłem sobie wówczas, że w seminarium nie uczono teologii tradycyjnej, ale tzw. teologii posoborowej. To było zdumiewające odkrycie. Ta nowa, posoborowa teologia różni się od „przedsoborowej”, czyli tradycyjnej, w kilku zasadniczych, newralgicznych kwestiach. I na podstawie zmian w tych kilku istotnych dziedzinach, teolodzy ciągle eksperymentują i zmieniają kolejne obszary tradycyjnej nauki Kościoła. Studiowałem więc dalej i wyciągałem kolejne wnioski z obiektywnych, udokumentowanych i naukowo obronionych faktów. To, co poznałem z przedsoborowych książek, było w całości spójne, logiczne, nie było wewnętrznie sprzeczne. To, czego uczono mnie w seminarium, w kilku kluczowych zagadnieniach jest niezgodne z doktryną katolicką.
— Cały czas mówisz ogólnikowo. Powiedz w końcu, jakich dziedzin dotyczą te doktrynalne błędy…
— Kościół soborowy naucza wielu błędów. Najważniejsze kwestie to wolność religijna, ekumenizm, kolegializm, pochwała współczesnego świata i kult człowieka; zmiana definicji Tradycji Kościoła, Mszy świętej, małżeństwa. Choć jestem przeciętnie inteligentny, to jednak wystarczyło mi to do zrozumienia, że od sześćdziesięciu lat w Kościele dzieje się coś bardzo złego. W seminariach uczy się zmienionej Tradycji, dlatego księża nie znają zdrowej doktryny katolickiej. I choć tego nie chcą, to jednak przekazują wiernym błędy. Jeśli pojąłem to ja, to znaczy, że tę prawdę mogą pojąć wszyscy inni katolicy. Wszyscy, o ile tylko są zdeterminowani, aby uczciwie szukać prawdy. Co więcej, obiektywne fakty, pokazujące tragiczną sytuację Kościoła może poznać i zrozumieć każdy, nawet ktoś, kto nie jest katolikiem.
— Skończyłeś jedynie sześcioletnie studia, nie masz nawet doktoratu i ty masz odwagę twierdzić, że tysiące profesorów, naukowców myli się, że wyciąga nieprawidłowe wnioski? Wybacz, ale głosząc takie pseudomądrości, sam się ośmieszasz…
— Wyobraź sobie, że patrzysz na wielką ruinę niegdyś wspaniałego, gotyckiego kościoła. Widzisz stosy cegieł i kamieni oraz dogasające zgliszcza. Obok ciebie stoją ludzie i mówią, że widzą wspaniały kościół, podziwiają jego strzeliste, smukłe wieże, przepiękne witraże, na dodatek widzą jeszcze w nim wiele osób śpiewających piękne pieśni. To jasne, że musisz do tych osób odnosić się z rezerwą, ponieważ twoje zmysły i rozum przekonują cię, że jest zupełnie inaczej. Widzisz jedynie zgliszcza, rozwalone ściany, wszędzie unosi się okropny swąd spalenizny, jest przerażająca pustka, nikt nie modli się w tej ruinie. Podobnie jest z obecną sytuacją Kościoła. Ciągle słyszymy, że nigdy z Kościołem nie było tak dobrze, jak teraz. A tak naprawdę fakty mówią same za siebie: obecna sytuacja jest gorsza niż w czasach św. Atanazego, kiedy większość filozofów, teologów i hierarchów popierała błędy i herezje. To nie są moje fantazje czy rojenia, ale takie są fakty, które zostały zbadane i opisane. Trzeba ratować Kościół — bo to jest przecież Mistyczne Ciało Chrystusa, a nie jakiś klub golfowy czy osiedlowa kawiarnia. To jest wartość absolutnie najważniejsza, najświętsza.
— Mówisz ciągle o II Soborze Watykańskim. Czyżbyś twierdził, że sobór nie był jednoznacznym, pozytywnym wydarzeniem w dziejach Kościoła?
— Rozumiem, że nie zgadzasz się z moimi poglądami. Ja przez długie lata myślałem tak samo jak ty. Może nie przekonam cię ja, ale są jeszcze inni ludzie, są książki, opracowania, konferencje, wykłady, całe strony internetowe poświęcone temu zagadnieniu. Trzeba sięgnąć po książki, włączyć internet, wysłuchać i obejrzeć zamieszczone tam materiały, konferencje i wykłady. Jeśli zrobisz to, sam się przekonasz, że sobór był wydarzeniem, które przyczyniło się nie tylko do upadku Kościoła i ogromnego zaniku wiary. Sobór uruchomił takie mechanizmy, które niczym stutonowy walec przetaczają się od sześćdziesięciu lat przez wszystkie kraje i narody. Uruchomił lawinę, która porywa ze sobą w przepaść coraz to nowe instytucje społeczne, kulturowe i religijne.
— Proszę cię, nie zapędzaj się dalej w swoich amatorskich interpretacjach i w tej podwórkowej historiozofii…
— Wszystkie te wnioski są udowodnione faktograficznie. Bierz te materiały do ręki, studiuj je. Jeśli znajdziesz tam choćby jedno nieprawdziwe zdanie, wtedy przejdę na twoją stronę. Ale już teraz mówię ci: szkoda twojego czasu. Żadnej sprzeczności ani fałszu tam nie znajdziesz. Inteligentniejsi od nas dwóch przeczesali te materiały wzdłuż i wszerz, w górę i w dół, i nie znaleźli tam żadnych sprzeczności, żadnych kłamstw, tylko fakty nie do obalenia.
— No dobrze, więc jesteś pół roku w przeoracie Bractwa. Zapewne rozpiera cię duma i poczucie wyższości nad współbraćmi, których zostawiłeś w zakonie? Czy uważasz, że jesteś od nas wszystkich lepszy i mądrzejszy?
— Dlaczego miałbym odnosić się z wyższością do kogokolwiek? Codziennie, kiedy celebruję Mszę świętą, modlę się za franciszkanów. Nic się nie zmieniło, dalej darzę szacunkiem zakon i współbraci. Zakon to mój dom rodzinny, tam się wychowałem. Ale błędów i zła nie popieram. Co możesz zrobić, jeśli dowiesz się, że wszyscy twoi domownicy jedzą codziennie pokarm, do którego dosypywana jest trucizna? Co możesz zrobić, jeśli zrozumiesz, że pozostając dłużej w zakonie, będziesz musiał karmić się trucizną i podawać ją innym? To jasne: musisz ratować swoje życie. Opuszczasz ten dom, idziesz na detoks. Zakładasz bazę i stamtąd podejmujesz działania, aby jak najszybciej uwolnić domowników od śmiertelnego zagrożenia.
Zresztą z zakonu nie uciekłem. O obiektywnej niemożliwości dalszego życia w ogromnym konflikcie sumienia, mówiłem przełożonym już siedem miesięcy przed opuszczeniem zakonu. Nie wyskoczyłem nagle, jak Filip z konopi, na godzinę przed opuszczeniem klasztoru, mówiąc: „Żegnajcie, mili druhowie! Mnie teraz do nowych zadań iść trzeba…” W ciągu tych siedmiu miesięcy rozmawiałem z przełożonymi i z innymi braćmi o sytuacji i w Kościele, i w zakonie po Vaticanum II. Nie były to rozmowy łatwe dla mnie, ponieważ jasno mówiłem, że nie mogę dalej żyć w stanie duchowego, wewnętrznego rozdarcia.
Napisałem do przełożonych i do innych współbraci dwa długie, kilkunastostronicowe listy, w których opisałem moją trzyletnią drogą do zrozumienia, że obecna sytuacja Kościoła jest dramatyczna i że my, franciszkanie, nieświadomie przyczyniamy się do tego dzieła niszczenia. Współbracia nie podzielali mojego zdania co do kryzysu w zakonie i Kościele, ale zgodzili się z tym, że skoro odbywają się spotkania i trwają negocjacje Rzymu z Bractwem, to jest prawdopodobne, że kiedyś doprowadzą one do wyjaśnienia spornych kwestii. Przyznali rację tezie, że być może Bractwo będzie narzędziem, którym kiedyś posłuży się Pan Bóg w dziele odnowy Kościoła.
— Mówisz tak, bo zapewne chcesz się znów wkupić w nasze łaski. A może nie dajesz sobie rady z gryzącymi cię wyrzutami sumienia?
— Cieszyłbym się, gdyby franciszkanie zrozumieli, że choć tego nie chcą, to jednak poprzez nieznajomość Tradycji, stają w szeregu burzycieli Kościoła. Święty Franciszek podniósł Kościół z upadku w XIII wieku, a my na przełomie XX i XXI wieku spychamy Kościół na skraj przepaści. Nie tylko w czasie studiów, również później, w czasie całej formacji, byliśmy wychowywani według standardów posoborowych. Mam tu na myśli nową liturgię, nowe rozumienie ślubów, personalizm i indywidualizm w postaci terroru ideologii „praw i godności człowieka”. Wpajano nam nowe zasady życia zakonnego, oparte na zdobyczach republikańskich, na hasłach wolności, równości i braterstwa.
Sam wiesz dobrze, jak rzadko mówi się w zakonie o obowiązku prowadzenia życia pokornego i cichego, o cierpliwym znoszeniu upokorzeń i niewygód życia. Coraz rzadziej słyszymy, że zakonnicy muszą walczyć ze światem i jego wątpliwymi urokami. Uczy się nas fascynacji światem i jego tzw. mądrością. Coraz częściej konferencje głoszą nam dziennikarze, psychologowie motywacyjni, pijarowcy, prezenterzy telewizyjni, a nawet celebryci. Ileż to razy słyszeliśmy, że przede wszystkim musimy dbać o pozytywny wizerunek medialny, że musimy mieć wysokie notowania w oczach opinii publicznej.
Zamiast uczenia się nadprzyrodzonego rozumienie ślubu posłuszeństwa, mamy szkolenia z komunikacji interpersonalnej, dialogu partnerskiego, strategii wywierania presji na innych. Zamiast nauki nadprzyrodzonego rozumienia ślubu czystości, mówi się coraz częściej o psychologii, samorealizacji, o nieskrępowanej ekspresji osobowości, o zanurzaniu się całym sobą w życie emocjonalne. Coraz rzadziej uczy się nas nadprzyrodzonego rozumienia ślubu ubóstwa i bezgranicznego zaufania Bogu. Uczestniczyliśmy w niejednym szkoleniu, gdzie wykładowcami byli ekonomiści, biznesmeni, psychologowie biznesu, eksperci unijni, uczący nas opracowywania strategii ekonomicznych, kalkulacji biznesowej, inwestowania i gromadzenia funduszy, pisania wniosków unijnych…
— Nie przesadzaj z tym czarnowidztwem. Przecież zakony istnieją nadal, a my, franciszkanie, w porównaniu z innymi zakonami, mamy ciągle dużo powołań. A wreszcie kwestia publicznego zgorszenia: ilu braciom z zakonu, ilu osobom świeckim dałeś zły przykład, opuszczając zakon? Nie zastanawiałeś się nigdy nad tym?
— Chcę to wyrażenie powiedzieć: nie mówię, że franciszkanie planowo i świadome niszczą Kościół. W równym stopniu ja i ty, jesteśmy nieświadomymi ofiarami działań, których celem jest najpierw osłabienie Kościoła, a później zadanie mu śmiertelnej rany. Franciszkanie nie są świadomi, że z Kościołem dzieje się coś naprawdę katastrofalnego. Nawet jeśli widzą kryzys Kościoła, to tłumaczą go tak samo, jak czyni to Stolica Apostolska: zjawiskami socjologicznymi, industrializacją, migracją ludzi ze wsi do miast, zmianą paradygmatów cywilizacyjnych, nową mentalnością, nową obyczajowością, tzw. postmodernizmem kulturowym.
Tragizm obecnej sytuacji polega także na tym, że już w latach 70. papież Paweł VI z przerażeniem alarmował, że Kościół zmierza do samozniszczenia. Od tego niezwykłego stwierdzenia minęło już prawie czterdzieści lat, tragiczna sytuacja ciągle się pogłębia, a my słyszymy z ust kolejnych namiestników Chrystusa, że Kościół przeżywa wiosnę, że nigdy papieże nie byli tak szanowani, podziwiani i kochani przez cały świat — nawet przez wrogów Kościoła — jak dzieje się to w naszych czasach. O tym cały czas mówię: Kościół jest w ruinie, ponieważ przyczyniają się do tego sami katolicy, choć nie wiedzą o tym. Kiedy zrozumiałem to, sumienie coraz mocniej przynaglało mnie do dokonania wyboru: albo zostaję w zakonie i dalej robię to, co niszczy Kościół, albo odchodzę z zakonu i zaczynam pracować z tymi, którzy walcząc o przywrócenie i zachowanie Tradycji, ratują Kościół.
— Słowa, słowa, słowa… Zobaczmy, jak długo będziesz „wojownikiem” Tradycji… Na pewno przy pierwszej większej trudności wrócisz — jeśli wcześniej nie okaże się, że jest już za późno — do tej ręki, która karmiła cię przez ostatnie 25 lat…
— Nie zrobiłem nic ponad to, że dokonałem wyboru. Dobrego wyboru. Nie mogłem już dłużej trwać w wewnętrznym rozdarciu. Nie mogłem dłużej odprawiać Novus Ordo Missae, wiedząc, że Pan Bóg nie odbiera z tego należnej czci. Podobnie jak ty, ja również opiekowałem się wspólnotami Odnowy w Duchu Świętym, grupami oazowymi, odprawiałem Msze dla neokatechumenatu. Wiem dobrze, co dzieje się w tych ruchach. Jak lekceważąco traktowany jest tam choćby tylko Najświętszy Sakrament… Jak kapłani traktują nową Mszę? Czym ona jest dla nich?
Na początku lat 90. uczestniczyłem w kilkudniowym spotkaniu w jednym z katolickich klasztorów w Polsce, to nie było u franciszkanów. Widziałem, jak pewien bardzo znany zakonnik w czasie Mszy udzielał Komunię św. wszystkim biorącym udział w tym spotkaniu: katolikom, prawosławnym, buddystom, joginom, ateistom, gnostykom i czcicielom Gai. Dwadzieścia lat gryzłem się z tym, zastanawiałem się nad tym wydarzeniem. Przez tyle lat widok tego okropnego bluźnierstwa nie dawał mi spokoju. Dopiero niedawno zrozumiałem, dlaczego tak potworne profanacje dzieją się nawet w klasztorach. Nie jest to żadna teoria spiskowa, ale fakty: Kościół jest niszczony. I to nie tylko przez wrogów. Robią to również katolicy, w większości nie wiedząc o tym. Czy miałem do tego przykładać rękę? Kiedy to zrozumiałem, dalsze wnioski nasuwały się same. Opuszczenie zakonu było dla mnie decyzją dramatyczną, ale jedyną z możliwych. Mam spokojne sumienie. Nie czuję się winny, że kogoś zgorszyłem. Nie można zgorszyć się tym, że ktoś czyni dobro — jest to niemożliwe choćby tylko z logicznego punktu widzenia. Dokonałem wyboru dobra, zrobiłem dobrą rzecz. Jeśli moja decyzja budzi kontrowersje, to jedynie z tego powodu, że większość katolików nie rozumie obecnej, tragicznej sytuacji. Mam nadzieję, że dzięki mojej decyzji przynajmniej niektórzy franciszkanie zadadzą sobie pytanie: być może naprawdę z Kościołem nie dzieje się tak wspaniale, jak się to powszechnie przedstawia?
— Nie rozczulaj się nad sobą. Tak jak każdy z nas, również ty rozkrzewiałeś „ducha Asyżu”, promowałeś ekumenizm, wolność religijną, demokratyzację życia zakonnego. Dla nas, franciszkanów, przestałeś już być wiarygodny. Nigdy nie staniesz się wiarygodny dla ludzi z Bractwa.
— W pracy apostolskiej, w działaniach duszpasterskich zawsze kierowałem się dobrą wolą. Ponadto byłem pewien, że to, co robię, musi być dobre, skoro tego wymagali ode mnie przełożeni, skoro na wszystkie moje działania wyrażali zgodę. Promując „ducha Asyżu”, działalność na rzecz ochrony świata, zwierząt i innych stworzeń, promując spotkania międzyreligijne i ekumenizm, naprawdę byłem przekonany, że czynię dobro. W klasztorach franciszkanie organizują festiwale sztuki, muzyki, seanse filmowe, są tam kawiarenki, dyskoteki dla młodzieży itp. Z tego wszystkiego byłem dumny. Cieszyłem się, że mogę propagować w mediach naszą pracę duszpasterską. Subiektywnie byłem pewien, że czynię dobro. Ale obiektywnie czyniłem zło, szerzyłem błędy… Żałuję tego. Dzięki poznaniu katolickiej Tradycji, dzięki spotkaniom z kapłanami Bractwa zrozumiałem, że muszę zawrócić z błędnej drogi.
— Nie bądź naiwny. Nie jesteś pierwszą osobą, która próbuje ułożyć sobie życie poza zakonem. Byli tacy przed tobą, którzy chcieli reformować zakony, diecezje a nawet cały Kościół. Niektórzy z nich wytrzymali w Bractwie kilka godzin, inni kilka dni, jeszcze inni kilka tygodni. Najwytrwalsi, co równie dobrze może oznaczać — najbardziej naiwni — wytrzymali kilkanaście miesięcy…
— Dziękuję za przypomnienie, że jestem kolosem, stojącym na glinianych nogach. Sumienie zapewnia mnie, że dopóki jestem posłuszny Panu Bogu, dopóki żyję tak, jak oczekuje tego ode mnie Kościół święty — dopóty idę dobrą drogą. Nie chcę naprawiać żadnego zakonu — to ja sam chcę być codziennie „naprawiany” przez Pana Boga. Nie chcę reformować Kościoła — najmądrzejsze, co mogę zrobić, to pozwolić, żeby Kościół reformował mnie. Mam pewność, że żyjąc według Tradycji, robię to, czego oczekuje ode mnie Pan Bóg. Poza tym Bractwo istnieje nie tylko w Polsce, jego członkami od wielu lat są byli zakonnicy.
— Wobec tego może byś się pochwalił swoimi sukcesami ostatnich sześciu miesięcy? Cóż takiego otrzymałeś w Bractwie, czego wcześniej nie miałeś w zakonie?
— Jeśli pytasz na serio, to odpowiem ci, że pierwsze, co otrzymałem w Bractwie, to bolesna lekcja prawdy o sobie. Mam wiele różnych braków. Jednym z nich, dużym, jest brak porządnej, tomistycznej formacji intelektualnej. A jako ciekawostkę powiem ci, że kilka zwyczajów, jakie zastałem w Bractwie, zupełnie mnie zaskoczyło. Zacznę od spraw drugorzędnych. Na obiad podawane jest zawsze jedno danie na jednym, płaskim talerzu. To dla mnie ogromna nowość, bo całe życie jadłem na obiad dwa dania na dwóch talerzach. W przeoratach Bractwa nie ma telewizora ani radia. W każdym klasztorze franciszkańskim jest przynajmniej jeden telewizor, każdy zakonnik ma w pokoju radio. Mieszkałem kiedyś kilka lat w takim klasztorze, gdzie przełożony oglądał swój ulubiony serial telewizyjny nawet w refektarzu, podczas wspólnej kolacji. Tak był zafascynowany przygodami pewnej brazylijskiej rodziny, że nie chciał przegapić żadnego odcinka.
Po modlitwie wieczornej w Bractwie panuje cisza. W klasztorach franciszkańskich jest to nie do pomyślenia. Bractwo nie jest zakonem kontemplacyjnym, więc bieżące informacje można śledzić w internecie, jest wspólna sala komputerowa. To też jest nowość, bo w naszych klasztorach już od wielu lat każdy zakonnik ma całodobowo dostęp do internetu we własnej celi. Poza tym w czasie ostatniego pół roku robię coś, co nie zdarzało mi się wcześniej: często rozmyślam o rzeczach ostatecznych — o mojej śmierci, o sądzie Bożym, o wiecznej karze i wiecznej nagrodzie. Jest w tym coś fascynującego.
— Twoje wyliczanki są niepoważne. Opuściłeś zakon tylko po to, żeby mieć kilka prozaicznych ograniczeń w codziennym życiu? Ilu ludzi nie ma w domu telewizora, ilu je na obiad jedno danie? Czy w zakonie ktoś zakazywał ci rozmyślania o śmierci?
— Masz rację, musi być w życiu coś ważniejszego niż zupa czy serial telewizyjny. Msza święta Wszechczasów — to jest coś nowego i wyjątkowego! Nie zrozumie tego ktoś, kto nie jest kapłanem. Co więcej, jeśli jesteś kapłanem i całe życie odprawiałeś jedynie novus ordo Missae, to również nie zrozumiesz, o czym mówię. Powiem tylko tyle, że nie chcę już nigdy wracać do odprawiania nowej Mszy. Dlaczego? Bo nie chcę zasmucać i obrażać Pana Boga. Bo nie chcę stracić wiary. Bo chcę, żeby Msza święta w moich rękach pozostała tym, czym uczynił ją Chrystus — Ofiarą przebłagalną, a nie eucharystyczną biesiadą z udziałem przewodniczącego spotkania.
— No, bracie, wiedz, że tym ostatnim wyznaniem być może na zawsze straciłeś ostatnich życzliwych ci ludzi… I zyskałeś nowych przeciwników…
— Są granice, których przekraczać nie wolno. Są rzeczy, których ludziom robić nie wolno. Fakty są takie, że ryt nowej Mszy skonstruowali ludzie do tego nieuprawnieni. Nikt z ludzi, tym bardziej niekatolicy, nie mają prawa majstrować przy sprawach, które ustanowił swoją powagą Pan Bóg i Kościół święty. Ja zająłem miejsce po właściwej stronie. Nie chcę poprawiać Pana Boga, nie chcę reformować Kościoła i jego dzieł. Chcę zbawić swoją duszę i pomóc w dziele zbawienia innych dusz.
– Słuchając ciebie, ma się wrażenie, jakbyś dopiero w Bractwie złapał wiatr w żagle. Jaki więc masz plan na najbliższe miesiące, jakie zadania wyznaczyli ci w Bractwie? Jak dużo w skali miesiąca planujesz uratować dusz przed potępieniem? Dali ci jakieś limity? Ile dusz: pięć, dziesięć, piętnaście?
— Ty i ja mamy to samo zadanie: uratować siebie oraz innych ludzi przed potępieniem. Musimy poznać Pana Boga, musimy kochać Go i służyć Mu. Musimy znać Tradycję Kościoła i przekazywać ją innym. To jest mój plan na życie. Tyle ludzi nie ma najmniejszego pojęcia o złej sytuacji Kościoła, nie zna katolickiej Tradycji. Mnóstwo osób marnuje swoje życie, poświęca swój cenny czas na rzeczy trzeciorzędne, zupełnie nieważne. Dobrze, że jest na świecie i w Polsce Bractwo Św. Piusa X, które przypomina, co jest naszym pierwszym i najważniejszym obowiązkiem.
— A zatem powiedziałeś już swoje ostatnie słowo?
— Jedyne, co chcę w życiu, to być posłusznym Panu Bogu i Kościołowi. Chcę pełnić Jego wolę. Ogromnie zależy mi na tym, żeby po śmierci znaleźć się we właściwym miejscu. Ostatnie słowo nie należy do mnie, ale do Tego, który jest Słowem. Na początku Słowo stworzyło świat, chociaż nikt z ludzi tego nie widział. Ale na pewno wszyscy ludzie na własne oczy to Słowo zobaczą: pierwszy raz po swojej śmierci, a drugi — na końcu czasów. Wówczas to Słowo nas osądzi i nagrodzi tych, którzy Je poznali i pełnili Jego wolę. Ω
o. Witold Pobiedziński