Czasem znajdujesz się w nieodpowiednim miejscu, w nieodpowiedniej porze i nie masz jakiegokolwiek wpływu na rozwój wydarzeń. To dobry pretekst do napisania niezłego scenariusza, albo książki. Mnie zdarzyło się tak kilka razy.
SPOTKAŁEM BIN LADENA CZ.II
Czasem znajdujesz się w nieodpowiednim miejscu, w nieodpowiedniej porze i nie masz jakiegokolwiek wpływu na rozwój wydarzeń. To dobry pretekst do napisania niezłego scenariusza, albo książki. Mnie zdarzyło się tak kilka razy.
Chyba po raz pierwszy odczułem to właśnie wtedy. W lutym 2004 roku dowiedziałem się, że jestem podejrzany o zabójstwo byłego prezydenta Czeczenii Zelimhana Jandarbijewa. Nasze kontakty były bardzo intensywne w ostatnich latach jego życia – a nawet ostatnich tygodniach i dniach.
Cz. I:http://myszkaandmiki.nowyekran.pl/post/26757,spotkalem-bin-ladena
Wiedziałem, że spotykał się z przywódcą Talibów Mułłą Omarem; że w Afganistanie i Pakistanie ma dobre kontakty. Wiedziałem, że Rosja się go boi, a na wniosek Rosji ONZ i Departament Stanu USA wpisały go na listę najbardziej poszukiwanych międzynarodowych terrorystów. Ale ja chciałem być właśnie tam, gdzie w 2001 roku zniknął człowiek nr 1 na tej samej liście poszukiwanych: Osama bin Laden, charyzmatyczny przywódca Al. Kaidy.
POD OBSERWACJĄ
Od kilku lat Jandarbijew mieszkał w Doha, stolicy Kataru. Byłem u niego już wcześniej ale dopiero teraz – niemal od pierwszego dnia – czułem, że coś jest nie tak. Tak jakby ktoś mnie obserwował, i odnotowywał nasze codzienne poranne wyjazdy i wieczorne powroty do hotelu. Może odczuwałem to bardziej, bo nagle odkryłem, że recepcjonistki, barmani , odźwierni Sheratona mają blond włosy, jasną karnację i perfekt znają język rosyjski. Ich widziałem dużo wyraźniej niż arabskich szejków – milionerów, którzy lubili tu zaglądać. W końcu tylko w takich miejscach – ekskluzywnych, pięciogwiazdkowych – w Katarze mogą się dyskretnie napić szkockiej albo dobrego wina. W każdym innym miejscu poza bardzo drogimi hotelami w wahabickim Katarze jest to zakazane. No i w końcu zadzwonił telefon. Obudził mnie w moim beznadziejnie nudnym pokoju, jednym z kilkuset w zupełnie niemal pustym tego roku hotelu Sheraton w Doha. Dzwoniła recepcjonistka. Powiedziała, że jakiś pan z policji czeka na nas w hotelowym lobby i byłoby dobrze, gdybyśmy zeszli na dół. Zobaczyliśmy się od razu. Siedział na miękkiej sofie, na samym środku hotelowego lobby. W życiu bym go nie podejrzewał, że jest z policji. Ubrany w idealnie białą dishdashę (arabską męską sukienkę) , białą chustę czyli ghutręna głowie, firmowe eleganckie sandały. Smukły, dostojny i elegancki. Pytał, co robimy i dlaczego kręcimy jakieś zdjęcia, czy mamy akredytacje. Oczywiście nie mieliśmy. To była okoliczność obciążająca. Uprzejmie ale stanowczo powiedział, że jutro rano w swoim biurze oczekuje na wyjaśnienia. Dla pewności zabrał nasze paszporty. Nie pomylił się. Stawiliśmy się bez szemrania w jednym z rozsianych wśród piasków szklanych gmachów Doha by wyspowiadać się z naszych niestandardowych wakacji w katarskim emiracie. Właściwie rozumieliśmy ich ciekawość. Kręcą się tacy z polskimi paszportami po okolicy, mają kamerę, aparaty fotograficzne, i odwiedzają codziennie tylko jeden dom – dom pilnowany przez żołnierza, który pewnie rutynowo doniósł odpowiednim czynnikom o naszej obecności. Dla władz lepiej by domu, gdzie mieszka numerr 15 czy 18 z listy poszukiwanych tzw. międzynarodowych terrorystów, nikt nie odwiedzał. Czekaliśmy kilka godzin by w ekspresowym tempie dowiedzieć się, że lepiej będzie jak wyjedziemy a gorzej gdy będziemy wciąż fotografować albo filmować. Nie zamierzaliśmy jednak wyjeżdżać. Odtąd dzieliliśmy więzienny los Jandarbijewa. Niby nie był w areszcie domowym, ale każdy jogo wyjazd za granicę mógł się zakończyć aresztowaniem. Dla nas każde wyjście z aparatem fotograficznym na ulicę mogło skończyć się co najmniej deportacją.
Siedzieliśmy już w upalnym jak diabli Katarze dobre 10 dni. Jandarbijewa odwiedziło w tym czasie tylko kilku zapaśników… Byli z Dagestanu , trenowali na Litwie i przyjechali do Kataru na zawody. Przywieźli Zelimhanowi ciemny litewski chleb; ciemny i pachnący. W sam raz do gotowanego wielbłądziego mięsa.
Przypomniałem sobie o dagestańskich zapaśnikach już w Polsce – wtedy, gdy wisiała nade mną jak miecz Damoklesa krwawa czeczeńska zemsta rodowa. … No ale oni byli tam tylko przez kilkadziesiąt minut. A ja codziennie od ponad tygodnia… Codziennie rano tą samą toyotą, która potem wyleciała w powietrze, przyjeżdżał po nas Ibrahim – jeden z ochroniarzy Zelimhana. Codziennie wieczorem odwoził do przypominającego piramidę miejscowego Sheratona. Myślałem też o ubranych w białe szaty chłopakach z katarskich tajnych służb… Ciekawe czy oni też nas typowali…
CZECZENIA 1998’
A za oknem zima i śnieg. Wkrótce się okazało, że wersję, w której miałem i ja być mordercą Jandarbijewa, powielała zrozpaczona żona Zelimhana Malika. Pokojarzyła fakty i zaczęła dzwonić po świecie… I gadać, gadać gadać… Wiedzieliśmy, że romawiała z Khozh Akhmedem Noukhaevem, który polecił nas Zelimhanowi i prosił, by nam pomógł.
Zelimhan z Khożą znali się jeszcze z lat 80-tych, kiedy ten pierwszy zakładał pierwszą czeczeńską partie niepodległościowe, a ten drugi zapewniał jej ochronę i warunki finansowe by mogła istnieć. I tak naprawdę kilka lat temu to właśnie Khoża poznał mnie z Zelimhanem. W lutym 1998 r. Było wtedy – nawet na czeczeńskich nizinach – dużo śniegu i pamiętam , że raz jedyny widziałem w Czeczenii dzieci jeżdżące na sankach.
Przyjechaliśmy w kilka samochodów. Największym i opancerzonym terenowym GMC , oczywiście bez tablic, przemieszczał się Khoża. Jandarbijew miał dobrą ochronę. Czuć było respekt dla doskonale uzbrojonych i umundurowanych już nie tak młodych brodatych bojowników, kręcących się po podwórku domu Jandarbijewa w Starych Atagach. Mogli to być chłopcy od słynnego komendanta , islamskiego pułku spec naznaczenia – Arbi Baraewa . Jandarbijew wyjątkowo go cenił za śmiałość, dumę, odwagę i uwielbienie dla ryzyka. Do Brajewa lgnęli też młodzi chłopcy spragnieni wojaczki, szacunku i prestiżu. Jego oddział był świetnie umundurowany i uzbrojony. Barajew miał pieniądze. Nie krył tego. Nie mógł też ukryć swojej drugiej i chyba tej prawdziwej twarzy: mordercy, speca od porwań i obciętych głów. Barajew zginął w II wojnie czeczeńskiej. Wkrótce w samobójczym ataku zginęła jego siostra Khava. Ropędzonym kamazem wyładowanym materiałami wybuchowymi wbiła się w rosyjskie koszary.
DWA PORWANIA: PIERWSZE I OSTATNIE
W domu Jandarbijewa w Starych Atagach zapamiętałem wielką tapetę z Mekką, i dywan, na którym wisiały skrzyżowane szable: w tym jedna polska z napisem Bóg Honor Ojczyzna… To podarunek od młodych Polaków Pawła Chojnackiego, Marka Kurzyńca , Krzysztofa Galińskiego i dwóch młodych anarchistów, którzy przywieźli Czeczenom pomoc humanitarną. Zdążyli jeszcze odwiedzić Zelimhana i w drodze powrotnej ze Starych Atagów ślad po nich zaginął. Zostali uprowadzeni, nie wiadomo czy na okup czy z jakiś innych bardziej politycznych powodów. Przykuci do kaloryfera spędzili tak kilka tygodni…
Do dzisiaj nie wiadomo co zadecydowało, że odzyskali wolność. Według jednej z wersji miał to sprawić Zenon Kuchciak, specjalny wysłannik polskiego Ministra Spraw Zagranicznych. Pomóc miał jego talent negocjacyjny i dobra znajomość realiów: Kuchciak spędził wiele miesięcy w misji OBWE w Groznym w czasie I wojny czeczeńskiej. Znał chyba wszystkich ważnych ludzi. A oni znali i szanowali niewysokiego, łysego Polaka. Nie wykluczone, że Kuchciakowi w negocjacjach pomogła także walizka z pieniędzmi od polskiego rządu. A ten nie miał wyjścia i musiał – zdaniem uwolnionych Polaków – coś zrobić. „Gdyby nasi znajomi nie powołali grupy „Przyjaciele Porwanych” i konsekwentnie nie naciskali na Rząd Polski, nie nagłaśniali spraw w mediach, to być może żaden nasz czynownik palcem by nie kiwnął w naszej sprawie i nigdy nie wrócilibyśmy do Polski” mówią dzisiaj -po latach. Pomogło im to, że nie byli anonimowi, że w latach 80-tych działali w podziemiu: w WiP-ie i NZS i byli znani także wśród tych, którzy z podziemia dostali się do etablishmentu III RP.
10 lat później został porwany w Pakistanie polski inżynier Piotr Stańczak. Po kilku miesiącach niewoli zamordowali go Talibowie. Być może nie miał szans na życie także dlatego, że właściwie nie miał rodziny, wielu przyjaciół – nikogo, kto by się o niego upomniał. Nikt nie naciskał, nie weryfikował działań rządu. Przyjazne rządowi media interesowały się losem polskiego inżyniera tylko przez pierwsze dni po porwaniu i wówczas, gdy pojawiło się w sieci nagrane przez porywaczy wideo z polskim zakładnikiem. Dopiero gdy zaczął się wyścig z czasem o życie polskiego inżyniera, władze musiały jakoś zareagować. Do Pakistanu poleciał Zenon Kuchciak, jedyny negocjator w III RP. Tym razem „polski James Bond” – jak po Czeczenii nazwały go media – pojechał w zupełnie obcy teren, w świat ludzi, zachowań i obyczajów mu nieznanych. No i ewidentnie nie miał przy sobie walizki z gotówką. 6 lutego 2009 r. minister Spraw Zagranicznych Radosław Sikorski publicznie to potwierdził. Zapowiedział, że rząd polski nie zapłaci okupu porywaczom, co skrupulatnie odnotowały pakistańskie media. Niedługo po tym Talibowie obcięli głowę polskiemu zakładnikowi.
„Brak skutecznej polityki dyplomatycznej (negocjacji ze stroną pakistańską), brak skutecznej koordynacji i strategii działań na szczeblu Rządu RP, brak uwzględnienia realiów kultury rodowo-plemiennej porywaczy przejawiający się m.in. w dopuszczeniu do wypowiedzi premiera z 6 lutego 2009 r. w sprawie okupu dla porywaczy, świadczą ewidentnie o odpowiedzialności politycznej Ministra Spraw Zagranicznych Radosława Sikorskiego” – głosił opublikowany kilka miesięcy później jawny dokument Biura Bezpieczeństwa Narodowego.
To wyjaśnia dlaczego Stańczak nie miał żadnych szans i dlaczego nawet Kuchciak nie mógł mu pomóc. Najważniejsze dla polskiego rządu był PR a nie życie polskiego obywatela. Chodziło jedynie o to, by opinia publiczna dostała komunikat: Wysłaliśmy najlepszego człowieka i jeśli mu się nie udało, to znaczy, że nie było żadnych szans…
W 1998 roku porwani mieli więcej szczęścia a polski rząd determinacji by ich ratować. Po 53 dniach niewoli zakładników uwolnił płk Lecze Chułtygow (nie żyje) – szef Narodowej Służby Bezpieczeństwa Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. Porywacze nie od razu dali za wygraną. Jeszcze tej samej nocy próbowali odbić swoje ofiary. Uratował ich człowiek, który kiedyś powiedział mi ile waży 1 mln dolarów. Innym razem pokazał mi film niezwykły, nagrany telefonem komórkowym. Widać na nim stosy banknotów studolarowych poukładane na podłodze w jakimś magazynie. Ponad dwa i pół miliarda dolarów w gotówce. Nie pytałem kto, gdzie i dlaczego. Pamiętam jedynie, że powiedział mi kiedyś: „Słuchaj. Trochę to trwał,o ale teraz rozumiem, że dzisiaj w świecie liczy się tylko biznes.” Widzi to zwłaszcza teraz, gdy jest kryzys i wszyscy potrzebują pieniędzy. Nie zdążyłem dokończyć zdania gdy – akurat – zadzwonił.
ZGINĘLI OSTATNI KRÓLOWIE
Poszedłem się z nim spotkać. Siedział w krakowskiej kawiarni „Jama Michalika”, tej samej, w której przesiadywali i przepijali czas Przybyszewski i Wyspiański. Był z niezwykłą kobietą. Przyjechała z Niemiec. Jej życiorys, cierpienia, których doznała, nadają się na scenariusz filmu opowiadającego o bohaterstwie, torturach, odwadze, poświęceniu, oprawcach i ofiarach… Może kiedyś…
Siedzieli razem. Mówiła, że widzi w nim coś, co zawsze znajdowała w Szamilu Basajewie ; że on daje jej siłę, by mimo wszystko dalej żyć. Płacze, kiedy mówi o poległych. Kiedyś przyjaźnili się z Basajewem. "On nie był terrorystą. Nie przelewał niewinnej krwi. On był naszym samotnym mścicielem. Rozumiesz? Świat nie jest gotów, by to zrozumieć. A Ty?" Patrzy na mnie…
Za każdym razem kiedy nasze drogi się przecinały, widziałem jakiś ogromny, niezmienny, nigdy nie ukojony smutek w jej oczach. Bo towarzyszący jej człowiek miał w oczach tylko czerń i stal. „Biznes się tylko liczy i nic więcej i ja o to już wiem i zrobię z tego użytek”: – mówił.
Kiedyś widział jak, wylatując na minach, ginęli kolejno jego czeczeńscy dowódcy. Szli na czele swoich oddziałów, bo honor nie pozwalał im chować się za plecami żołnierzy… „Ostatni królowie już zginęli” – powtarzał. I teraz buduje swoje imperium. Przyjdzie kiedyś czas, by o nim opowiedzieć więcej ale nie teraz, jeszcze nie.
Za odwagę i poświęcenie, za narażanie życia dla polskich obywateli zasłużył na wysokie odznaczenie od polskich władz. Żyje w Polsce już ponad dziesięciu lat, ale wciąż nie dostał ani medalu, ani nawet obywatelstwa RP.Wciąż jest w Polsce uchodźcą. „Liczy się tylko biznes”- powtarzam w myślach – jak mantrę – jego słowa.
A kim byli porywacze i jaki był ich koniec? Chułtygow zapewnił piątkę Polaków, że nie porwali ich Czeczeńcy, bo bandyci nie mają narodowości. Za całą akcją miał stać płk GRU Adam Denijew, ponoć przyjaciel gen. Anatolija Kulikowa – byłego ministra obrony Rosji. Denijew mieszkał od 1996 roku w Moskwie. To Denijew miał być odpowiedzialny za głośne zabójstwo lekarzy z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. To on wreszcie miał więzić w swoim domu w Awturach znanego dziennikarza Andreya Babitskiego. Po zabójstwie lekarzy MCK, na prawie rok przed porwaniem Polaków, Rosjanie nie zgodzili się na przesłuchanie przez Czeczenów Adama Denijewa. Nigdy nie ustalono i nie skazano winowajców tych zbrodni. Nie wiadomo także kto i dlaczego w kwietniu 2001 roku zabił Denijewa w spacyfikowanej przez Rosjan Czeczenii.
Jandarbijew w 1998 roku – kiedy go poznałem w Starych Atagach – mimo że przegrał wybory prezydenckie w Czeczenii, nie sprawiał wrażenia człowieka załamanego czy wycofanego. Był przekonany że lada moment wybuchnie nowa wojna, że jest ona nieunikniona. Mówił, że trzeba zaatakować sąsiedni Dagestan, że nie ma wyjścia i trzeba rozszerzyć front.
Półtora roku później wybuchła nowa wojna, która trwa do dzisiaj. Rozpoczął ją inny przegrany kandydat na prezydenta niepodległej Czeczenii, Szamil Basajew. Uderzył na Dagestan, licząc, że jego rajd wywoła powstanie przeciw Rosji w sąsiadującym z Czeczenią Dagestanie. Przeliczył się. Rosjanie uznali ten atak za pretekst do ostatecznego rowiązania kwestii czeczeńskiej. Grozny – stolicę Czeczenii – niemal zrównali z ziemią. A potem swoją ulubioną taktykę „spalonej ziemi” zastosowali w całej republice. Zginęły dziesiątki, setki tysięcy ludzi. Wyczerpani, głodujący i przemarznięci na kość bojownicy wycofali się w góry. W 1999 roku Zelimhan Jandarbijew na zawsze opuścił swoje rodzinne Stare Atagi, swą ukochaną Czeczenię. Pojechał organizować pieniądze i poparcie w arabskim świecie dla czeczeńskich powstańców. Tułał się po świecie, aż katarski emir dał mu w końcu dom i ochronę . Nie na długo. 13 lutego 2004 roku w drodze do meczetu w Doha wyleciał wraz z synem w powietrze.
KAUKASKA ZEMSTA RODOWA
A teraz jego żona oskarża mnie o zamordowanie męża, a przynajmniej o szpiegowanie i wystawienie jej męża rosyjskim spec służbom…
Dzwoniliśmy wszędzie tam,gdzie mamy jakieś namiary, gdzie są wpływowi ludzie z czeczeńskiej diaspory. W pierwszej kolejności wykręciliśmy numer telefonu człowieka, który – jak sądziliśmy- śmiało mógłby zlecić wykonanie na nas wyroku… Człowieka, któremu religijnie odmieniony twórca nowoczesnej mafii rosyjskiej Khozh Akhmed Noukhaev powiedział kiedyś, by trochę wyluzował, bo „ludzie to nie muchy…” No właśnie. Nie chcieliśmy podzielić losu nieszczęsnych much.
Rozmowa była krótka… Sprawdzi, dowie się… Uspokajał, że przecież oskarża nas zrozpaczona kobieta. A kobiety pewnych spraw nie rozumieją i widzą je inaczej. Dlatego nie ma się co martwić. Gdyby tak mówił mężczyzna, sprawa byłaby znacznie poważniejsza. To bardzo kaukaskie i bardzo seksistowskie -powiedziałby jakiś postępowy socjolog czy publicysta. Dla kobiety, za kobietę Czeczeniec gotów jest mordować, zginąć, gotów jest nawet rozpętać wojnę. Ale jest wiele spraw które powinny być tabu dla kobiet. Pamiętam,gdy podczas jednej z moich podróży na Kaukaz pewien dumny Gruzin – Khevsur (Khevsuretia – kraina górska w Gruzji przy granicy z Czeczenią) wzniósł raz toast za starożytny kodeks kaukaski, a więc przede wszystkim za krwawą zemstę rodową na Kaukazie… Patrząc z szacunkiem na moją żonę, powiedział, ,że ten toast piją tylko mężczyźni. Wypiliśmy bez niej.
Krwawa zemsta rodowa. Przenikliwa wilgoć w jednym z kilkuset namiotów UNHCR rozbitym na pustym, zatopionym w zimowej mgle stepie w Inguszetii. Pamiętam gościnność i smak słodkiej herbaty u jednego z uchodźców. To Wisa Kungajew, ojciec osiemnastoletniej Elzy zgwałconej i zamordowanej przez rosyjskiego oficera Yurija Bodanowa. Pamiętam rozpacz matki i bezradność ojca wobec bezkarności rosyjskiego wymiaru sprawiedliwości. Ale najgorsze dla ojca i mężczyzny było poczucie hańby i poniżenia. Plagi, jakie spadły na jego ród, nie pozwalały mu spokojnie zasypiać. Hańbę mogła zmyć tylko krew oprawcy. Był 2003 rok, chyba luty. Namioty tonęły w zimowym błocie. Obóz Karabułak , Inguszetia. Wisa mówi, że w takich sprawach nie ma i nie będzie wybaczenia.
Kilka miesięcy później Budanow został w końcu skazany. Dostał 10 lat. Zwolniono go przedterminowo po sześciu latach odsiadki. Za dobre sprawowanie a może raczej za to, że większość Rosjan uznawała go nawet gdy siedział w tjurmie za narodowego herosa. Przypomnieć więc jeszcze wypada że bohaterski pułkownik rosyjskiej armii był także zamieszany w uprowadzenie w Czeczenii co najmniej ośmiu osób, które zaginęły bez wieści, a także w morderstwo adwokata rodziny jednej z ofiar pułkownika – Stanisława Markiełowa i dziennikarki niezależnej "Nowej Gaziety" Anastazji Baburowej. W 2009 roku Jurij Budanow był już na wolności. Ale nie długo się nią cieszył. W czerwcu 2011 r. 48-letni Budanow został zastrzelony, kiedy wychodził z urzędu notarialnego na ulicy Komsomolskiej w Moskwie. Uśmiercił go kilkoma strzałami w głowę mężczyzna, który następnie odjechał samochodem z co najmniej jednym wspólnikiem. Później odnaleziono porzucony samochód i pistolet z tłumikiem. Śledczy nie wykluczyli, że zabójstwo zostało starannie zaplanowane a Budanow był od dawna śledzony.
Kaukaska zemsta rodowa może trwać długo. Może być pielęgnowana przez wiele pokoleń. Brrrrrrrrr. Jej cień wisiał nade mną aż do chwili, gdy władze Kataru ogłosiły, że w Dubaju aresztowano przy próbie opuszczenia kraju agentów rosyjskich służb specjalnych. Nie trwało to na szczęście długo.
MORDERCY Z FSB
Anatolij Biełaszkow i Wasilij Bogaczew zostali aresztowani już kilka dni po dokonaniu zamachu. Cztery dni później przyznali się do zbrodni. W aktach sprawy pojawiło się nawet nazwisko człowieka, który wydał rozkaz zabicia czeczeńskiego przywódcy – ministra obrony Rosji Siergieja Iwanowa. Dowodem obciążającym były także znalezione w mieszkaniu wynajmowanym przez obu Rosjan materiały potrzebne do skonstruowania bomby.
1 lipca 2004 roku w Doha, sędzia Ibrahim al-Nisf w czasie ogłoszenia wyroku oznajmił, że „oskarżeni zabili prezydenta Czeczeńskiej Republiki Iczkeria na rozkaz wydany przez najwyższe władze rosyjskie”.
Tego dnia BBC poinformowało, że wszystkie rosyjskie media próbują ukryć treść wyroku, by nie ujawnić, że plan zabicia Jandarbijewa rozpracowano w Moskwie przez kierownictwo wewnętrznych rosyjskich służb wywiadowczych. Ministerstwo Spraw Zagranicznych Rosji było – jak się okazało – głównym ogniwem organizacyjnym i realizatorem zamachu. Pocztą dyplomatyczną zostały dostarczone do Kataru materiały wybuchowe. Rosyjscy terroryści zostali przerzuceni do Kataru kanałami dyplomatycznymi a po zamachu rosyjskie MSW pomagało im się ukrywać.
Sąd skazał zamachowców na dożywocie. Wyrok można uznać za łagodny. Za podobne przestępstwa obowiązuje w Katarze tylko jedna kara – śmierć. Wyrok dożywocia mógłby oznaczać, że w najgorszym wypadku, jeśli nie uda się doprowadzić do zwolnienia obu agentów lub ich powrotu do Rosji, spędzą w katarskim więzieniu najwyżej 25 lat. Spędzili niecały rok. Sprawiedliwość nawet w kraju gdzie restrykcyjnie przestrzegane jest islamskie prawo szarja nie jest dla wszystkich. Katarczycy przekazali morderców władzom rosyjskim. Rosjanie obiecali, że skazani wyrok dokończą w Rosji. Przywitano ich jednak z honorami jak narodowych bohaterów. Na lotnisku rozwinięto przed nimi czerwony dywan.
TALIBOWIE Z DOHA
Śmierć, Zelimhana w jakims sensie zaważyła na losach czeczeńskiej wojny. Jandarbijew cieszył się wielkim szacunkiem w krajach arabskich i rzeczywiście na ile tylko mógł, organizował środki na dalsze prowadzenie wojny na Kaukazie. A wojna przecież to nie tylko opowieści o bohaterach, odwadze ale także żmudne, nielegalne zdobywanie i wysyłanie na nią środków. Dla mnie była to strata przyjaciela. Było też coś jeszcze. Zelimhan obiecał kontakt na grupy w Pakistanie, które „naprawdę robią dżihad”. A teraz gdy nie żyje, nie wiem dokąd się udać. Nie wiem kogo prosić o pomoc, bo wiem, że autorytet shahida (męczennika) Zelimhana już nie wystarczy. Mnie nie zaufają a on nie żyje… Byłem świadkiem jego rozmów z ludźmi z Pakistanu, Indii. Pamiętam, gdy odwiedzili go w domu, w Doha sami Talibowie… To był drugi czy trzeci rok tzw. wojny antyterrorystycznej w Afganistanie. Przyszli. Siedli na podłodze, podpierając się poduchami przybrali natychmiast pozycje półleżące, lepsze chyba do snu niż rozmowy. Jandarbijew wyłożył im sprawę po arabsku. Talibowie kilkakrotnie zapewnili, że pomogą, że doceniają, że nas nie zostawią. W trakcie rozmowy co chwilę któryś z nich zasypiał. Nigdy jednak nie było tak. by spali wszyscy. Jeden przemawiał i zasypiał wtedy, gdy inny właśnie się budził i bez kłopoty włączał w rozmowę. Obcy język i sen. Wkrótce dopadł i mnie. Talibów z Kataru nigdy więcej już nie spotkałem.
Wróciłem do Europy. Miałem już kupione bilety do Afganistanu. Ale zupełnie nie wiedziałem co się zrobię, gdy w Kabulu wysiądę z samolotu. Wysiądę i co dalej? Gdzie pójdę bez jakichkolwiek kontaktów planów, pomysłów? Kiedy na przełomie 1994 i 95 roku byłem w Czeczenii, na Kaukazie też nie miałem kontaktów – jakichkolwiek. Ale wtedy Europejczyk, dziennikarz, działacz praw człowieka albo polityk był mile widzianym gościem wśród powstańców; to dla nich była szansa, by demokratyczny świat dowiedział się prawdy. Rosjanie nie wpadli jeszcze na pomysł zamknięcia Czeczenii dla dziennikarzy, i byzastraszonym jej mieszkańcom wyperswadować jakiekolwiek kontakty z nimi. Dziennikarze w końcu też się zniechęcili. Bo raz, że nic się nie da i pozostaje już tylko „nielegal”, a dwa, że za kontakt z tzw. terrorystami groził sąd i więzienie.
W Afganistanie gdzie demokratyczny świat znaczył tyle co świat zła, szatana, obcy biały człowiek przez 30 lat trwającej niemal nieprzerwanie wojny stał się z czasem już tylko wrogiem. „Jeśli przyjdziesz do nas jak przyjaciel na herbatę, będziesz naszym najmilszym gościem – mówili mi później Talibowie – ale jeśli przyjdziesz wbrew naszej woli, będziemy dla Ciebie bardzo niebezpieczni..” A ja przed wyjazdem do Afganistanu wbrew logice chciałem zrobić wszystko, by być zaproszonym na herbatę. W desperacji napisałem nawet do człowieka, który przecież był w Afganistanie w czasie wojny z sowietami i musiał mieć do dzisiaj dobre kontakty… Był autorem chyba jednej z najlepszych książek wspomnieniowych o wojnie afgańskiej. Był Polakiem, a ja znałem ludzi, którzy jego znali. Radosław Sikorski napisał „Prochy świętych” w 1987 roku.
ZAMACH W MADRYCIE I TAJEMNICA SIKORSKIEGO
Wiedziałem, że jeśli Sikorski miałby kiedyś wrócić do Afganistanu lub prosić kogoś o pomoc, to powinien uczynić to przez tę samą osobę, z którą kiedyś łączyły go więzy przyjaźni. Takie zachowanie doceniają Afgańczycy. Gdybyś szukał pomocy u innych osób, wzbudziłoby to natychmiast podejrzenia i nie byłoby mile widziane. Bo, czyżby ten, który kiedyś ci pomagał i – co najważniejsze – za ciebie ręczył, już ci nie ufał? To byłoby bardzo podejrzane. Sikorski w czasie wojny z ZSRR poznał i zaprzyjaźnił się z Ismaelem Khanem. Zdjęcie modlącego się w ruinach meczetu w Heracie przywódcy mudżahedinów trafiło na okładkę słynnej książki, która zbudowała Sikorskiemu legendę antykomunisty i dzielnego bojownika z sowiecką Rosją. Gdy 2 lata temu rozmawiałem z przywódcą mudżahedinów z Heratu, w pustym piętrowym gmachu „Ministerstwa chyba Energii i Wody” w Kabulu i zapytałem go czy zna Sikorskiego. Roześmiał się. „Byłem niedawno w jego domu w Polsce – powiedział i wymienił jeszcze dziwną nazwę którą w końcu odcyfrowałem jako Bydgoszcz.
Ismael Khan najpierw walczył z sowietami, potem z Talibami (trafił nawet do nich do niewoli) a w końcu po ataku USA na Afganistan odzyskał i wolność i wpływy w starożytnym mieście – Oazie leżącej w zachodniej części Afganistanu opodal granicy z Iranem. I tak na wiosną 2004 roku wymieniłem się kilkoma mejlami z pracującym wówczas w Waszyngtonie Sikorskim. Na początku nie było miło: wysłałem i swoje cv – by Sikorski wiedział, z kim ma do czynienia i od razu wyłożyłem, o co mi chodzi. Sikorski nie odpowiedział wprost, ale obiecał wszelką pomoc. Pozostawało mi tylko doprowadzić do sytuacji, w której napisze mi osobisty list polecający do Ismaela Khana. I może wszystko byłoby w porządku, gdyby nie marcowe zamachy w Madrycie. Zginęło kilkaset osób a Hiszpania wycofała się z wojny w Iraku. W przypływie szczerości opisałem Radkowi historię z Zelimhanem ; że jego śmierć, że straciłem kontakty, namiary itd.,. napisałem jeszcze ,że kilka miesięcy przed zamachami w Madrycie dwukrotnie w identyczny sposób rzekomi terroryści wysadzili kolejkę miejską pod Stawropolem w Rosji… Dwukrotnie na tej samej trasie Kisłowodsk-Mineralnyje Wody; Sprawców nigdy nie znaleziono. 4 września 2003:zginęło pięć osób, a 29 zostało rannych. Trzy miesiące później i 5 grudnia tego samego roku – na cztery miesiące przed zamachem w Madrycie – zginęło co najmniej 36 osób a 160 zostało rannych. Eksplozja nastąpiła, podobnie jak w Madrycie, rano o godz. 7.42 czasu moskiewskiego (5.42 czasu warszawskiego), gdy pociąg relacji Kisłowodsk – Mineralnyje Wody zbliżał się do stacji Jessentuki.
Różnica między zamachami pod Stawropolem a tym w Madrycie była przede wszystkim w liczbie ofiar. Więcej zginęło w zatłoczonej kolejce w Madrycie. Napisałem Sikorskiemu, że może to paranoja ale to moim zdaniem dziwne i podejrzane. Napisałem, co powiedziała mi kiedyś, śledząca proces agentów rosyjskich w Doha, żona Jandarbijewa ( w końcu przekonała się że nie my wystawiliśmy Rosjanom jej męża) Okazało się, że rosyjscy agenci FSB przyznali, że zanim podłożyli bombę pod białą toyotą land cruiser Zelimhana , ćwiczyli zamach na jakimś poligonie pod Moskwą, gdzie zniszczyli kilka czy nawet kilkanaście identycznych maszyn… Dotąd zanim nie posłałem mu tych swoich dywagacji Sikorski sprawiał wrażenia człowieka miłego i otwartego. Super się z nim gadało, wymieniało opinie. I nagle bez powodu i gry wstępnej wszystko szlag trafił. „Nie zwykłem pomagać ludziom, których nie znam”– odpisał mi wtedy, gdy wydawało mi się, że zaraz się zaprzyjaźnimy. Dodał, żebym z nim się już nigdy nie kontaktował. Chłód i agresja; koniec moich kontaktów z przyszłą gwiazdą PO. Przypomniałem sobie o tym, gdy w kilka miesięcy po katastrofie smoleńskiej ktoś, z bliskiego otoczenia Lecha Kaczyńskiego powiedział mi, że Prezydent miał mieć pewne informacje związane z Radkiem, że chodziło o Afganistan, że ponoć wpadł wtedy w ręce Rosjan… Wciąż wierzę, że to nieprawda, plotki i raczej kanwa do kolejnych powieści Le Carre’a. Oby.
CDN