Rok na minusie. Kłamstwo smoleńskie zrobiło karierę
26/12/2011
363 Wyświetlenia
0 Komentarze
17 minut czytania
Zazwyczaj młyny Boże mielą powoli. Beatyfikacja Ojca Św. Jana Pawła II – w wymiarze religijno-duchowym najważniejsze wydarzenie mijającego roku dla chrześcijan na świecie, a dla nas także w wymiarze patriotycznym – jest tu pozytywnym zaskoczeniem.
Zakończony 1 maja Mszą św. z udziałem ponad miliona pielgrzymów proces beatyfikacyjny trwał zaledwie niecałe sześć lat, po tym jak został wszczęty przez Ojca św. Benedykta XVI 13 maja 2005 r., z pominięciem pięcioletniego okresu oczekiwania od śmierci kandydata, podobnie jak to było w przypadku Matki Teresy z Kalkuty i siostry Łucji dos Santos. Być może więc ziści się postulat „Santo subito!” skandowany, wzorem pierwszych chrześcijan, podczas watykańskich uroczystości pogrzebowych „papieża z dalekiego kraju”.
Jan Paweł II, ów Piotr naszych czasów, otworzył „spiżową bramę”, za którą schowany był Watykan. Stał się Papieżem-Pielgrzymem, na nowo ewangelizującym narody świata. Czy jednak my potrafimy wsłuchiwać się w jego wskazania? Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że – wbrew naukom Ojca Św., których łatwo było nam słuchać w czasach zniewolenia komunistycznego, ale już nie po 1989 r. – staliśmy się narodem rozbitym i podbitym, narodem w którym konsumpcjonizm, zgoda na uderzającą w rodzinę lewicową ideologię Unii Europejskiej, promocja homoseksualizmu i miękkich narkotyków, wygrywa z wiarą i wartościami, o które upominali się w encyklikach Jan Paweł II i jego następca – Benedykt XVI.
Zakończenie procesu beatyfikacyjnego Jana Pawła II to jeden z nielicznych plusów dla Polski w 2011 roku. Drugim była dwudziesta rocznica powstania Radia Maryja, w zasadzie jedynego dziś wolnego głosu w mediach, głosu ewangelizującego, ale zarazem uświadamiającego słuchaczom tego radia i widzom telewizji Trwam wagę spraw polskich, budującego patriotyzm i przywracającego sens działaniu „pro publico bono”. Salon z ulicy Czerskiej i okolic, kreujący dziś rzeczywistość polityczno- medialną, tego nie lubi, salon zwalcza wszystko, co pozwala budować świadomość obywatelską, więc podstawia toruńskim mediom nogę w procesie tzw. cyfryzacji, próbując wyeliminować je z rynku medialnego. To że uroczystości zostały pominięte zupełnym milczeniem przez media tzw. głównego nurtu, to normalka. Zaskakujące jednak było milczenie na temat okrągłego jubileuszu toruńskiej rozgłośni w niektórych mediach tzw. prawicowych. Odnotowania wydarzenia, ciekawego choćby z punktu widzenia socjologicznego, próżno było szukać np. na portalu niezalezna.pl, wchodzącym w skład grupy medialnej tygodnika „Gazeta Polska”.
Beatyfikacja Papieża-Polaka i dwudziesta rocznica powstania Radia Maryja to jedyne wydarzenia „in plus” AD 2011. Ale już kierunek w jakim podąża nasze państwo po ostatnich wyborach parlamentarnych, kraj katolicki w którym stawiane są żądania usunięcia krzyża z przestrzeni publicznej, to dobry temat do przemyśleń przy okazji tegorocznego remanentu.
Czy żyjemy w państwie sprawiedliwym? Czy nie jest wciąż czasami tak, że osoby, które walczyły o niepodległość Polski funkcjonują gdzieś na marginesie, a prześladowcy w wyniku haniebnego odwrócenia proporcji są niezmiennie beneficjentami tzw. transformacji? Dobre to pytanie w kończącym się roku 30. rocznicy wprowadzenia stanu wojennego. 12 grudnia, w dniu corocznej pikiety organizowanej pod domem generała Wojciecha Jaruzelskiego, autor stanu wojennego był, jak określiłam to w tekście opublikowanym przez portal wpolityce.pl „generałem rządowej troski”. Domu na ul. Ikara strzegły kordony funkcjonariuszy policji, były psy, konnica. Salon z Czerskiej i okolic dba o spokój swojego „człowieka honoru”. Brakowało jedynie mrozu, śniegu, koksowników i transporterów opancerzonych. Byłoby identycznie jak w 1981 r.
Za prezydentury Lecha Kaczyńskiego i rządów PiS, nie do pomyślenia było, by Jaruzelski – autor stanu wojennego, odpowiedzialny za śmierć (według dotychczasowych ustaleń) ponad 100 osób – zapraszany był na polityczne salony. Za prezydentury Komorowskiego Jaruzelski zostaje zaproszony na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego jako prezydencki doradca ds. Rosji.
Generał zresztą to nie tylko „człowiek honoru”, ale także wyrocznia Lecha Wałęsy, o którym film rozpoczął w grudniu kręcić Andrzej Wajda. Zobaczymy co z tego wyjdzie, ale wiele się nie spodziewajmy, tym bardziej że mistrz kamery stwierdził, że Wałęsę przedstawi tak jak widzą go w świecie. Nie będzie więc nic o agenturalności, co sprawi, że film będzie tak samo prawdziwy, jak nie przymierzając „Lotna”, w której polscy kawalerzyści walili szablami w pancerze niemieckich czołgów we wrześniu 1939 r.
Bez dwóch zdań – z agenturalnością to Wałęsa ma jednak kłopot. Kilka lat temu próbował uzyskać od Wojciecha Jaruzelskiego, współpracownika Informacji Wojskowej, w programie na żywo Barbary Czajkowskiej w telewizyjnej dwójce, odpowiednie świadectwo moralności. Bez rezultatu. No i temat odbija się czkawką.
W tych dniach w mainstreamowych mediach w kwestii „Bolka” przeprowadzono jedną z kolejnych manipulacji – powołując się na najnowsze ustalenia IPN ogłoszono, że SB fałszowała papiery na Wałęsę. Wyszło jak w audycji Radia Erewań. Owszem fałszowała, ale tylko tę część z lat 80., by utrudnić przyznanie specjaliście od „plusów dodatnich i ujemnych” pokojowej Nagrody Nobla, o czym zresztą pisali już Piotr Gontarczyk i Sławomir Cenckiewicz w książce „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii”. Nie jest to więc to żadna sensacja, a na nieszczęście dla „Wodza” (by użyć sformułowania Jarosława Kurskiego) okres najważniejszy i najczarniejszy – lata 70. -pozostaje bez zmian. Jak Wałęsa był „Bolkiem” tak jest nim nadal. I Wajda ma problem, co z tym fantem zrobić. Choć – rzecz jasna – zawsze może zrobić tak jak w ”Katyniu”, w którym pokazał polskich oficerów mordowali pijani funkcjonariusze NKWD, a Stalin i Beria rzekomo o niczym nie wiedzieli. Taka to salonowa prawda czasu, prawda ekranu, zgodna z historyczną wykładnią Kremla. Nic dziwnego, że gorąco przyjęta za wschodnią granicą i nagrodzona rosyjskim odznaczeniem dla reżysera.
Polska roku 2011 to kolejny etap walki z poglądami. Nie tylko internautów, ale i polityków. Teraz przyszła kolej m.in. na Antoniego Macierewicza, któremu ma zostać odebrany immunitet za raport z likwidacji WSI. Ale w sumie to nic nowego. Rząd Jarosława Kaczyńskiego był dla triady PO-PSL-SLD postacią ze złego snu. Śmiał utrącić to, co temu „układowi” najdroższe – postsowiecki charakter wojskowych służb specjalnych. Sam generał Wojciech Jaruzelski na początku 1990 r. raportował Gorbaczowowi: „Sto procent naszych generałów i pułkowników to ci, którzy kończyli radzieckie akademie wojskowe. To zabezpiecza nam rezerwę doświadczonych ludzi na lata naprzód”. Rzecz jasna chodziło także o ludzi służb. Nieprzypadkowo też– w ramach ustaleń sojuszniczych – generał Edmund Buła, ostatni szef Wojskowej Służby Wewnętrznej, przekazał GRU kartotekę operacyjną WSW, skopiowaną na mikrofilmy przed jej zniszczeniem. Jak brzmi na tym tle klangor salonu po wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego o niemiecko- rosyjskim kondominium w Polsce. Mimo że lider opozycji użył skrótu myślowego, i nie chodziło mu o kondominium w sensie prawa międzynarodowego, ale o jedynie pewną tendencję polskiej polityki zagranicznej, salon wył z wściekłości. Chyba tylko na zasadzie uderz w stół, a nożyce się odezwą. Kompromitujące papiery w końcu ma nie tylko Moskwa, ale także i Berlin .
No i tak to się toczy jak toczy. Od hołdu smoleńskiego z 10 kwietnia 2010 r. Bronisława Komorowskiego i Donalda Tuska do hołdu pruskiego z grudnia 2011 r., w wykonaniu ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego. Jak tu więc nie uważać, że tragedia smoleńska była cezurą pomiędzy odradzającym się suwerennym państwem polskim a obecnym neopeerelem, by użyć formy najelegantszej, gdzie do sformalizowania podległości brakuje tylko odpowiednich wpisów w Konstytucji o wieczystej przyjaźni z Rosją i Berlinem?
Już od 10 kwietnia 2010 r. tzw. śledztwo smoleńskie rozgrywane jest pod dyktando rosyjskie, szczególnie po tym jak rząd w Warszawie odstąpił od prowadzenia własnego postępowania. Raport komisji Millera, z lipca 2011 r., nie był niczym innym jak powieleniem tez z wcześniejszego dokumentu MAK, z silniejszym jeszcze wyeksponowaniem „winy polskiej”, co zresztą z góry, na początku roku, zapowiadał prezydent Bronisław Komorowski.
„Nigdy się prawdopodobnie nie dowiecie czy oni przeżyli tę katastrofę i ile minut lub godzin żyli po tej katastrofie i czy w związku z tym była im udzielana jakakolwiek pomoc” – mówiła 22 grudnia Małgorzata Wassermann, córka śp. Zbigniewa Wassermanna, podczas posiedzenia parlamentarnego zespołu ds. zbadania katastrofy smoleńskiej. Odnosząc się do dokumentacji dotyczącej sekcji zwłok stwierdziła, że Rosjanie od początku do końca poświadczali nieprawdę, za niepełną uznała także polską opinię dotyczącą przyczyn śmierci jej ojca, gdyż zabrakło w niej np. badań świadczących o „wykluczeniu osób trzecich” w spowodowaniu katastrofy.
Przypominam sobie program Dariusza Baliszewskiego z lutego 2008 r., poświęcony katastrofie gibraltarskiej. Wypowiadał się w nim m.in. Antoni Chudzyński, były sekretarz ministra Tadeusza Romera, major brytyjskiego kontrwywiadu MI 6, według którego „nigdy nie było żadnej katastrofy gibraltarskiej”, zaś którego w samolocie, który został wyłowiony z wód Gibraltaru w ogóle nie było ciała generała Sikorskiego Naczelny Wódz i premier Rządu Polskiego na Uchodźstwie miał zostać zamordowany wcześniej w Pałacu Gubernatora.
Co ma wspólnego Gibraltar ze Smoleńskiem, można się spytać? Otóż, w przypadku Gibraltaru i Smoleńska mamy to samo: wiemy, że doszło do tragedii, ale wiemy też na pewno, że nie było tak jak się nam to przedstawia.
Większość książek i artykułów o Smoleńsku wpisuje się bardziej lub mniej w rosyjską narrację, m.in. traktując całkowicie „na wiarę”, bez żadnych dowodów, lotnisko Siewiernyj jako miejsce wypadku. Czy nie może być równie dobrze tak jak uważa prof. Jacek Trznadel, inicjator akcji zbierania podpisów pod wnioskiem o umiędzynarodowienie śledztwa smoleńskiego? W przemilczanym zresztą w większości wolnej ponoć blogosfery -tekście „Może gdzie indziej, ale na pewno”, pyta: „A jeśli masakra nastąpiła nie na Siewiernym?” I stawia tezę, że na Siewiernym mieliśmy do czynienia wyłącznie ze starannie przygotowaną inscenizacją. Skoro nie mamy żadnych dowodów potwierdzających serwowany nam przez propagandę przebieg wydarzeń z 10 kwietnia ubiegłego roku, np. nie mamy kokpitu, który jest odciskiem linii papilarnych każdego samolotu. Skoro nie mamy jednoznacznych dowodów, że na miejscu katastrofy były ciała ofiar, nie wytłumaczono nam jak to się stało, że samolot uderzający w podmokły grunt stracił cały przedział pasażerski wraz z charakterystycznymi fotelami, to nie możemy też zakładać, że prof. Trznadel idzie błędnym tropem. Sowietów zna jak mało to, wie na czym polegały metody ich działania, a zatem zna i ich współczesną mutację. Kłania się, krótko mówiąc, mechanizm maskirowki opisywany przez Suworowa w „Specnazie”, a z drugiej w warstwie dotyczącej dezinformacji przez Golicyna w „Nowych kłamstwach w miejsce starych”.
23 grudnia minęło sześć lat od zaprzysiężenia Lecha Kaczyńskiego na prezydenta RP. Prezydenta odnowionej Polski, odcinającej pępowinę uzależnienia od Moskwy. Wybijanie się na niepodległość, gwałtownie przecięte 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem powinno być naszym drogowskazem.
„Naród, który zapomina o swej przeszłości, staje się narodem bez przyszłości”. Pamiętajmy o tych słowach. A znakiem naszej tożsamości, naszej przeszłości jest krzyż. I to właśnie krzyż, w tym i krzyż smoleński pod Pałacem Prezydenckim, usunięty z Krakowskiego Przedmieścia na rozkaz prezydenta Bronisława Komorowskiego, stał się symbolem walki z naszą pamięcią.
felieton wygłoszony w”Aktualnościach dnia” Radia Maryja oraz opublikowany na stronie
jakuccy.pl i na portalu
wpolityce.pl