Rok 1920
W tym miejscu muszę wspomnieć o ślubie mojego brata Stanisława, który odbył się z wielką pompą w dniu 8 stycznia 1920r. Braciszek mój przebywał od sześciu lat w wojsku…
Swoje blogowanie rozpocząłem w 2008 roku na Salonie24 publikując napisane jakby w formie bloga sprzed lat wspomnienia mojego Ojca, Wincentego Kobylińskiego (1898-1974).
Jest okazja żeby wspomnieć jak wyglądały wydarzenia pamiętnego roku 1920 oczyma młodego podoficera W.P.
Warto też zauważyć wartość zwycięstwa pod Radzyminem 15.sierpnia, ale też zwrócić uwagę na niezwykłą skuteczność polityki niemieckiej. Niemcy zdruzgotani na zachodzie przez Ententę zmuszeni zostali przyjąć warunki pokoju podyktowane przez prezydenta Wilsona, przyjaciela Polaków.
Polska musiała otrzymać, i otrzymała, dostęp do Bałtyku (niestety bez Gdańska) oraz ziemie zamieszkałe przez bezsprzecznie polską ludność. Rządy niemieckie tamtych czasów, niezależnie czy cesarskie czy po rewolucji z listopada 1918 socjalistyczne, konsekwentnie działały żeby ograniczyć do minimum zarówno wymagany przez prezydenta Wilsona dostęp Polski do morza jak i obszar terenów "bezsprzecznie polskich".
W tym drugim wyzwaniu wyzwolenia terenów bezsprzecznie polskich o dużym, chociaż z różnych powodów częściowym tylko sukcesie zdecydowało Powstanie Wielkopolskiedoskonale kierowane politycznie przez Wojciecha Korfantego i militarnie przez generała Józefa Dowbora – Muśnickiego.
Jednak w wielkiej dyplomacji przegrali wtedy Polacy i Czesi. W monografii Przemysława Hausera gromadzącej niemieckie dokumenty czytam właśnie jak Niemcy zrobili wszystko, sobie znanymi metodami, żeby Polacy nie dogadali się wtedy z Czechami i nie odcięli od Niemiec wrzynającego się pomiędzy ich państwa jęzora śląskiego od Wrocławia do Katowic czego politycy niemieccy obawiali się najbardziej. Udało się wtedy Niemcom – podobnie jak przy niedawnym "spacyfikowaniu" heksagonale – uniknąć próby porozumienia środkowoeuropejskiego bez dominacji Niemiec.
Można niżej przeczytać, że Wojsko Polskie w sierpniu 1920 nie tylko atakowało bolszewików w okolicach Warszawy, ale też blokowało Czechom wejście w polskie Beskidy w nikomu poza Niemcami niepotrzebnym konflikcie.
Oto fragment blogu "Longina" opisujący wrażenia roku 1920.
W tym miejscu muszę wspomnieć o ślubie mojego brata Stanisława, który odbył się z wielką pompą w dniu 8 stycznia 1920r. Braciszek mój przebywał od sześciu lat w wojsku, t.j. od dnia 1 sierpnia 1914, w którym to dniu wybuchła I wojna światowa. Miał wtedy niespełna 26 lat. I najpiękniejsze lata spędził na wojnie. Podobno przed wojną miał narzeczoną, starszą od siebie o kilka lat Dziewczę to imieniem Jadzia Kozłowska z Grodna chciało się wydać za mąż. Ale mój braciszek zerwał z nią, gdyż się przekonał, że poza nim flirtuje sobie z drugim jeszcze dodatkowo. W czasie trwania wojny nie było ani czasu, ani możliwości myśleć o ożenku. Nic więc dziwnego, że gdy ujrzał swoje bóstwo, to od razu zakochał się do nieprzytomności. Było to jeszcze właściwie dziecko liczące lat 17. Córka obszarnika zza Dniepru z Mohylewszczyzny, panna Irena Sawicka. Dla niej głównie był urządzony bal urządzony w gmachu wojskowym na Rozkoszy w dniu 15 czerwca 1919r.
Irena przyszla żona Stacha |
Brat mój był wtedy wybrany gospodarzem balu, no i oczywiści p. Irena została zaproszona na ten bal oficerski. Ja również, jako brat oficera, byłem obecny. Na pytanie zadane mi przez brata: która z pań jest na balu najprzystojniejsza, zacząłem się oglądać po sali, ażeby dać dobra odpowiedź. Brat zdziwiony był, że mogłem się namyślać i mieć jakiekolwiek wątpliwości. Przecież ta jest najpiękniejsza – powiedział – wskazując na swoją przyszła żonę. Przez kilka miesięcy brat ukrywał przede mną zamiar ożenienia się. Dowiedziałem się od sierż. Kucharka o tym. Powiedział mi, że wszyscy wiedza o tym i mówią głośno, tylko nie wiedzą kiedy będzie wesele. Ślub był wyznaczony na godzinę 7 wieczorem 8 stycznia 1920r. w kościele garnizonowym w Siedlcach. Związek małżeński pobłogosławił ks. kapelan Bogucki. Na przyjęcie weselne Staś zaprosił najbliższych kolegów, a z rodziny byłem ja, brat Grześ i Pola. Mieszkanie p.p. Sawickich znajdowało się na ul. Ogrodowej, przy rynku. Gości było pełno. Na pół godziny przed ślubem bratowa była ciekawa czy koledzy Stacha sprowadzą mu asystę wojskową i czy będzie dużo ludzi w kościele. Kazano mi pójść aby zbadać sytuację. Byłem ubrany w nowy beselerski mundur i spodnie i w długich ślicznych butach z cholewami. Gdy przechodziłem ulicę przy kościele, a było ciemno i odwilż, to się poślizgnąłem i upadłem w kałużę wody. Zerwałem się szybko i nie wiedziałem co mam robić. Chciałem biec do koszar, aby zmienić ubranie na gorsze, ale suche. Było mało czasu. Nie przyszło mi do głowy aby wpaść do krawca i żelazkiem wysuszyć mokre na siedzeniu spodnie. Zdecydowałem wracać do domu panny młodej zamoczony. Musiałem zdjąć płaszcz i w salonie opowiedzieć, że przy kościele nie ma ludzi. Starałem się plecami przytulać do gorącego pieca i w ten sposób osuszyć spodnie.
Do kościoła jechałem sankami z ciotecznymi siostrami Ireny pannami Kamionkównami– Tosią i jej siostrą. Ale kłopot miałem dopiero w kościele, bo do połowy nawy szedłem z jedną, a od połowy kościoła do ołtarza w orszaku z drugą. Oficerowie sprowadzili kompanie honorową i po ślubie przypasywali podarowaną mu szablę. Orkiestra przyjechała do domu i grała aż mało szyby z okien nie powypadały. Jednym słowem było bardzo huczne wesele, gdyż brat był pierwszym polskim oficerem, który po odzyskaniu niepodległości brał ślub w Siedlcach. Staś był bardzo wzruszony i okropnie się liczył i bał się, żeby się podobać rodzinie swej żony. Kiedy zaprosił mnie, ażebym z nim poszedł z wizytą do Ireny, to przed drzwiami się przeżegnał z wrażenia.
Irena i Stach, 1920 |
Później dziwił się, że ja tam czułem się swobodnie. Irena miała młodszą siostrę Julę wówczas 15 letnią panienkę, która była przystojna i mnie się podobała. Od razu zaczęliśmy oboje podkpiwać sobie z narzeczonych i w ogóle rozmawialiśmy swobodnie i wesoło. Początkowo Staś wymagał ode mnie, ażebym podszedł do nich na ulicy i w ten sposób chciał mnie przedstawić swej przyszłej żonie. Ale się na to nie zgodziłem i odpowiedziałem, że jeśli chce mnie przedstawić, to w mieszkaniu, a nie na ulicy i tak też się stało.
Na wiosnę 1920r. rozpoczęło się przygotowywanie do ofensywy przeciw bolszewikom. Do wojska zostały powołane dalsze roczniki. Ćwiczenia odbywały się przeważnie od godziny 6-tej rano do 6-tej po południu.
Brat mój został odkomenderowany do batalionu etapowego i jako dowódca wyjechał pod Kijów …… Odjeżdżając chciał mnie zabrać ze sobą. Jednak kpt. Kostek Biernacki nie chciał mnie oddać i przyobiecał, że jeżeli On przyśle do BZ 22 pp z frontu coś ze zdobyczy np. kuchnie polowe lub instrumenty dla orkiestry, to w zamian za to zgodzi się na mój przydział do batalionu, którym brat dowodził. Ja o tym nie wiedziałem. W kompanii byłem zajęty do godziny 18-tej, a o 18-10 jeszcze było czytanie rozkazu. Lekcje rozpoczynały się o 18-30 więc ja za 20 minut nie mogłem zdążyć na wykłady do miasta i codzienni się spóźniałem. W szkole nie chcieli mi uwzględnić tych spóźnień zapewniając, że na naukę obowiązkowo muszą mnie zwolnić. Zapisałem się więc do raportu do Kostka Biernackiego, żeby mnie zwolnił z ćwiczeń popołudniowych. Na co otrzymałem odpowiedź odmowną, ponieważ szykuje się ofensywa i żadnych zwolnień nie mogę dostać. W związku z tym musiałem skończyć z nauką i zająć się wojskiem.
Autor siedzi w otoczeniu instruktorów szkoły, |
Na wiosnę 1920r. zostałem szefem szkoły podoficerskiej. Dowódca szkoły był ppor Hankiewicz. Instruktorami zaś Bolek Dziewulski plut, Franek Tarkowski plut, Bolek Paczuski plut i Stefan Kornalewski kpr. Ćwiczenia w szkole szły jak po maśle. Obsada szkoły była pierwszorzędna. Uczniowie wybrani z wszystkich kompanii batalionu. Musztra na placu ćwiczeń tak była ślicznie prowadzona, że oficerowie pochodzący z armii rosyjskiej lub austriackiej chcąc nauczyć się jak należy podawać komendę lub dowodzić kompanią przyglądali się skrycie zza żywopłotu przypatrując się i przysłuchując wydawanym komendom.
Pod koniec kursu szkoły podoficerskiej Kostek Biernacki doszedł do wniosku i wydał rozkaz przeszkolenia żołnierzy nieliniowych, pełniących różne funkcje w wojsku. Wykonanie tego rozkazu powierzył instruktorom szkoły. Funkcję kierowników wyszkolenia pełniliśmy na zmianę: ja, Bolek Dziewulski, Franek Tarkowski i Stefan Kornalewski. Mieliśmy rozkaz, żeby tym łazikom dać dobrą szkołę.
Pierwszy poprowadził ćwiczenia Bolek Dziewulski przy pomocy uczni ze szkoły podoficerskiej, którzy byli instruktorami. Ćwiczenia te odbywały się w godzinach popołudniowych. Dał im dobrą szkołę. Na ćwiczenia dnia pierwszego stawiło się 250 szeregowców i podoficerów do sierżanta włącznie.
Drugiego dnia ja poprowadziłem ćwiczenia przez 2 godziny. Żołnierze nie wyszkoleni dostali taki popęd, że aż im się z czupryn kurzyło. Kostek Biernacki tylko spoglądał z daleka i uśmiechał się jak się szkoli łazików.
Trzeciego dnia wystąpił Franek Tarkowski. Ktoś powiedział, że nie będzie Frankiem jeśli nie da im podwójnej porcji szkolenia. Rzeczywiście poprowadził ćwiczenia bardzo ostro. Ćwiczył zbiórkę w ordynku i wszystko biegiem marsz. Chłopcy latali, latali, aż jednego razu gdy padła komenda „rozejść się" i to biegiem, to wszyscy uciekli z pola ćwiczeń i Franek nie miał kogo ćwiczyć. Czwartego dnia stawiło się zaledwie stu ludzi, piątego 50, następnego 30 i tak dalej bez wyników zakończyły się ćwiczenia łazików. Brat Stach przysłał mi z frontu list [pytając] dlaczego nie przyjeżdżam do niego. I polecił mi stanąć do raportu z prośbą do Kostka Biernackiego. Wykonałem to polecenie.
Kpt. Biernacki powiedział mi przy raporcie o umowie z bratem, której brat nie dotrzymał i dlatego on nie zgadza się nadal na mój wyjazd. Powiedział, że rozumie mnie, że po dwóch latach służby należy mi się urlop bo jestem zmęczony i udzielił mi dwutygodniowego urlopu. Ponadto mówił, że chce mnie widzieć w swym pułku oficerem i ze odeśle mnie do szkoły podchorążych gdy tylko otrzymam świadectwo szkolne na kursie. Odpowiedziałem, że już od lutego na kursy nie uczęszczam, bo bak mi na to czasu. W tej właśnie sprawie stawałem do raportu poprzednio. Rozkazał mi się uczyć dalej i nie zaniedbywać się. Przyrzekłem to zrobić. Wziąłem kilka lekcji od kol. Jarkowskiego. Szkoła się skończyła. Pojechałem na 14-to dniowy urlop. Byłem z Bolkiem Dziewulskim i siostrami Marysią i Polą w Częstochowie, a stamtąd obaj z Bolkiem wyskoczyliśmy sobie jeszcze do Krakowa na Wawel. Po upływie tygodnia wróciłem do domu, ale dowiedziałem się, że wszystkie urlopy cofnięte i mam się stawić w pułku.
W wojsku zastałem rozkaz przydzielający mnie do kompanii rekonwalescentów na szefa kompanii. A miałem obiecane przez Kostka Biernackiego, że otrzymam warunki do dalszej nauki. Tu wpadłem w wir pracy. Kompania składająca się z ludzi rannych i chorych w liczbie 260, w tym 4 sierżantów, 25 plutonowych, 50 kaprali, reszta szeregowcy. Dowódcy oficera nie było. Ja w szarży plutonowego musiałem być całym gospodarzem t.j. dowódcą i szefem kompanii. Po kilku dniach przydzielili mi dowódcę, jeszcze nie wyleczonego oficera, który zachodził od czasu do czasu do kompanii. Codziennie otrzymywałem rozkaz wysyłania kilkudziesięciu ludzi do pracy. Chorzy i łazicy nie chcieli wypełniać rozkazów. Przyzwyczajony do szkoły podoficerskiej cierpiałem bardzo. Ja nie wyobrażałem sobie takiego rozprzężenia w wojsku.
Po pewnym czasie dowódcą kompanii został por. Bero. Na jego przywitanie odpowiedziała kompania wrzaskiem. Niektórzy siadali i odnosili się do niego z pogardą. Podobno na froncie stchórzył i żołnierze mu to pamiętali.
Tak było przez czerwiec aż do połowy lipca 1920r. Dnia 6-go lipca zaczęli mnie koledzy zapytywać co słychać z moim bratem. Ale żaden nie powiedział wprost o co chodzi. Rozeszła się bowiem pogłoska, że Staś został zabity pod Równem. Wiadomość tę przywiózł jeden plutonowy z jego batalionu, który opowiadał, że na własne oczy widział jak brat spadł z konia i został zabity. Mnie o tym powiedział Leszek Raczyński, a inni bali się być pierwszymi zwiastunami nieszczęścia. Na tę wiadomość rozchorowałem się na żołądek tak gwałtownie, że ledwo doszedłem do kancelarii batalionu. O dziwo! Tu mi wręczono list od brata pisany 7 lipca 1920 z Małoryty za Brześciem. Pisał, że wyszedł cało i czeka na stacji na mój przyjazd. Żona jego Irena zamieszkała w Siedlcach przy ul. Południowej, bo nie chciała siedzieć na wsi w Kobylanach, by tu móc łatwiej utrzymać się i ew, dostać korespondencję. Myślałem o tym co ja jej powiem, bo ona i tak się dowie, jeśli będę trzymał wszystko w tajemnicy.
Początkowo, gdy przeczytałem list nie uwierzyłem od razu, że brat Staś żyje. Zacząłem porównywać datę wysłania listu i datę przyjazdu tego podoficera, który przywiózł tę hiobową wiadomość. Mimo wszystko jeszcze nie wiedziałem co o mam myśleć o tym i gdzie jest prawda. Na to wszedł kpt. Biernacki i odrazu zapytał mnie co jest z bratem. Dałem mu do przeczytania list. Dopiero on postawił mnie na nogi mówiąc, że odrazu nie wierzył w te plotki i orzekł, że to tylko dezerter tak może opowiadać.
Pojechałem z listem do Ireny. Dałem jej list do przeczytania i dopiero później powiedziałem, jakie to wieści ludzie opowiadają o Stachu. Ledwie zdążyłem jej opowiedzieć, a już zaczęły się jej dopytywać panie z Siedlec o los Stacha. Musiała więc zaprzeczać wszystkim i pokazywać list, że żyje i jest zdrów.
Na drugi dzień dostałem bilet podróży od ppor Jędrzyczaka, adiutanta baonu i pojechałem do Małoryty za Brześć. Zajechałem o godzinie 4-tej rano. Cały batalion załadowany w wagonach czekał na stacji. Staś przyjął mnie bardzo serdecznie, a jego adiutant por. Niedźwiecki kazał mi się położyć spać po uciążliwej podróży w nocy. Prosiłem, żeby mnie obudzić, bo chcę wrócić pierwszym pociągiem. Pociąg był, ale ja zaspałem. Był to wogóle … pociąg z Kowla do Brześcia. Kiedy wstałem w dzień – było gorąco, powietrze zadymione jak na froncie. W okolicy widać było jakieś pożary i lasy dookoła. Poszliśmy wykąpać się do rzeki Małoryty. Nagle ujrzeliśmy jadących na koniach gromadkę chłopców, którzy porozbierani jechali pławić konie do rzeki. Strachu mieliśmy nie mało, ale wkrótce wszystko się wyjaśniło. O godzinie 4-ej po południu przyszły na stację 2 bataliony i ja zabrałem się na jednego z nich do Brześcia. Nie chcąc się zabrudzić stałem okrakiem z tyłu na zderzakach i tak jechałem około 40 km. Zabrakło węgla, więc kolejarze rąbali drzewo w lesie i tak jechaliśmy dalej. W Brześciu był już wieczór. Na torze stały pociągi. Leciałem kilka kilometrów, żeby wsiąść do pierwszego, który odchodził. Dojechałem tak do Terespola i znów wyskoczyłem, żeby podbiec do przodu, do pierwszego pociągu. To samo robiłem w Chotyłowie, w Białej i w Łukowie, gdzie rano już wskoczyłem do pociągu siedleckiego. Kończył mi się dokument podróży więc się obawiałem spóźnienia. U siebie zastałem wszystko po staremu, tylko coraz gorsze wiadomości nadchodziły o zbliżaniu się bolszewików do środka kraju.
Rozpoczęła się ogólna mobilizacja w kraju. Młodzież całymi klasami wstępowała na ochotnika do wojska. Mnie i wielu innych wysłano na wieś. Każdego do swej parafii z delegacją z Siedlec. Pojechałem do Paprotni z dwoma starszymi panami i młodą panienką uczennicą ostatniej klasy gimnazjum.
Poznałem ich z księdzem proboszczem Władysławem Górskim, który zapowiedział z ambony, że przemawiać będą delegaci w sprawie zaciągu ochotniczego do wojska.
Po skończonym nabożeństwie ludzie zebrali się na cmentarzu przy kościele. Jeden z delegatów odczytał z ambony odezwę Rządu wzywającą do obrony ojczyzny, drugi powiedział kilka słów o utworzeniu rządu zgodnego wszystkich stronnictw z Witosem Wincentym na czele. Przemówienia ich wydały mi się tak słabe i bez werwy, że postanowiłem sam zabrać głos. Mówiłem z pamięci, bez przygotowania. Zacząłem od tego, że zasadniczo żołnierzowi w mundurze nie wolno zabierać głosu w sprawach politycznych, ale dziś w momentach, gdy wróg wtargnął w granice kraju i nawała bolszewicka zbliża się od wschodu – musimy wszyscy – kto zdolny do noszenia broni – stanąć do walki z wrogiem. Polska po 150 latach niewoli zaledwie odzyskała niepodległość już jest ponownie zagrożona, musimy więc jej bronić. A więc Polacy do broni! Słowa moje wywarły pewien oddźwięk, bo nazajutrz zaczęli zgłaszać się ochotnicy do nowotworzącego się 222 p.p.
Zostałem przydzielony do nowoorganizującej się kompanii 4-ej 222 pp na szefa kompanii. Trzy kompanie już zdążyły się zorganizować. Do mojej 4-ej kompanii przydzielono pierwszych 30 ochotników, gdy wyszedł rozkaz ewakuacji Siedlec. Roboty było pełno. Wpadłem na chwilę do rodziny w Kobylanach, żeby się pożegnać. Przyjechaliśmy do Siedlec z Ojcem. Ojciec chciał zabrać Irenę na wieś, ale ona odmówiła. Czekała na Stasieńka, że po nią przyjedzie. Musiałem się i nią zająć. Załadowała się do wagonu łącznie z rodziną kpt. Gembala i wyjechali gdzieś do Piotrkowa w nieznane. Miałem wtedy wolne ręce i rano 4 sierpnia o świcie wymaszerowaliśmy z Siedlec przez Rozkosz w kierunku Stoczka Łukowskiego. Mnie wysłano na patrol z 8-ma żołnierzami. Wśród nich był ochotnik – literat prof. Michałowski. Moi żołnierze ze mną zostali włączeni do kompanii 3-ciej, którą dowodził ppor. Pawłowicz (…) a szefem był Janek Kruk z Kotunia. W ciągu dnia doszliśmy do Stoczka. Z boku od południa słychać było strzały karabinowe, ale pułk wycofywał się normalnie Dużo nowopowołanych rekrutów rzucało broń i dezerterowało. Tu [nasi] ochotnicy zdali egzamin – zbierali porzucone karabiny na wozy, aby wywieść za Wisłę. W Stoczku zanocowaliśmy w stodole na sianie. W nocy pobudka i wszyscy musieli wstać. Ja byłem tak zmęczony, że mimo kilkakrotnych nawoływań nie dałem się ściągnąć z ciepłego siana i zostałem sam jeden w stodole. Ale obudziłem się szybko, bo był hurgot na szosie. Wybiegłem w mig nie wiedząc co to za wojsko. Poznałem kaprala, który na koniu jadąc poganiał swoich rekonwalescentów. Kapral ten objął po mnie szefostwo kompanii. Ułożyłem się na desce na wozie z drabinkami. Zasnąłem szybko, kiedy mi czapka rogatywka spadała z głowy zdążyłem ją złapać i dalej spałem. Tak dogoniłem swoją kompanię o świcie. (…).
Po śniadaniu dosiadłem konia i jechałem na czele pułku. Nocowaliśmy w łóżkach z sierżantem Krukiem w Żelechowie. Posłanie w miękkiej bieliźnie pościelowej wydawało mi się zbędnym luksusem. Przy wyjeździe z Żelechowa widziałem jak por. Kaczorowski b. dobry dowódca kompanii idący piechotą pociągnął kijem ppor. Piotrowskiego siedzącego na koniu za złe traktowanie żołnierzy ochotników. Takie wypadki się zdarzały, ale rzadko kiedy. Najlepsi oficerowie byli tu ojcami i prawdziwymi opiekunami żołnierza walczącego o wolność ojczyzny.
Jechałem na czele całego pułku przy wyjeździe na szosę Warszawa Lublin, aby następnie skierować się w kierunku na Dęblin. Tak doszliśmy do m. Ryki. Żołnierze prosili, aby pozwolono im się wykąpać w małej rzeczce. Zatrzymaliśmy się więc na krótki postój. Było już sporo po południu. Po kąpieli ruszyliśmy w dalszą drogę, ale zauważyliśmy, że jedno ubranie zostaje. Okazało się, że jeden chłopak zatonął. Powiadali, że widzieli jak pływał, ale nikt nie zauważył go tonącego. W nocy przed Dęblinem przywieźli go do nas w trumnie. Spałem obok niego na sąsiednim wozie. Pierwszy raz w życiu bezpośrednio z nieboszczykiem, który nie robił na mnie wrażenia. Pochowali go na miejscowym cmentarzu. Na noc dojechaliśmy do m. Irena – przed Dęblinem. Tutaj spotkaliśmy się ze skąpstwem gospodarzy. Jeden z chłopów przyszedł do nas ze skargą na żołnierzy. Poszliśmy obaj z Jankiem Krukiem, aby sprawdzić i zrobić porządek. A tu Pan gospodarz nie chce nas obydwu puścić do sadu, tylko jednego. Wtedy sierżant Kruk wchodząc zatrząsł drzewem i zawołał żołnierzy, aby sobie nazbierali owocu. Chłop zaniemówił i stał jak osłupiały. Rano jakaś baba zaczęła wrzeszczeć, że jej zabrali żołnierze miskę z łyżką. Przechodzili tędy Miemce, Austriaki i różne inne, ale tak nie kradli jak swoi Polacy. Zapytałem wtedy chłopaków, który wziął miskę od tej p. Gospodyni? A to ja odezwał się jeden. Zaraz skończę jedzenie i oddam. Po chwili chłopak przyniósł umytą miskę z łyżką. Wtedy roztkliwiona kobiecina zawołała na cały głos, że niema jak swoi ludzie. Jacy grzeczni, oddają co wzięli i jeszcze dziękują. Tegom się nawet nie spodziewała, żeby w wojsku był taki porządek.
Nazajutrz przed samym Dęblinem widzieliśmy pierwsze przygotowywane rowy strzeleckie do obrony. Trochę otuchy w nas wstąpiło. Nie lubiłem dźwigać plecaka więc załadowałem go na furmankę, a sam chodziłem tylko z karabinem i nabojami. Po drodze żołnierze chorowali na żółtaczkę i krwawą dezynterię. Zabraniano jeść surowe owoce. Ja zaś nosiłem tylko manierkę z kawą i chlebak na owoce. Jadłem dużo surowych jabłek. Dziś okazuje się to, że to dobrze robiło przeciw dezynterii. Ale w sierpniu 1920r. owoce były zakazane.
Kiedy wracałem pewnego razu z miasta podszedł do mnie żołnierz i powiedział, że Bolek Dziewulski prosi, abym go odwiedził w szpitalu. Nazajutrz drugi żołnierz to samo mi doniósł. Odwiedziłem go więc. Leżał w polowym szpitalu po przejściu choroby krwawej dezynterii. Był bardzo blady i nie miał sił się poruszać. Powiedział, że mają ich ewakuować samochodami ciężarowymi za Wisłę, no i że on tego nie wytrzyma. Prosił mnie o pomoc, czy nie widzę możliwości wydostania go stąd. Był to krótki okres, kiedy odwołano Kostka Biernackiego na inne stanowisko i stara gwardia, kto mógł, wyrywał z Kadry. Zrobił to i Bolek. A teraz biedaczysko przechodził taka ciężką chorobę. Obiecałem mu coś pomóc, ale nie wiedziałem sam jak zabrać się do tego. A następnego dnia zastałem Bolka leżącego w moim łóżku. Po prostu samowolnie opuścił szpital i skierował się do mnie. Dałem mu dwie przepustki, każda na 48 godzin, bo do tego miałem prawo. Młodszy jego brat Witek zabrał go do domu do Grodziska koło Dziewul. Potem braciszek jego przyjechał do mnie i znów dostał dwie przepustki i w ten sposób Bolcio Dziewulski uniknął jazdy samochodem i wykurował się w domu. Kiedy doszliśmy do Dęblina przysłał mi przez kolegę z płku pozdrowienia i podziękowanie za opiekę. Przejechałem z pułkiem 22. pod dowództwem gen. Sikorskiego na północ od Warszawy nad Wkrę.
Po przemaszerowaniu przez Dęblin zatrzymaliśmy się w długiej bardzo wsi Wola klasztorna. Tam zająłem się szybkim szkoleniem ochotników. Boć to był dobry, ale surowy żołnierz. Chłopcy byli ubrani w drelichy i chętnie się ćwiczyli. Już w ciągu 3 dni nauczyłem ich obchodzenia się z bronią i maszerowania z bronią jak żołnierze.
Po przemaszerowaniu przez Dęblin zatrzymaliśmy się w długiej bardzo wsi Wola klasztorna. Tam zająłem się szybkim szkoleniem ochotników. Boć to był dobry, ale surowy żołnierz. Chłopcy byli ubrani w drelichy i chętnie się ćwiczyli. Już w ciągu 3 dni nauczyłem ich obchodzenia się z bronią i maszerowania z bronią jak żołnierze.
W dniu 15.sierpnia 1920r, w święto Matki Boskiej Wniebowziętej kwaterowaliśmy w tejże Woli klasztornej. Żołnierze zorganizowali sobie zabawę taneczną w jednym z domów. Zaprosili młode dziewczęta na zabawę. Drudzy w sadzie rwali gruszki. Chłop pilnował domu, żeby mu garnków nie potłukli, a baba odganiała chłopaków od gruszek. Jeden z żołnierzy chciał napić się wody świeżej ze studni, ale babina nie chciała dać mu kulki do wyciągania wody, żeby nie wykorzystał jej do trzęsienia gruszek. I kiedy baba wydzierała ten kij żołnierzowi i darła się na cale gardło – wyleciał chłop z domu bo myślał, że żonie jego dzieje się krzywda. Ale widząc ją, że szarpie się z żołnierzami o tyczkę, kiedy inni kradną gruszki – porwał wiadro i całą zawartość wody wylał babie na głowę. Wtem usłyszał krzyk w domu. Ja akurat wszedłem na tę scenę na podwórku domu, gdzie odbywała się zabawa. Za chwilę wszedł za mną ppor. Wiesław Kossowski, adiutant d-cy pułku 222 i oznajmił mi, że są dobre wieści z frontu. „Pod Radzyminem zwycięstwo". Wiadomość ta jak iskra elektryczna wnet przebiegła dalej do wszystkich żołnierzy. Powstała ogólna radość. Dalej już się nie cofamy. Idziemy naprzód! Wielkie zwycięstwo! Ofensywa! Chyba żadna siła nie zdołałaby wówczas powstrzymać zapału. I jeśli dziś ktoś ośmieliłby mi powiedzieć, że nie było cudu nad Wisłą w dniu 15.VIII.1920r to ja twierdzę że był. Bo dobrze pamiętam tę chwilę, a jak ją wtedy przeżywałem – trudno to opisać w słowach. Odtąd wstąpił w nas nowy duch. Każdy chciał biec na front, by skoczyć wrogowi do gardła. Były wydawane rozkazy, żeby trzymać się swych przydziałów, bo to osłabia nasze siły i oddala zwycięstwo ostateczne.
W tym czasie kochani nasi sąsiedzi Czesi nie chcieli przepuszczać broni nadsyłanej dla nas z Zachodu przez ich kraj. Pułk nasz został skierowany do Skoczowa, ażeby tam zrobić ład i porządek. Następnego dnia opuściliśmy Wolę Klasztorną. Przechodziliśmy przez Kozienice. Tam nowozmobilizowanych rekrutów odprowadzali rodzice i krewni. Dużo było Żydów, którzy robili wiele hałasu i lamentowali z powodu odejścia synów do wojska. Wtedy dowódca pozwalał chłopakom, żeby zrobili porządek z Żydami, bo rekruci nie mogli odmaszerować. Do dziś mam przed oczyma obraz uciekającego Żyda w rozwianym chałacie, a za nim pędzącego jednego z naszych chłopaków jak trzymał na długim sznurku aluminiową bańkę i tą bańką ciskał za Żydem. Zaznaczam, że w ciągu 5 minut po występie naszych chłopców porządek został zaprowadzony.
Maszerowaliśmy tak przez Jedlinę do stacji Jastrząb. Tutaj mieliśmy załadować się na pociąg. Od rana zostałem zaproszony do gry w karty w oko. Wymaszerowując z Siedlec miałem przy sobie 150mk. Resztę zwróciłem bratowej Irenie. Graliśmy po marce, po dwie. Niektórzy stawiali po 5mk. Grając do obiadu przegrałem 70mk, pozostało mi więc 80mk. Koledzy gracze z sierżantem Krukiem na czele przygotowali dla nas 1/2 platformy węgorza wyłożonego sianem i odkrytego, bo słonce świeciło i było ciepło. W drugiej połowie stał nasz konik i kuchnia polowa. Po zjedzeniu obiadu z fasoli, w której było więcej robaków świdrów – niż ziarnek fasoli ładowaliśmy się do pociągu. Robaki z żółtymi łebkami zebrało się łyżką i po wyrzuceniu resztę się jadło. Naogół zupka smakowała. Po załadowaniu rozpoczęliśmy grę w oko. Stawka z 2mk stopniowo powiększyła się do 5mk i nieraz wyżej. Zacząłem grę ostrożnie, bo miałem mało gotówki. Po pewnym czasie jakoś zabrałem bank i zacząłem rozdawać karty. Zagrał jeden, drugi, trzeci i inni. Po chwili zabrałem spory bank, chyba ze 200mk. Od tej chwili grałem odważniej i zanim dojechaliśmy do Bielsko-Białej, bo tam wjechaliśmy niepostrzeżenie w tunel gdzie omal nie podusiliśmy się w dymie, byłem wygrany ca 4000mk. Oczywiście na stacji w Bielsku opłaciłem kolację za siebie i kolegów ca Mk 1000. Ale netto pozostało mi 3 tysiące marek.
Nasza kompania 3/222pp zakwaterowała się w szkole w Skoczowie. Tam prowadziliśmy przez tydzień forsowne ćwiczenia ze strzelectwem ostrym włącznie. Jednego dnia ze strzelnicy po południu za zezwoleniem dowódcy poszliśmy z kolegą Wójcikiem na zwiedzenie pobliskiej góry Leśniak. Wydawała się nam bardzo bliska. Szliśmy wprost na górę. Zapytaliśmy jakąś kobietę: „jak daleko na tę górę?" – odpowiedziała że trzy ćwierty godziny. Weszliśmy z dużym wysiłkiem na szczyt. Wracając czułem się bardzo wyczerpany. Zmęczenie to odbiło się na mnie tak bardzo, że je przechorowałem. Nazajutrz wyszedł rozkaz wyjazdu. Dowódca zabrał mnie do swego wagonu. Leżałem w łóżku, bo nie miałem siły wstawać. Wtedy znalazłem na koszuli wesz. Pierwsze weszki oblazły mnie koło Jastrzębia. Prałem wtedy sam świeżą bieliznę ale to nie wiele pomagało. Jechałem z Żołnierzami leżałem na karabinach w kącie, ale weszki mnie oblazły. W Skoczowie spałem w przewróconej szafie na sienniku, ale było tak ciasno, że mimo stałego zmieniania bielizny weszkę znów złapałem.
Dopiero w wagonie, gdy byłem sam i zmieniłem bieliznę pozbyłem się tych insektów, które kochają żołnierzy. Jechaliśmy przez Warszawę koleją obwodową przez Dworzec Gdański. Na Pradze niedaleko Dworca Wschodniego jakiś starowina patrząc na przejeżdżających żołnierzy płakał z radości. Wtedy jeden z naszych rycerzyków oblał go kawa z menażki. Na to ten starowina z płaczu zmienił się w gniewnego i grożąc pięścią zwymyślał go od łobuzów.
Tak dojechaliśmy do Mińska Mazowieckiego, gdzie miał przejeżdżać Marszałek J. Piłsudski. Staliśmy jakiś czas w szyku. Piłsudski nie nadjechał i myśmy załadowali się znów do pociągu. Po wielu tarapatach powróciliśmy do Siedlec. Zatrzymaliśmy się na Starej Wsi zajmując po kilka zagród na kompanię 2-gą i 3-cią. Każdą wolną chwilę wykorzystywaliśmy na szkolenie żołnierzy, bo cały 222 p.p. składał się z samych ochotników. Do Siedlec wróciliśmy około 25 sierpnia 1920r. Miejscowa ludność, a zwłaszcza młodzież witała nas jak swych braci, bo w ciągu 10 dni mieli możność zapoznać się z rajem bolszewickim i na własne oczy ujrzeć jak to wszystko wygląda. W pierwszą niedzielę po przybyciu do Siedlec około godziny 17-tej zostaliśmy zaalarmowani wiadomością o obecności wojsk sowieckich w
pobliskich lasach w okolicy Mórd. Opowiedziano, że są w sile ca 1.000 żołnierzy. Zarządzono alarm. Około 50% naszych żołnierzy znajdowało się w tym czasie na mieście, bo każdy chciał odwiedzić swoich najbliższych. W ciągu godziny zdołano zebrać około 80% żołnierzy i w sile 4-ch kompanii ruszyliśmy naprzód. Nasza kompania wymaszerowała najpierw, a mnie wyznaczono na dowódcę plutonu wywiadowczego. Dowódca kompanii był ppor Pawłowicz. Poza nim jako zdegradowany kapitan bez szarży był Henryk Bęben Huragan. I ten w zastępstwie dowódcy prowadził kompanię. Początkowo szliśmy w kolumnie. Po kilku kilometrach marszu zachmurzyło się i zaczął padać deszcz. Z nadejściem nocy było zupełnie ciemno. Henryk Bęben Huragan poszedł na szpicę z dwoma żołnierzami. Ja w odległości 50m prowadziłem pluton zachowując łączność słuchową. W lesie za Krzymoszami po prawej stronie szosy zauważyliśmy światło. Wysłany patrol stwierdził, że to dom gospodarski i przyprowadził chłopa, który służył nam za przewodnika. Żołnierze skupili się koło mnie. Bęben Huragan zażądał dodatkowo 2 żołnierzy więc mu ich wysłałem. Po pół godzinie zażądał dodatkowo, bo jeden z tych dwóch mu się zawieruszył. Wyznaczyłem następnego i sprawdziłem nazwisko. Był to Wolski Tadeusz i jak się okazało, to on właśnie odszedł ze szpicy. Poprzednio stchórzył, co bardzo oburzyło kolegów. Dalej prowadził nas przewodnik przez wycinkę leśną.
Przechodziliśmy po kładce przez Liwiec w ciemną noc. I tak spatrolowaliśmy aż zatrzymaliśmy się na resztę nocy w Pruszynie. Przenocowaliśmy w księżej stodole na snopkach owsa. Byliśmy zmoknięci do nitki. Okryliśmy się słomą i nawet kataru nie dostaliśmy. Inne oddziały przeszukały dalsze tereny, ale nieprzyjaciela nie napotkaliśmy. Oddziały sowieckie wycofały się w przeddzień na wschód. Na miejsce postoju wróciliśmy następnego dnia rano i zaraz po śniadaniu udaliśmy się na ćwiczenia. Wtedy spotkaliśmy kilku maruderów wracających z miasta rano do kompanii. Zabraliśmy ich ze sobą na ćwiczenia: rzucanie ostrymi granatami, strzelanie i ćwiczenia saperskie. Między łazikami był szeregowiec Grynberg, syn siedleckiego kupca. Miał śliczny mundur na sobie, pas koalicyjny i wyglądał jak lalka. Przy rzucaniu ostrym granatem pouczyłem go dodatkowo, żeby po wyrwaniu zapalnika odliczył głośno 124, 125, 126 i dopiero wyrzucił granat, gdyż ten wybucha po upływie 10 sekund. Mój Grynberg wyrwał zapłon, rzucił granat upadł na ziemię i wtulił głowę nisko. Jednocześnie z nim rzucał granat inny żołnierz, który po wyrwaniu zapalnika liczył głośno powoli: 124, 125, 126, 127, 128 i dopiero cisnął granatem, który rozerwał się ze 2m nad ziemią, Na zapytanie moje dlaczego Grynberg nie liczył 124, 125, 126 tylko odrazu rzucił granat bez wytrzymania kilku sekund w ręce, ten mi odpowiedział: „Panie sierżancie melduję posłusznie, że ja sobie później porachowałem". Wszyscy z jego odpowiedzi roześmieli się głośno. Na następnych ćwiczeniach saperskich i później na polowych Grynberg był zawsze obserwowany i dostawał twardą szkołę od instruktorów, którzy go ćwiczyli. Szeregowiec Grynberg usiłował zwalniać się u dowódcy na noc do domu. Przychodziły siostry prosić w jego imieniu. W końcu ppor Pawłowicz odmówił mu i polecił, żeby go nie zwalniać. Mój Grynberg zaszedł do naszej kancelarii i zaczął nas częstować czekoladkami Wedla. Myśmy brali i jedli. Po chwili zwrócił się do mnie o zwolnienie z apelu wieczornego. Na to odpowiedziałem: owszem, ale nie mogę.
Wieczorami grywaliśmy w karty w „oczko". Miałem swych pieniędzy 200mk. Sierżant Kruk odjechał na urlop i zostawił mi kilkadziesiąt tysięcy Mk na wypłatę żołdu dla kompanii. Pieniądze te miałem w prawej kieszeni. Do odjazdu sierżanta było jeszcze kilka godzin. Zagraliśmy w oko. Szybko przegrałem swoje 200mk. Pożyczyłem z pieniędzy przeznaczonych na żołd 200mk i grałem dalej. Pozostało mi tylko 50mk. Zagrałem na cały bank 30mk i wygrałem. Od tej chwili szczęście mi dopisywało. Zebrałem bank około 2000mk. Graliśmy dalej. Wygrałem 4000mk i pozostali mi ponadto dłużni koledzy gracze około 4.000mk, których nigdy nie otrzymałem. Za te pieniądze kupiłem sobie żółte buty z cholewami i rewolwer„Kolta".
Poświęcenie sztandaru 22.p.p. w Siedlcach. Stanisław Kobyliński – najwyższy oficer z lewej. Józef Piłsudski wsparty na szabli.Sztandar święci prawdopodobnie biskup Józef Teodorowicz, poseł na Sejm Ustawodawczy z ramienia Endecji