W obecnej sytuacji Polski konserwacja oznacza degradację. Polityka restauracji, prowadzona przez rząd Tuska, jest jednocześnie racjonalna z punktu widzenia dominujących grup interesu i irracjonalna z perspektywy dobra wspólnego.
Kiedy po dwóch latach politycznej szamotaniny w 2007 roku PiS odszedł od władzy, wielu architektów i zwolenników projektu IV Rzeczpospolitej nie straciło jeszcze nadziei. Wydawało się oczywiste, że nie ma prostego powrotu do przeszłości. Nie po ujawnieniu tych wszystkich afer, odsłaniających prywatę, korupcję i cynizm na szczytach władzy. Nie po tych wszystkich książkach, tekstach i seminariach, które zdiagnozowały niezdolność państwa do prowadzenia poważnej polityki. Rząd Donalda Tuska zdawał się być skazany na jakąś formę kontynuacji dzieła poprzedników i wielu dawnych orędowników IV RP sądziło nawet, że będzie w stanie zbudować ją sprawniej.
PO wybrała jednak drogę restauracji. Korzystając z olbrzymiej przewagi zasobów po stronie – skonsolidowanego bojami z PiS-em – frontu zwolenników status quo ante i postpolitycznego nastroju większości, skupiła się na „normalizacji”, polegającej na wygodnym rozgoszczeniu się u władzy i rezygnacji z jakichkolwiek ambitnych projektów. Jakby nigdy nie była partią IV RP, radykalnie krytyczną wobec gangsterskiego kapitalizmu i zdegradowanej polityki, tylko ekspozyturą okrągłostołowego establishmentu, bajającego o ostatnim dwudziestoleciu jako „największym sukcesie w historii Polski”.
Potrójne zepsucie
W efekcie obrania tej ścieżki państwo polskie ulega potrójnemu zepsuciu. Z jednej strony, tonie w nierządności, potykając się o coraz drobniejsze przedsięwzięcia w rodzaju nowego rozkładu jazdy pociągów. Nieudolne próby odsunięcia scenariusza greckiego skutkują kreatywną księgowością na bezprecedensową skalę (w ciągu dekady rząd zamierza ukryć w Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, Krajowym Funduszu Drogowym i Banku Gospodarstwa Krajowego ponad 300 mld zł), pośpieszną prywatyzacją (np. groźba wrogiego przejęcia Grupy Lotos, a w konsekwencji także i PKN Orlen przez Kreml) i desperackimi cięciami w stylu bankrutującego przedsiębiorstwa.
Widzimy więc upadek jakości usług publicznych: znikają lokalne połączenia transportowe, placówki służby zdrowia, szkoły, komisariaty, co grozi zapaścią prowincji, a w dalszej perspektywie także zależnych od niej metropolii. Permisywno-neoliberalny kurs w oświacie zredukował licea do poziomu niskiej jakości ośrodków masowego przygotowania do matury. Uczelnie dostaną więc jeszcze słabszych studentów i będą wypuszczać jeszcze bardziej niekompetentnych absolwentów, w efekcie czego spadną poziom wiedzy i kultury, wydajność pracy, a wzrosną strukturalne bezrobocie i, być może, emigracja.
Za likwidacją poboru do wojska nie poszła profesjonalizacja, w efekcie czego mamy armię zdolną do obrony niecałych 4 proc. terytorium, a więc nadającą się wyłącznie do misji zagranicznych, z których jednak rząd sukcesywnie rezygnuje. Polityka zagraniczna sprowadza się do kolejnych „ofensyw uśmiechu”, czyli klienckich gestów, za którymi – wbrew pozorom – idą poważne skutki. Dobrowolnie rezygnujemy z zalążków podmiotowości, czego najwidoczniejszymi znakami są: rezygnacja z niestałego członkostwa w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, oddanie Rosji śledztwa smoleńskiego i rządowa propozycja zmiany konstytucji, mająca ułatwić zrzekanie się kompetencji państwa w UE. Zatem plaga współczesnej Polski, którą Jerzy Hausner i Mirosława Marody nazwali instytucjonalizacją nieodpowiedzialności, pod rządami PO zbiera rekordowe żniwo.
Z drugiej strony, państwo się rozrasta. Liczba urzędników przekroczyła 500 tysięcy, a w tzw. sektorze publicznym pracuje więcej niż co czwarty zatrudniony – w sumie ok. 4,5 miliona ludzi. Za coraz gorsze państwo płacimy coraz więcej – już 52 proc. (!) naszych dochodów (Amerykanie – 23,6 proc.). Jednocześnie, państwo coraz szerzej i głębiej ingeruje w życie Polaków. Jesteśmy na pierwszym miejscu w UE pod względem liczby wniosków o udostępnienie danych o abonentach (1,3 mln, wzrost o 300 tys. w zeszłym roku) składanych przez służby specjalne w firmach telekomunikacyjnych. Rząd coraz śmielej wkracza w sprawy dotychczas uznawane za domenę prywatności, jak rodzina czy orientacja seksualna.
Trzecia plaga to upadek debaty publicznej. Polska demokracja nigdy jeszcze nie była tak fasadowa jak obecnie. Postpolityczna teatralizacja skrywa realną politykę przed oczami obywateli skuteczniej niż kiedykolwiek – żadna z istotnych decyzji leżących u podstaw powyższych zjawisk nie była poprzedzona poważną debatą. Wielomiliardowe afery nie są drążone ani przez największe media, skupione na rozliczaniu opozycji, ani przez prokuraturę, co tworzy klimat przyzwolenia dla zinstytucjonalizowanej korupcji – i arogancji władzy. Ta ostatnia skutkuje coraz częstszym naruszaniem wolności obywatelskich – od internetu po stadiony.
Obserwujemy więc dość zdumiewającą – i katastrofalną w skutkach – próbę powrotu do przeszłości. Co się za nią kryje?
Strażnicy status quo
Analizując naturę PO jako zwornika interesów, które legły u podstaw jej powstania – w tym tej części służb specjalnych, która od początku transformacji w prawicy widziała gwarantkę swoich interesów – Rafał Matyja doszedł do przekonującego wniosku, że podstawową funkcją partii Tuska jest stanie na straży układu sił, który decyduje o kształcie III RP. W chwili powstania – co potwierdzały wielokrotnie słowa Tuska z początku poprzedniej dekady – PO miała być przede wszystkim „skutecznym przeciwnikiem SLD, zdolnym do odebrania mu głosów i pozbawienia bezwzględnej większości w Sejmie”. Później jej tożsamość ewoluowała: po „wybuchu sprawy Rywina SLD przestało być najgroźniejszym przeciwnikiem tej formacji. Najpierw stała się nim – na krótko – Samoobrona, a potem – na długo – Prawo i Sprawiedliwość”.
Tak więc „strategii PO nie wyznacza – jak to ma miejsce w klasycznych modelach politologicznych – interes partii, jej ideowa pozycja czy oczekiwania wyborców, ale właśnie funkcja tej partii, polegająca na paraliżowaniu polityki stanowiącej zagrożenie dla status quo (…)PO jest swego rodzaju sytuacyjnym konserwatyzmem Trzeciej Rzeczypospolitej, strzegącej istniejące status quo zarówno przed zagrożeniem oligarchicznym (ze strony SLD), jak i egalitarnym (ze strony PiS, LPR i Samoobrony)”.
Diagnoza Matyi wyjaśnia, dlaczego, mimo zebrania ogromnej władzy i potężnych sojuszników, Tusk skupił się na prostej restauracji. Jego rekordowe poparcie jest bowiem w obecnym układzie sił po prostu funkcją powstrzymywania przez niego systemowych zmian. Historia ostatniej dekady uczy, że ów układ jest wystarczająco silny, aby zablokować każdą znaczącą próbę naruszenia go.
Najpierw przekonał się o tym Leszek Miller, kiedy spróbował zwasalizować postsolidarnościową część porozumienia okrągłostołowego i zapewnić swojej formacji trwałą hegemonię. Z kolei w latach 2005-2007 własnej niemocy politycznej doświadczyli bracia Kaczyńscy, po przejściu do opozycji napiętnowani i poddani przemocy symbolicznej mającej uczynić z ich obozu wieczną opozycję. System wyraźnie nagradza strażników status quo, czego dowodem niezwykle stabilne poparcie dla Tuska, pomimo skrajnie nieudolnych rządów.
Dwie transformacje
Coraz fatalniejsze skutki tego stanu rzeczy każą zadać pytanie o racjonalność systemu, który je wywołuje i wspiera. Jest to pytanie o naturę III Rzeczpospolitej.
Formalnie Polska jest republiką, której głównym celem jest transformacja polityczna – z totalitaryzmu w demokrację liberalną, i gospodarcza – z socjalizmu w kapitalizm. To jednak tylko Heglowski pozór. W istocie, jak zauważył Zdzisław Krasnodębski, mieliśmy dwie transformacje. Pod powierzchnią tej oficjalnej dokonała się „druga – ukryta, którą była lokalna modyfikacja i ukonkretnienie (interpretacja) nowych instytucji i reguł, by jak najlepiej służyły przetransformowanym elitom komunistycznym i dokooptowanym do nich segmentom dawnej elity opozycyjnej”. W wymiarze politycznym chodziło z jednej strony o dostarczenie dawnej PZPR legitymacji do pełnoprawnego uczestnictwa w nowej rywalizacji, z drugiej zaś, o przyznanie postsolidarnościowej lewicy laickiej „rządu dusz” i statusu dysponenta prawomocności w zmienionych realiach. Stabilności układu sprzyjał sposób konstrukcji reguł gry gospodarczej – z uwłaszczeniem nomenklatury jako „ceną za bezkrwawy charakter przemian”, czyli zamianą przez niedawnych komunistów władzy politycznej na ekonomiczną, co dało im przecież także poważne atuty w rywalizacji partyjnej.
Pierwszą i zasadniczą wewnętrzną sprzecznością – by ponownie posłużyć się kategorią Heglowską – III RP jest więc skrzyżowanie dwóch logik: kontynuacji i rewolucji. Skutkiem jest nie tylko niespójność symboliczna, aksjologiczna i kulturowa, ale też – jak zauważył Andrzej Zybertowicz – konflikt interesów o charakterze strukturalnym. Czyli sytuacja, w której członkowie organizacji znajdujący się w sytuacji co najmniej podwójnej lojalności wywierają, dzięki swojej liczebności lub umiejscowieniu w hierarchii, trwały wpływ powodujący, że organizacja funkcjonuje w sposób różny od jej oficjalnej misji.
W przypadku państwa polskiego dotyczy to – jak wykazał Zybertowicz – strategicznych dla niego instytucji: rządu, parlamentu, tajnych służb, prokuratury, policji, sądownictwa, mediów publicznych, ze względu na uwikłanie ich członków w zależności PRL-owskie, często silniejsze od formalno-służbowych. W tym świetle należy widzieć niezdolność państwa do realizacji kluczowych reform zgodnych z jego oficjalną misją, jak lustracji (agenturalna przeszłość wielu posłów czy sędziów, także Trybunału Konstytucyjnego) czy reprywatyzacji (brak zainteresowania polityków postkomunistycznych „pełnym” kapitalizmem, wbrew deklaracjom). Stąd teza Zybertowicza o strukturalnym konflikcie interesów jako fundamencie III RP.
Niewidzialny hegemon
Konflikt ten nie dotyczy jednak tylko komunistycznej przeszłości. Polskim analitykom umyka często inny kluczowy wymiar transformacji, opisany przez Jadwigę Staniszkis, jakim jest władza globalizacji, czyli bezosobowego i bezpodmiotowego procesu, który sprzyja jednak przede wszystkim światowym centrom. Peryferyjnym krajom postkomunistycznym wyznacza natomiast podrzędną rolę przede wszystkim rynków zbytu i konsumentów, narzucając im, jak to nazywa Staniszkis, „asymetrię racjonalności”, czyli rozwiązania właściwe dla innej fazy rozwoju. Inaczej mówiąc, o ile liberalizacja rynków finansowych czy znoszenie ceł są racjonalne dla Stanów Zjednoczonych czy Francji, które proces budowania narodowych gospodarek, z silną rodzimą produkcją i ośrodkami innowacyjności mają dawno za sobą, to dla Polski albo Węgier początku lat 90. takie rozwiązania są antyrozwojowe, uniemożliwiając im stworzenie ładów gospodarczych będących ich dobrami wspólnymi.
Dlaczego państwa dawnego bloku sowieckiego dobrowolnie przystały na takie rozwiązania? W dużej mierze z powodu ignorancji (ze szczególną rolą prostackiego neoliberalizmu), ale przede wszystkim ze względu na prywatne motywacje kompradorskich, postkomunistycznych elit, zainteresowanych objęciem intratnych i mało odpowiedzialnych zarazem funkcji pośredników w krajowej ekspansji umiędzynarodowionego kapitału, a następnie namiestników lokalnych systemów finansowych.
Efektem jest „niekompletność”, jak mówi Staniszkis, postkomunistycznego kapitalizmu. Nie oznacza ona tylko zwykłego opóźnienia w rozwoju – to przede wszystkim skazanie kraju na podrzędną funkcję w międzynarodowym obrocie gospodarczym i poddanie lokalnej finansjery logice globalizacji, a nie narodowego interesu. Ostatnio widzimy to pod postacią nacisków lobby finansowego na wejście Polski (w innych krajach regionu jest podobnie) do strefy euro, mimo iż nie należymy do Optymalnego Obszaru Walutowego (Optimal Currency Area), co według twórców unii walutowej miało być warunkiem sine qua nonczłonkostwa w niej. Z punktu widzenia działającej według innej, globalnej racjonalności finansjery byłoby to korzystne, w przeciwieństwie do rozwoju gospodarczego Polski jako całości. Bo zostałby on zakłócony m.in. przez utratę możliwości reagowania na kryzysy za pomocą polityki pieniężnej i w wyniku tzw. wstrząsów asymetrycznych (assymetric shocks).
Bezradność wobec władzy globalizacji zaowocowała błędną ścieżką rozwoju, opartą na zużywaniu strategicznych zasobów (jak majątek narodowy) dla podbicia wskaźników wzrostu i łatania dziury budżetowej, rozmyślnej likwidacji przemysłu, nadmiernej koncentracji na konsumpcji i lekceważeniu produkcji. Rezerwy takiego „rozwoju zależnego” szybko się wyczerpują, skutkując głębokimi kryzysami i pogłębianiem nierównowagi budżetowej. Pierwszy głęboki kryzys z tym związany przeszliśmy na przełomie wieków, dziś żyjemy natomiast w iluzji „gonienia Zachodu” w dużej mierze dzięki uruchomieniu kolejnej, chyba ostatniej sprężyny prostego wzrostu, związanej z wejściem do UE. Jednocześnie, modernizacja tego typu obarczona jest bardzo wysokimi kosztami wyjścia, co prowadzi do tyranii peryferyjnego status quo.
Ma to zasadnicze skutki polityczne i kulturowe. Istnienie w jednym kraju potężnych lobbieskierujących się różnymi racjonalnościami powoduje chaos i nierządność. Bardzo trudne – jeśli nie niemożliwe – staje się uzyskanie samoświadomości i wypracowanie spójnej koncepcji dobra wspólnego. Pojawiają się zatem tendencje do rozwikłania wewnętrznej sprzeczności poprzez wyrzeczenie się własnej tożsamości i włączenie w obręb większego organizmu jako już nie system, ale podsystem. Stąd także pochodzi jednostronność i uporczywość polskich elit, niespotykana u ich zachodnich odpowiedników, w wierze w iluzje rychłego „końca historii” i powstania narodu europejskiego.
To część pierwsza artykułu. Część drugą opublikujemy w poniedziałek. Już teraz zapraszamy do lektury.
Bartłomiej Radziejewski (ur. 1984), redaktor naczelny „Rzeczy Wspólnych”. Politolog, publicysta, eseista. Mieszkający w Warszawie lublinianin.
Prenumerata i zakup pojedynczych egzemplarzy wersji papierowej
Fundacja Republikańska na Facebook-u
Zostań darczyńcą Fundacji Republikańskiej
"Rzeczy Wspólne" powstaly po to, aby powaznie mówic o polityce na przekór niepowaznym czasom. Drugim celem kwartalnika jest aktualizacja polskiego republikanizmu, który uwazamy za nasza najlepsza tradycje polityczna."