Większość z nas spotkała sie z takim zjawiskiem – na ruchliwym skrzyżowaniu następuje awaria sygnalizacji świetlnej; po chwilowej konsternacji ruch pojazdów staje sie nawet bardziej potoczysty – kierowcy wiedzą jak się zachować, są jakby grzeczniejsi, każdy optymalizuje sytuację i ustępuje pierwszeństwa, jeśli to jest oczywiste. Nadciąga jednak kawaleria w postaci policji regulującej ruch – w efekcie powstają niesamowite korki i paraliż komunikacyjny okolicy skrzyżowania.
W niektórych państwach o starszej od naszej cywilizacji samochodowej przeprowadzono badania i eksperymenty, w wyniku których okazało się, iż najbardziej korzystne dla ruchu na skrzyżowaniach są małe rondka z jedna prostą zasadą – pierwszeństwo prawej reki (ta zasada obowiązuje i u nas). Regulacja osobowa i światła są o wiele gorsze. W dłuższym okresie czasu owe rondka wypadają o wiele taniej niż światła.
Jeżeli miałbym poruszać się autem i przestrzegać wszystkich znaków drogowych, to po cholerę mi samochód. Powiem więcej, jeżeli wszyscy przestrzegaliby wszelkie przepisy i znaki drogowe – zapanowałby w wielu większych miastach totalny korek – coś w rodzaju włoskiego strajku celników.
Szwedzi np. podporządkowują sie w czasie jazdy wszelkim nakazom i zakazom wynikającym z zasad ruchu i rozstawionych znaków, nawet wówczas, kiedy są kompletnie samotni na drodze, a widoczność sięga kilku km. Głupi jacyś?- otóż nie; drogi są dobre, znaki ustawione rozsądnie i im sie to po prostu opłaca; nie muszą kogoś wyprzedzić, bo natkną się gdzieś na korki, nie muszą oglądać sie dookoła, czy przypadkiem nie stoją smutni panowie z lizakami i suszarkami. Taka jazda jest bezstresowa, kierowca sie nie meczy, kierowca ma tu psychiczny komfort.
Tymczasem rząd kierowany przez faceta, który prawo jazdy może ma, ale nie jeździ, tylko lata samolotami na nasz koszt – stosuje trywialną metodę walki o rzekome bezpieczeństwo na drogach. Rząd idzie po linii najmniejszego oporu, najmniejszym kosztem bezpośrednim, epatuje wybiórczo liczbami (często mylnie przytoczonymi), iż powstają pośrednie koszty w wyniku leczeń, w wyniku braku wytwarzania dochodu narodowego przez ofiary wypadków (to trudno nawet oszacować). Oczywiście rząd nie liczy strat spowodowanych wydłużeniem czasu dojazdu do pracy, zwiększonym zużyciem paliwa, zabraniem czasu obywatelom na relaks i odpoczynek, strat powstających w wyniku dławienia silników na podjazdach z ograniczoną prędkością, a co za tym idzie zwiększonym zanieczyszczeniem środowiska.
Nade wszystko, rząd wydaje sie nie wiedzieć, że poprawę w powszechnej komunikacji może dać tylko budowa nowych i poprawa starych dróg. Ten wyścig trzeba wygrać; pojazdów już wkrótce przestanie przybywać (nie może ich być więcej niż kierowców). Te pieniądze wydane na czasem nawet bezprawną działalność służb drogowych i na radary – z lepszym skutkiem należałoby wydać na drogi.