Przez ostatni miesiąc mieliśmy okazję śledzić jedną z najnudniejszych na pierwszy rzut oka, kampanii wyborczych. Z punktu widzenia przeciętnego wyborcy była ona niewyraźna, pozbawiona rzeczowej debaty, dynamiki i pomysłowości.
Można by jej było kompletnie nie zauważyć, gdyby jeszcze tylko zniknęły te tony papierowych twarzy, łypiących do nas oczami na każdym skrzyżowaniu, z porozwieszanych bez ładu i składu plakatów (że jeszcze ktoś widzi w tym jakiś sens, to już chyba wynik kompletnego zaćmienia umysłu).
Ale to uczucie, że kompletnie nic się nie działo, jest w tym wypadku bardzo złudne. W świecie walki politycznej nigdy nie jest tak, że nie dzieje się nic istotnego, lub że walka ucichła. Zmienia się tylko forma i jej dostępność dla przeciętnego widza. I tu jest właśnie miejsce na krótką dywagację na temat tego, co i gdzie się działo, w aspekcie przyszłości alternatywnej (takiej, która może zaistnieć, przy spełnieniu wszystkich koniecznych warunków, ale nie musi). Zacząć trzeba od końca, gdyż możliwe alternatywy ich konsekwencje determinują wcześniejsze działania.
Nie jest żadną nowiną ani odkryciem, że Polska, po 4 latach "postpolitycznego" eksperymentu, jaki zafundowała jej PO jest w stanie krytycznym. Trudno powiedzieć czy wyjdzie z tego sprawna, kaleka czy też w ogóle już nie da rady się podnieść i ktoś kiedyś będzie zmuszony odłączyć ją od respiratora (ta ostatnia możliwość, jest jeszcze mało prawdopodobna, chyba, że eksperyment PO potrwa kolejne 4 lata). Niestety, jak to się skończy nie będzie już zależało tylko od nas samych, ale także od zbiegu wielu innych czynników, które mogą nastąpić w bankrutującym "eurolandzie" i tonącym w kryzysie świecie. Stan gospodarki – zły, finansów – tragiczny, służby zdrowia oraz systemu emerytalnego – agonalny, infrastruktury – na poziomie "bantustanu" itd. Ot i efekt działania partaczy-amatorów. PO zachowała się jak przysłowiowy miłośnik chirurgicznego skalpela, który wpadł na salę operacyjną i z krzykiem: "dajcie, ja też chcę sobie trochę pokroić", a wyrwawszy skalpel chirurgowi rozpoczął zabawy na otwartym sercu. Efekt musiał więc być dokładnie taki. Konkludując, stan państwa we wszelkich aspektach jest tragiczny. A na dodatek, hulający po Europie – i nie tylko – kryzys zapewne się zaostrzy (kolejna jego kulminacja już jest dość blisko), co tym razem raczej odczujemy znacznie dotkliwiej. Jednym słowem władza, o którą toczy się wyborcza gra, jest, że tak powiem, dość wątpliwą nagrodą. Stawka jest wysoka, bo jednak pokusa zapewnienia sobie stołków i dochodów przez kolejne 4 lata dla jednych, a próba ratowania resztek samostanowienia dla drugich, jest ogromna, ale "nie wszystko złoto co się świeci". Sięgnąć po nie zapewne miałby ochotę każdy, ale racjonalna analiza pokazuje, że ten, który ją weźmie może przypłacić to "życiem" (politycznym oczywiście). Na tym tle, bardzo ciekawie wygląda też zapowiedź namiestnika Komorowskiego, że nie musi powierzyć misji tworzenia rządu liderowi zwycięskiej partii. Zdaje się, iż każda ze stron tego pojedynku, chce mieć jakiegoś asa w rękawie lub przynajmniej kartę pozwalającą nie przegrać z kretesem i trzymać ją do końca gry. Najmniej oczywiście z gry mają najmniejsi. I PSL i SLD, nie bardzo mogą zachowywać się kunktatorsko, bo pierwsze musi w ogóle zawalczyć, aby nie pozostać po za parlamentarną burtą, a SLD ugrać coś dla swojego lidera, a raczej dla obrony jego stołka (ale tu raczej niewiele da się zrobić, bo zdaje się, że starzy działacze już podjęli decyzje, co do jego przyszłości). A więc mali nie mają wyboru. Niezależnie od kosztów, muszą dążyć do władzy – udziału w niej (PSL, musi dodatkowo zadbać o stanowiska dla swoich dołów, to jest tu niezwykle ważne). Ale już dwa największe ugrupowania, mogą rozgrywać całkiem zachowawczą partię szachów. I tak raczej to wygląda. Generalnie gra wydaje się toczyć o minimalne zwycięstwo nad przeciwnikiem. Jednak tak naprawdę, toczy się bardziej o skromną porażkę. Założyć można, że PiS wygrywa wybory minimalnie. Sytuacja nader niewygodna. Stopień koalicyjności jest nieduży, ale nie przesądzałbym wszystkiego, gdyż przyciśnięte przez doły pragnące posad PSL, wcale nie musi mieć żadnych sentymentów wobec PO (i zapewne ich mieć nie będzie). Załóżmy jednak, że PO zbuduje milczący blok niechętnych. PiS nie mogąc stworzyć koalicji musiałoby albo tworzyć rząd mniejszościowy, który byłby porażką, bo nie byłby w stanie realizować programu PiS, a w konsekwencji i tak musiałby upaść, grzebiąc całe ugrupowanie, albo dobrowolnie zrezygnować z władzy, a tą przejęłaby koalicja, w której udziału nie miałaby partia zwycięska. PO sięga po władzę z musu: ktoś musi ratować kraj (ale bez odpowiedzialności za konsekwencje: przecież musieliśmy, bo nikt nie chciał). Oczywiście można by ją w ogóle pominąć, a ten wariant zabezpieczył właśnie swym oświadczeniem Bronisław Komorowski. To jednak zdaje się być argument ostateczny, gdyby "zwierzyna miała szansę się wymknąć". Jest jeszcze jeden scenariusz, a mianowicie, niemożność stworzenia przez PiS rządu, rozpisanie nowych wyborów i dyskredytowanie PiS, jako partii niezdolnej do normalnego funkcjonowania w demokracji (zaraz zacznie się krzyk: zobaczcie, oni kolejny raz nie potrafią stworzyć trwałej władzy, rzetelnego rządu, państwo ponosi koszty kolejnych wyborów, nie marnujcie już na nich głosu). Zmęczony elektorat może to kupić i Polska będzie już raczej nie do odratowania. To wszystko jest oczywiście teoretycznym rozważaniem alternatyw, ale patrząc na kampanię PO i niektóre wypowiedzi jej lidera, można uznać, iż taki wariant jest możliwy. Daje on jeszcze jeden zysk, PO nie wygrywa, nie musi wypić nawarzonego przez samą siebie piwa. A to, w obliczu możliwego krachu finansów państwa, systemu emerytalnego i dalej zapewne buntu społecznego, jest nader ważne. Zawsze można krzyknąć łapać złodzieja, samemu nim będąc. W tumulcie nikt nie zauważy, bo potrzebna jest ofiara. Nie szuka się prawdy, ale łapie najbliższego – tu w rozumieniu tego, który akurat rządzi. Choćby był kompletnie nie winny. W tym scenariuszu to PiS ma wypić to piwo, a jak, za przeproszeniem, nie wypije, to jest punkt zaczepienia, aby w kolejnym rozdaniu kompletnie wyeliminować to ugrupowanie i wziąć władzę, ale już na zasadzie litości: cóż mamy zrobić, nikt nie chce rządzić, obywatele nas w zasadzie błagają, w akcie wyborczym, abyśmy rządzili, więc spróbujemy dźwignąć ten ciężar. Jednak, jeśli coś pójdzie nie tak, to nie miejcie do nas pretensji. I rola się odwraca. To PO robi Polakom łaskę, że spróbuje ich wyciągnąć z bagna, w jakie sama ich wpakowała. Majstersztyk. Trzeba jednak przygotować swoje doły do tego, że nie będzie chwilowo stołków i tantiem. Dlatego, być może, Donald Tusk przygotowuje swoich ludzi na kontrolowaną porażkę pokazując, że lądowanie będzie miękkie i że jest to wybieg kontrolowany. Zresztą musimy pamiętać, iż zamontowano tu jeszcze jeden perfekcyjny wentyl bezpieczeństwa. Możliwość unieważnienia wyborów. PKW zrobiła wszystko w kwestii naruszenia prawa, aby spokojnie można to było przeprowadzić. Sąd Najwyższy wydał też wyrok (dla Nowego Ekranu), który pokazuje, że jednak łamanie prawa nastąpiło. Ale co ciekawe, stosowne organa odmawiają rozstrzygnięcia sporu przed wyborami. Odmawiają rozważenia protestów i czekają na wynik wyborów. Czy to nie dopełnia pięknie całości? A w tym sosie jeszcze ugotuje się samych oszukanych w procesie wyborczym, gdyż jak nie zrobią zawsze w kimś będą miały wroga. Ale one muszą zadbać o siebie i standardy. Nie mogą oglądać się na boki, bo także walczą o byt. PiS nie dało im żadnej nadziei. Również chciało je definitywnie wyeliminować i nie było zainteresowane uzdrowieniem polskiej sceny politycznej ani polskich standardów wyborczych, które jawnie łamią wszelkie zasady demokracji. A więc scena jest tak zaplątana, że każdy musi walczyć o życie w zasadzie sam.
Z tej perspektywy, Jarosław Kaczyński, bardzo wyraźnie powinien dziś zobaczyć swój błąd (zapewne popełniony w wyniku doradztwa niektórych wysoko postawionych osób z PiS), polegający na próbie wycięcia i zdyskredytowania mniejszych ugrupowań polskiej prawicy oraz odrzucenie możliwości stworzenia z nimi skonsolidowanej koalicji wyborczej lub choćby zakulisowego przygotowania sobie, na ich bazie, wygodnego koalicjanta. Zamiast tego, PiS stanął po niewłaściwej stronie barykady, domykając system wyborczy, tak, że już nie trzeba polskiej prawicy pokonać w wyborach, bo stosownie użyte sita ordynacji, dopuszczają do startu w wyborach jedynie tzw. opozycję reglamentowaną (sterowalną), której rolą jest robienie za dowód na istnienie w Polsce normalnej demokracji. Tak działając PiS postawiło się w sytuacji bardzo trudnej. Albo wyraźne zwycięstwo – niemożliwe, albo pułapka (koalicja z SLD, o ile w ogóle możliwa, też będzie końcem PiS). Czyli przy takim, alternatywnym rozwoju sytuacji, jedyne mądre rozwiązanie to jednak minimalna przegrana PiS. Tylko, że pamiętajmy ciągle o namiestniku Komorowskim. Przecież i w takiej sytuacji może powierzyć tworzenie rządu PiS, a po nieudanej próbie PO powie: nie chcemy, ale musimy ratować kraj, a jak się nie uda, nie miejcie pretensji. No i jeszcze ostatni joker: Janusz Palikot. Zadanie wykończenia SLD już prawie się udało. Trzeba tylko odkryć, kto steruje tą akcją. Czy także zainteresowani sukcesem, czy raczej odratowaniem PO? Wydaję się, że tak. Jak nie patrzeć ciężko. Tak jest jak się gra o pełną pulę. Brak sukcesu zawsze jest dotkliwą porażką.
A kto premierem, na trudne czasy jak jednak przyjdzie PO rządzić? I tu jest wentyl bezpieczeństwa. Fachowiec, popularny, lubiany: Aleksander Kwaśniewski. Tylko na miejscu Tuska bym się zastanowił. To przeciwnik zdecydowanie za duży dla naszego kopacza piłki w krótkich spodenkach. I to on w konsekwencji może mocno upaść na tylną część ciała.
Jednak to są jedynie moje dywagacje i teoretyczne puzzle. W poniedziałek oraz w ciągu najbliższych, powyborczych tygodni zobaczymy, jakie układanki przygotowali główni gracze.
dr Bartosz Józwiak
prezes Unii Polityki Realnej
źródło: portal REBELYA.PL
Dr Bartosz Józwiak Prezes Unii Polityki Realnej - partii konserwatywno-liberalnej. Doktor archeologii.