O czym się nie mówi.
Szedłem na policję gdy minęła mnie kawalkada aut. Z przodu radiowóz, z tyłu radiowóz. Po środku jechał mój samochód.
Gdy doszedłem na miejsce, już na mnie czekano. Jakiś oficer i kolega. Oficer po wysłuchaniu naszych częściowo prawdziwych zeznań, doszedł do wniosku, że konflikt można łatwo zażegnać. Kazał nam podać sobie ręce. Na zgodę.
Natychmiast po opuszczeniu komisariatu zadzwoniłem do naszego wspólnego znajomego. Z wielkim autorytetem u tych co go choć trochę znali. Obiecał z nim porozmawiać. I porozmawiał. Od tej pory nie musiałem się oglądać za siebie.
Mimo takich niezbyt miłych doświadczeń znajomości całkiem nie zerwałem. Być może wychodząc z założenia, że lepiej mieć stu wrogów, których się dobrze zna niż jednego fałszywego przyjaciela.
Grałem u wspólnego kumpla na weselu. Spotkałem go. Jak się powodzi? Dobrze. Miał ładny dom w tej miejscowości w której brał ślub kumpel.
Z tego co się dowiedziałem spełniło się jego marzenie dotyczące przewożonego towaru. Widać było, że powodzi mu się znakomicie. Do czasu.
Niedługo potem usłyszałem, że złapano naszego obywatela w jakimś kraju muzułmańskim. Z narkotykami. Wyrok już wykonano. I ostrzeżenie: nasz konsulat w takich wypadkach niewiele może pomóc.
Napotkana jego matka potwierdziła moje obawy.