Moje zderzenie z alkoholizmem.
Na początku mojej przemytniczej „kariery” jeździłem do Niemiec razem z kolegą, którego znałem od dawna. Chyba od dwudziestu lat. Zarabialiśmy dużo, lecz dla kolegi i tak za mało. Chciał przemycać coś innego, bardziej opłacalnego. Narkotyki. Ja się nie zgadzałem. A on nie dawał za wygraną.
Miał swoich dostawców, którzy ciągle go kusili. Pieniędzmi.
A ja ciągle mu tłumaczyłem, że jak nas złapią z narkotykami to nie skończy się na grzywnie i upomnieniu. On odpowiadał, że tyle czasu jeździmy i nic. Nigdy nawet nie widzieliśmy kontroli narkotykowej.
Gdy tak rozmawialiśmy zatrzymała nas niemiecka policja. Szukali narkotyków. I co by było gdybyśmy je mieli?
Przepuścili przez samochód psa. Wilczura. Oczywiście nic nie znaleźli. Oprócz żelazka i ubrania roboczego. To był mój pomysł. By kierować Niemców na fałszywy trop.
Pytali się czy jeździmy do pracy na „czarno”? W takim momencie czerwieniałem, spuszczałem wzrok i zaprzeczałem. Niemcy oczywiście mi nie dawali wiary. Ale już tak dokładnie nie kontrolowali. Bo i tak byli pewni po co jeżdżę do ich kraju.
Kolega nie pił. Wcale. Chociaż próbowałem go namówić. Zawsze mi odmawiał. Byłem pewien, że jest całkowitym abstynentem.
Kiedyś, będąc już w Niemczech, zauważył, że nie ma prawa jazdy. Gdzieś zapodział. Na szczęście w tym dniu nie było żadnej kontroli. Jakoś szczęśliwie dotarliśmy do hotelu.
W hotelu dowiedzieliśmy się, że to prawo jazdy znalazły sprzątaczki. Kolega bardzo się ucieszył. Tak bardzo, że postawił sprzątaczkom alkohol. Sam też trochę wypił. Aż się zdziwiłem.
Na drugi dzień jechaliśmy coś załatwić. W Polsce. Kolega nagle powiedział, że musi natychmiast coś wypić. Byłem pewien, że żartuje. Ale nie żartował.
Skręcił gwałtownie kierownicą i podjechał pod pierwszy lepszy lokal. Wybiegł z samochodu jak oparzony. Zostawił mnie samego . I kompletnie zdezorientowanego.
Ponieważ była jeszcze wczesna pora, lokal był nieczynny. Mimo tego kolega rozpaczliwie się do niego dobijał. Wreszcie do mnie dotarło, że nie żartuje.
Zaprowadziłem go z powrotem do naszego auta. W skrytce miałem pół litra wódki. Dałem mu je. Wypił prawie wszystko. Oparł się o kierownicę z zamkniętymi oczyma. Po dłuższej chwili powiedział:
– No, teraz możemy jechać!
Pierwszy raz zasiadłem za kierownicą samochodu. Do tej pory nawet nie próbowałem. Ale kolega nie był w stanie prowadzić. Pił na okrągło.
Czegoś podobnego nigdy nie widziałem. Pił i w dzień i w nocy. Bez przerwy. W ustalonym rytmie.
Po paru dniach zaczął mieć lęki. Chodził za mną nawet do łazienki.
Dowiedziałem się, że już wcześniej leczył się z uzależnienia. Dlatego nawet się nie zbliżał do alkoholu. Powiedział mi też gdzie się do tej pory leczył. Był to znany w okolicy szpital psychiatryczny.
Nie wiedziałem co robić. Sam nie dawałem rady. W końcu zadzwoniłem do jego lekarza. Powiedział mi żebym go przywiózł. I żebym go nie odcinał od alkoholu. Mogło to być dla niego niebezpieczne. I żebym kupił z pół litra wódki. Po co? Zobaczę.
Wódkę kupiłem i zawiozłem kolegę do tego szpitala. Znajdował się w lesie. Duży kompleks budynków. Było tam spokojnie i naprawdę mi się podobało.
Przed wizytą u swojego lekarza, rozmyślił się. Nie chciał już iść:
– Wiesz, czuję się już dobrze. Możemy wracać.
Nie protestowałem , tylko dałem mu butelkę wódki. Wypił. Widać było, że wstąpiła w niego nowa energia:
– A właściwie jak już tu jestem to mogę pójść.
I poszedł. Ja razem z nim.
Pierwsze co zrobiono to położono go do łóżka. I przypięto pasami. Dano mu też jakiś zastrzyk. Więcej nie widziałem.
Bo mnie wyproszono, a drzwi zamknięto. C.d.n…