Jak w temacie. Kto chce niech wierzy.
W zamyśle było to mniej niż zajęcie tymczasowe. Tylko w celu chwilowego podreperowania finansów. Ale tak jak to z prowizorkami już bywa: często są trwalsze od tego co ma działać "wiecznie". Tak było i tym razem. Miał to być jednorazowy incydent, a stał się sposobem na życie. Na kolejne lata.
Sprzedażą lewych papierosów w Niemczech zajmowali się przede wszystkim Azjaci. Nie wiem jak teraz, ale w tamtych czasach (połowa lat 90-tych) sztanga papierosów (dziesięć paczek) kosztowała w tym kraju średnio 50 marek, Azjaci sprzedawali po 25-30, a ja dostarczałem w zależności od rodzaju papierosów i rejonu Niemiec po 15-20 marek. Kupowałem po 9-12 DM. Papierosy wędrowały do Polski, z krajów byłego Związku Radzieckiego. Pikanterii dodaje fakt, że papierosy przeważnie były niemieckie. W ramach jakichś rozliczeń były dostarczane przez Niemców za naszą wschodnią granicę, stamtąd przyjeżdżały do Polski, a następnie z powrotem do Niemiec. Takie koło na którym każdy zarabiał. Ryzyko było różne. Dla każdego inne. W zależności w którym miejscu koła człowiek się znajdował. Dla tak zwanych "ruskich" utrata towaru zarekwirowanego przez celników była największą dolegliwością. Dla takich jak ja – różnie. Dla Azjatów to już była "zabawa" na śmierć i życie. Dosłownie. Ludzie tam są ogólnie dobrzy i nie różnią się od nas zbytnio. Ale mentalność, filozofia życia – diametralnie inne. Liczy się ogół, jednostka nic sama w sobie nie znaczy. Ginie.
W dawnych Niemczech Wschodnich, dedeerze potrzebowano rąk do pracy. Sięgnięto po Azjatów i sprowadzono do siebie. Gdy czasy się zmieniły starano się ich pozbyć. Ale nie było takich możliwości prawnych. Próbowano więc przekupstwem. Dawano każdemu kto zdecydowałby się na powrót parędziesiąt tysięcy marek tzw odprawy. Widocznie za mało bo chętnych było niewielu. Jak się już ktoś taki zdarzył to robił to w ramach przekrętu: brał pieniądze, jechał do swojego kraju, a następnie wracał nielegalnie. Niemcy nie mogli nic zrobić z tym procederem bo i sprawa tych odpraw nie była tak do końca "czysta" i legalna. No więc tym Azjatom co pozostali niezbyt uśmiechała się normalna praca za "grosze". Stworzyli nielegalne stryktury które zaspokajały ich ambicje. Wykupywali za tak zdobyte pieniądze całe rejony miast tworząc swoje dzielnice. Nie żeby się tam kisili we własnym sosie, ale wszystko było pod ich kontrolą: lokale, sklepy itp. Zarobione pieniądze wydawali tylko u "siebie". Obieg pieniądza był więc zamknięty. Ja poznałem dwie grupy. Mogą niektórzy powiedzieć: mafie. Obie konkurowały z sobą i zwalczały. Wszystkie chwyty były dozwolone: im drastyczniej tym lepiej. Byleby nastraszyć skutecznie przeciwnika. Obcy dla nas świat i całkowicie różna od naszej mentalność. Ale można się przyzwyczaić. Przez blisko pięć lat przebywania z Azjatami ich filozofia życia stała mi się na tyle bliska, że to co działo się u nas wydawało mi się nienormalne. I dalej tak uważam. Z biegiem lat coraz mocniej.
Zasady są bardzo proste i dla każdego zrozumiałe. Oko za oko, ząb za ząb. Jak Kuba Bogu tak Bóg Kubie. Jak by nie mówić chodziło o to, że trzeba być uczciwym. I nie chodziło tu bynajmniej o sumienie. Ludzie którzy decydowali się wykiwać wspólników w interesie musieli zdawać sobie sprawę z wykrycia i konsekwencji. Nie było mowy o jakimś długotrwałym dochodzeniu. Złapany na oszustwie delikwent wiedział, że kara go nie ominie. A była tylko jedna.
My, Polacy byliśmy traktowani oczywiście inaczej. Z oszustami po prostu nie robiło się więcej interesów. I to wszystko. I to tylko ze względu na interesy: gdy zginął jakiś Azjata to policja się tym za bardzo nie interesowała. Co innego gdy sprawa dotyczyła europejczyka. Potrafili być wtedy upierdliwi. A nikt nie lubi gdy się mu patrzy na ręce. Zwłaszcza gdy się je ma nie do końca czyste.
C.d.n…