Proces infantylizacji, spowodowany przez cywilizację obrazkową, postępuje i nie ominął także rządu. Dlatego warszawskie demonstracje uważam za konieczne, bo niejako naocznie pokazują nieinteligentnym to, co inteligentni zrozumieli w lot na podstawie samego przekazu werbalnego, jaki owe zamieszki poprzedzał.
Rząd nieźle sobie nagrabił u związkowców, o czym mało kto pamięta. Bronił interesów pracodawców, zakładając z naiwnością liberała, że pracodawcy wyciągną gospodarkę z kryzysu bez pomocy pracowników. Co by było, gdyby „sztucznie” podnieść płace, zastanawiała się w sobotę jedna z gazet rządowych, myśląca bardzo podobnie jak rząd, bo oni krew z krwi i kość z kości. – Pracujemy ciężko, ale nasza wydajność pracy nie jest tak wysoka jak na Zachodzie – tłumaczy nam ekonomista, oczywiście pracujący mniej wydajnie niż pracowałby na Zachodzie, a więc i wynagradzany, jak należy przypuszczać, podobnie licho jak osławiona kasjerka w hipermarkecie. Mimo to nie zadaje gazecie pytania, co ona mianowicie rozumie pod pojęciem „sztuczne podniesienie płac”? I od kogo, do cholery, zależy owa wydajność pracy?! Czy nie od jej organizatora czyli pracodawcy przypadkiem?
Najgorzej, gdy ktoś – choćby ekonomista, daje sobie wmówić, że podnoszenie płac dzieli się na „sztuczne” i „naturalne”. Otóż płaca to twór całkowicie sztuczny, dowolnie kształtowany przez płacącego, na zasadach rynkowych. Gdy pracowników brakuje – ich płaca rośnie, gdy zaś rąk do pracy jest nadmiar – płaca maleje. Niezależnie od jej wartości, nazwijmy ją – bezwzględnej. Ustalanie jej wysokości jest całkowicie sztuczne od początku do końca, więc mówienie o sztucznym podnoszeniu (a czemu nie obniżaniu?) jest bredzeniem tautologicznym.
Zastanówmy się, czy coś tak ważnego jak płaca, stanowiąca podstawę człowieczego bytu na ziemi, tej Ziemi, powinna być tak całkowicie dowolna i wyznaczana według widzimisię właściciela młotków, obrabiarek czy biurek? A co by było, gdyby płacę uzależnić w sposób jasny i zrozumiały od wypracowanej przez całą załogę firmy wartości dodanej? Stanowiłaby wtedy na przykład stały procent dochodu przedsiębiorstwa – większy dla zarządzających, odpowiednio mniejszy dla szeregowych pracowników… Cóż, do tego nigdy nie dopuszczą właściciele młotków, obrabiarek i biurek. Ich dochód zawsze (w kapitalizmie) pozostanie tajny, a płaca zawsze, jak długo potrwa kapitalizm, pozostanie braną w większości z sufitu kwotą, na którą „zgadzają się pracodawca i pracownik”. Tak jakby pracownik miał tu coś do gadania.
Tu otóż pojawia się związek zawodowy, który z założenia równoważyć miałby przewagę pracodawcy. Negocjując płace w imieniu branż, zawodów, grup społecznych. Bo skoro płaca nie jest matematycznie zdefiniowanym udziałem w zysku, przypomnijmy, tylko kwotą arbitralnie narzucaną przez płacącego, coś powinno ograniczać jego anarchiczną arbitralność w zaniżaniu kosztu pracy. Niestety, w Polsce uzwiązkowienie jest tak niskie, że… płace należą do najniższych w Europie. Koniec, kropka. A płaca to zbyt ważny element społecznego współżycia, by pozostawiać go wolnej grze sił. Jeśli zaś godzimy się na tę grę, próbujemy choćby siły owe równoważyć.
Niektórzy twierdzą, że istnienie związku bądź nieistnienie w konkretnej firmie to też element „wolnej” gdy sił. Otóż nie ma mowy o żadnej grze, gdy grający mają do dyspozycji niewspółmierne środki. Choćby z tego powodu wymyślono w boksie wagi, by gigant nie zmasakrował cherlaka, bo Dawid może niekiedy zwyciężyć Goliata, reguła jednak wygląda tak, że w 99 procentach wypadków dzieje się odwrotnie. Jaką siłą, choćby tylko perswazji, dysponuje kasjerka hipermarketu w starciu z ogólnoświatową siecią? Tu żadna proca nie pomoże, bo o ile sieć może kasjerkę w każdej chwili zwolnić, o tyle kasjerka może na sieć najwyżej donieść do prasy. Ale już WSZYSTKIE kasjerki sieci mają odpowiednią siłę, by z siecią negocjować warunki swej pracy, bo zwolnienie ich wszystkich nie wchodzi w rachubę. Tyle że sieć hipermarketów to monolit, a kasjerki to wolne i niezależne, także od siebie nawzajem, elektrony.
Żeby wszystkie kasjerki mogły wpłynąć na sieć, potrzebna im jest organizacja, z którą zarząd usiądzie do negocjacji. Organizacja, która nie tylko będzie miała możliwość postraszyć zarząd, ale i przedstawi mu w razie potrzeby argumenty w postaci prawnych lub ekonomicznych analiz, przygotowanych przez ekspertów. Bo, jak chce się wierzyć, zarząd sieci to także ludzie racjonalni i na argumenty otwarci.
W Polsce uzwiązkowione są jedynie niektóre branże i niektóre formy własności, najczęściej te z udziałem skarbu państwa i to na zasadzie tzw. zasiedzenia. A więc związki są tam, gdzie były jeszcze za komuny. Poza tym nadal trwa u nas dyskusja specjalistów od wyważania otwartych drzwi, którzy nie są zgodni co do tego, jakie sprawy związek powinien poruszać, a od jakich mu wara. Dyskusja przypominająca rozważania ekologicznych ortodoksów, czy skorupka po jajku na miękko to odpad organiczny czy suchy. Sytuacja jest więc mętna, a system stojący na jednej – pracodawczej nodze – chory. Tym bardziej, że nogę tę w sposób oczywisty popierały wszystkie nasze rządy, rządu AWS nie wyłączając.
By go uzdrowić należy przede wszystkim wyprowadzić związki z firm, w których mają swoje przytuliska, i od których dostają pieniądze na działalność, bo taka sytuacja prowadzi raczej do symbiozy niż do twardego negocjowania warunków pracy. Poza tym wyprowadzenie związków z zakładów pracy rozwiązałoby problem kasjerek hipermarketów. W jaki sposób? Ano w taki, że skoro kasjerkom w sieci nie wolno założyć związku, niechże się zapiszą do związku kasjerek wszystkich sieci, czego im nikt zabronić nie może, ba – nawet nie musi wiedzieć, że się zapisały, dopóki nie dojdzie do konfliktu. Rozważałbym nawet pomysł zobligowania pracowników, by każdy został członkiem swojego związku, utrzymując go poprzez składki, ten zaś negocjowałby zbiorowe warunki pracy, jak w innych cywilizowanych krajach.
W Polsce – już od czasów komuny – związki silne są tylko w walce z rządem, tę jednak łatwo ludziom zohydzić poprzez upolitycznienie. Niechże działacze związkowi trafią do kasjerek, kelnerów, pracowników zatrudnionych na czarno przez pana Kazia i pana Józka za 2 złote na godzinę. I niech z tym zrobią porządek, a wtedy znajdą się w swojej roli i na swoim miejscu. Że „firmy” pana Kazia i pana Józka padną? A czy martwimy się, gdy padają wykorzystujące kobiety domy publiczne, w końcu też „firmy dające pracę”?