POZA PRAWEM, czyli o działalności dyrektora państwowej placówki kandydującego do Senatu RP cz.1
27/09/2011
608 Wyświetlenia
0 Komentarze
17 minut czytania
Skrzywdzeni ludzie, strach, bezmyślnie trwonione publiczne pieniądze, korupcjogenne układy. Brak szacunku dla narodowych pamiątek. A wszystko w samym sercu Warszawy.
Kolejne wybory. Dla Janusza C. są one pierwsze. Po raz pierwszy bowiem wreszcie udało mu się dostać na listę wyborczą do Senatu. Niedawno udzielił interesującego wywiadu. Pierwszego jako kandydat.
Na pytanie dociekliwego dziennikarza: – Skąd taka decyzja? kandydat odparł bez wahania:
– Poważnymi resortami kierują ludzie bez dostatecznego przygotowania. Jestem więc w grupie obserwatorów życia publicznego, którzy postanowili dorzucić cegiełkę swojego doświadczenia.
Przyznać wypada, że już początek tej wielce obiecującej rozmowy opublikowanej na – niestety – chyba rzadko odwiedzanej stronie internetowej intryguje.
Czytam dalej:
– Ale dlaczego startuje Pan z PSL? – pyta dziennikarz.
Być może wiedział, że kiedyś bohater wywiadu sympatyzował z innymi klubami. Tak jak w świecie piłki, również w świecie polityki dochodzi czasem do transferów i zmiany barw. Także (choć rzadziej) dochodzi do zmiany klubu, któremu się kibicuje.
Tak musiało stać się i tym razem: dzięki poparciu PO mój bohater został wysokim urzędnikiem samorządowym. Najpierw jako kandydat na dyrektora, a potem dyrektor dużego Muzeum zabiegał o poparcie PiS. Przyjaciel – jeszcze wtedy – prezesa IPN Janusza Kurtyki, który zginął w katastrofie smoleńskiej. Zdążył go zdradzić – jak mówią przyjaciele i bliscy – tuż przed jego tragiczną śmiercią. Ale i tak dla PO przestał być atrakcyjny. Na koniec – chcąc nie chcąc – stał się zawodnikiem drużyny zielonej strony mocy – by zacytować samego prezesa PSL Waldemara Pawlaka.
W cytowanym wywiadzie mój bohater tłumaczy to tak:
– Widzi Pan, żyjemy w takim <ładzie> medialnym, że liczy się nie tylko merytoryka, ile zgrabna puenta i dobrze zawiązany krawat. Nie mam problemów z puentą, mam też kilka krawatów, mogę więc startować. Ale PSL nie jest faworytem w najbliższych wyborach.
Zaraz, zaraz: puenta, dobrze zawiązany krawat i stwierdzenie, że PSL nie wygra wyborów… O co tu chodzi?
Odpowiedź na to pytanie nie jest łatwa, ale przyznam szczerze: stała się dla mnie nie lada wyzwaniem.
Dotarłem w końcu do archiwum sądowego i innych dokumentów, które porażają swoją treścią. Rozmawiałem też z wystraszonymi ludźmi, którzy ściszali głos, gdy wymawiali nazwisko kandydata.
ROZDZIAŁ I – O TYM, CO KAŻDY OBYWATEL O KANDYDACIE WIEDZIEĆ POWINIEN.
13 lipca 2011 roku. Sąd Okręgowy w Warszawie XXI Wydział Pracy wydał wyrok. Dotyczył on sprawy z powództwa wieloletniej pracownicy przeciwko placówce, która ją zwolniła. Chodzi o Muzeum. Duże Muzeum, jedno z najważniejszych w Polsce. Dodajmy, chodzi o instytucję finansowaną z budżetu państwa.
Wyrok jest lakoniczny. Przywraca kobietę na zajmowane wcześniej stanowisko. Sąd Okręgowy podtrzymał tym samym wyrok wydany w niższej instancji.
Decyzję o zwolnieniu tej kobiety podjął nasz kandydat. Na początku trudno było mi w to uwierzyć. Przecież w wywiadzie przeczytałem:
– A doświadczenie mam i krajowe i międzynarodowe – i na poziomie ministerstwa i w samorządzie.
Rzeczywiście – kandydat mówi prawdę. Naukowiec, autor książek, z doświadczeniem życia i pracy poza granicami kraju. Miłośnik Piłsudskiego, społecznik i komentator – jak sam mówi w wywiadzie: zagadnień historii i dziedzictwa narodowego w telewizji publicznej, Polsat News i TVN.
Dlaczego zatem tak doświadczony człowiek i autorytet popełnił błąd? Nie odpowiedziałbym na to pytanie bez pomocy informatorów oraz dokumentów.
ROZDZIAŁ II – INFORMACJE
Po wielu spotkaniach i rozmowach dowiedziałem się, że sprawa sądowa, w której zapadł wyrok w lipcu 2011 roku nie była jedyną wytoczoną za kadencji kandydata.
Dlaczego? To proste. Żeby kogoś przyjąć, trzeba kogoś zwolnić; zwłaszcza w instytucji państwowej, gdzie liczba etatów jest sztywna, a budżet nie jest z gumy. Poza tym kandydat – nazwę go na użytek tego tekstu – „profesorem”, jest patriotą lokalnym.
Jak sam mówi w wywiadzie:
– Po ludzku, jako chłopakowi z podwórka na Staszica 13, zależy mi, aby Stalowa Wola, aby Podkarpacie szły do przodu. Pracował więc będę na rzecz praktycznych rozwiązań. Ogłoszone niedawno dane GUS wskazują, że dochody na Podkarpaciu są jednymi z najniższych w Polsce, że brakuje nam inwestycji.
„Profesor” więc zainwestował. Dyrektorem był przecież nie od parady i nie byle gdzie, bo w Warszawie i to w samym centrum stolicy. Potrzebował rąk do pracy. Ściągnął więc do roboty kilkudziesięciu swoich ziomków (ok. 40 osób).
Nie byłoby nic złego w tak pojmowanym patriotyzmie lokalnym, gdyby nie idące za tym zwolnienia pracowników doświadczonych i mających pojęcie o swojej pracy. Zastąpili ich ludzie, dla których praca muzealnika była dobra jak każda inna. Tyle, że do Stalowej Woli już nie chcieli wracać. Wyjechali do dużego miasta i postanowili w nim zostać. Mając tak oddaną drużynę „profesor” miał dzięki temu pewność, że może sobie pozwolić na wiele.
Wyrok Sądu Okręgowego w Warszawie nie pozostawia złudzeń. Beznamiętny dokument urzędowy, w którym można przeczytać, że:
Zarzucając zatem powódce złą organizację pracy, w dziale – nie konkretyzując jej – pracodawca(„profesor” i kandydat) powinien sobie samemu również taką zarzucić.
„Profesor” zrobił jednak coś innego – zamiast przyjąć „na klatę” wyrok i przywrócić do pracy doświadczoną pracownicę Muzeum, urzędowo zlikwidował jej stanowisko. Stało się trochę tak jak w kultowej komedii Sylwestra Chęcińskiego: „Sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie” – powiedziała do jadącego do sądu na rozprawę matka Pawlaka (choć nie Waldemara) wciskając mu do ręki granaty.
Czy kandydat przeniesie metody zarządzania zasobami ludzkimi z Muzeum do Senatu? W wywiadzie mówi (mając także na myśli swoją skromną Osobę):
– Jeśli w Senacie zbierze się grupa ekspertów, to proszę mi wierzyć, że Ci dojrzali ludzie szybko zgodzą się poprzeć rozsądny projekt ponad partyjnymi różnicami.
Czy myślał o podobnych ekspertach jak ci, których zatrudnił na kluczowych stanowiskach w Muzeum?
ROZDZIAŁ III – „CO WOLNO WOJEWODZIE… A CO DYREKTOROWI”
Można powiedzieć, że przecież każdy może się pomylić. Ale od kandydata do Senatu oczekiwałbym bardziej wyrazistej postawy wobec prawa, a także wobec słowa już wytartego w dzisiejszych czasach, czyli etyki.
Jeden z moich informatorów przesłał mi w niewielkiej kopercie kserokopię pisma z podpisem kandydata. Pismo sporządzono w październiku 2010. Dotyczyło ono zakupu do Muzeum pamiątek legionowych. Nie byłoby w tym nic dziwnego. Przecież każda placówka muzealna w kraju kupuje do swoich zbiorów cenne nabytki. Jednak dokument podawał imię i nazwisko, a także telefon komórkowy szefa Departamentu Wychowania i Promocji Obronności MON – pułkownika Jerzego G. Nie wiadomo czy Muzeum nabyło przedmioty z kolekcji pułkownika Jerzego G., ale naganne wydaje się wykorzystywanie stanowisk służbowych do tego typu transakcji (tym bardziej, że pułkownik Jerzy G. pracuje w organie nadrzędnym wobec Muzeum – czyli jest wyżej niż Janusz C.).
Moje źródła potwierdziły, że nie była to jedyna tego typu akcja. Najprawdopodobniej sam kandydat sprzedawał do Muzeum, któremu szefował, również przedmioty z własnej kolekcji. Jak twierdzą moi informatorzy, Janusz C. mógł próbować sprzedawać rzeczy ze swojej kolekcji za pośrednictwem pułkownika Jerzego G. To może oznaczać, że Jerzy G. nie jest kolekcjonerem, a jedynie „słupem” w tak opisanym procederze.
Jeszcze nie wszystko. Ustaliłem, że kandydat Janusz C. zlecał podległym mu pracownikom Muzeum ekspertyzy, wycenę i ewentualną naprawę przedmiotów, nie kryjąc tego, że pochodzą one z jego prywatnych zbiorów. Pracownicy wyceniali przynoszone przez Janusza C. rzeczy, czasami dokonywali drobnych konserwacji. Po to tylko, by Muzeum mogło je kupić po dobrej cenie. Janusz C. potrafił docenić ludzką pracę. Był szczodry. Płacił swoim podwładnym. Oni otrzymywali specjalne premie lub nagrody, a on zgarniał kasę do kieszeni za kolejne sprzedawane eksponaty. Za każdą z tak opisanych transakcji płaciło Muzeum, czyli podatnicy.
Dysponuję listą, a także numerami katalogowymi kupionych w ten sposób przez Muzeum przedmiotów. Ciekawi mnie jednak to, w jaki sposób Janusz C. wszedł w posiadanie niektórych pamiątek czy dzieł sztuki, by je później jako dyrektor od siebie jako kolekcjonera zakupić. Ale o tym może następnym razem.
ROZDZIAŁ IV – BYĆ ALBO NIE BYĆ. DWA KONKURSY I NIC
Do końca września, a więc na 9 dni przed wyborami do Sejmu i Senatu szef MON musi wskazać nowego dyrektora placówki, którą zarządza „profesor”.
Dwa ogłoszone przez MON konkursy nie wyłoniły na to intratne – jak by nie było – stanowisko właściwego kandydata. Wiem skądinąd, że wśród faworytów wymienionych w czołówce do fotela dyrektorskiego jest również „profesor”.
I tu pojawiają się wątpliwości. Czy ten doświadczony człowiek kandyduje na stanowisko Senatora RP, by odciąć się od przeszłości i kontynuować służbę dla kraju wedle arystotelesowskiej definicji, że polityka to działalność dla dobra wspólnego; czy też chodzi o immunitet (czyli ochronę przed wymiarem sprawiedliwości)?
Moi informatorzy przekazali mi informację, że działalnością „profesora” zajmowała się już prokuratura wojskowa. Z innych źródeł wiem, że Muzeum zainteresowały się także: Służba Kontrwywiadu Wojskowego i CBA. Także szefostwo MON było poinformowane o sytuacji, jaka panuje w podległej mu placówce.
Piszę nie bez powodu „profesor” w cudzysłowiu. Mój bohater nie powinien używać tytułu profesora na pieczątce, którą sygnuje dokumenty Muzeum. Nie powinien, bo nie ma do tego prawa.
Janusz C. ma tytuł profesora nadzwyczajnego i winien się podpisywać: dr hab. (tu imię i nazwisko) prof. UJ; a podpisuje się: prof. dr hab. Jest to – rzecz jasna – nieprawidłowy zapis. Być może świadczy to o próżności i ambicjach „profesora”, być może o zwykłej ludzkiej niewiedzy. Ale w świetle prawa: jest to wieloletnia recydywa.
Jak w tym kontekście brzmią słowa z cytowanego już internetowego wywiadu:
– Jestem niezależny i zawodowo spełniony. Nie zależy mi na diecie i chętnie się nią podzielę?
Zaintrygowany czytelnik zapyta mnie: dlaczego ukrywam nazwisko kandydata. Odpowiedź jest krótka. Ktoś, kto nie potrafi wypełniać funkcji publicznych, albo wykorzystuje je do zwykłej prywaty, lepiej niech pozostanie anonimowy.
Inaczej, niż Muzeum Wojska Polskiego, którym Janusz C. wciąż kieruje.
Z niewielu spraw Polacy mogą być nadal dumni. Każdego dnia w słowach polityków, w mediach a nawet potocznych rozmowach pamięć o naszej przeszłości bywa deprecjonowana. Dowódca obrony Westerplatte miał być pijakiem i tchórzem, Powstanie Warszawskie narodową katastrofą, a sowieckim najeźdźcom z 1920 roku buduje się pomniki.
A jednak wciąż jeszcze trwa w naszej świadomości pamięć Kircholmu, Wiednia, Samossiery, Powstańców z 1944 roku, Ofiar Katynia, Charkowa i Miednoje, Żołnierzy Wyklętych, PAMIĘCI NASZYCH ŻOŁNIERZY.
Muzeum Wojska Polskiego o tej pamięci ma świadczyć i ją wywyższać. Ma to czynić godnie.
Dlatego ciąg dalszy z pewnością nastąpi…