"[…] POWSTANIE WARSZAWSKIE
 
  Zbliżało się coś, co niosło ze sobą olbrzymi ładunek napięć, gromadzony przez lata, którego eksplozja rozerwała mroki okupacyjnej nocy, błysnęła nadzieją i przyniosła ze sobą zadośćuczynienie. Rozładowała to, co narosło – ból, upokorzenia, dławiącą nienawiść, pragnienie odwetu. Zbliżało się, zapowiadając potężny błysk, unicestwiający noc oczekiwania.

http://www.kdc.pl/pub/mm/img/220/343002.jpg Na okladce:

"Wspomnienia z Powstania Warszawskiego" – akwarela z 1989 roku Jerzego "Sana"…

NIE JEST TRUDNO wygoglować

i zdobyć wspomnienia zmarłego 17 listopada 1992 PRZYJACIELA

-"Niesforne Dziecię Gutenberga".
 
  I.
 
  Matkę żegnaliśmy przy kolejce EKD na Nowogrodzkiej. Ruchliwa o tej porze Marszałkowska płynęła obok tłumem ludzi, spieszących w obu kierunkach, zaaferowanych swymi sprawami i czujnych, jak zawsze w tych latach grozy wiszącej w każdym zakątku miasta. Był czwartek, 27 lipca 1944 roku, piątego roku okupacji niemieckiej.
  Matka stała w otwartym oknie wagonu. Ja z Basią, moją żoną, przy oknie na zewnątrz. Patrzyliśmy w zatroskane oczy Mamy, przeczuwające i rozumiejące. Pod osłoną uśmiechu krył się w nich ból a może nawet przerażenie. Przeczuwała, na pewno przeczuwała, choć żadnym słowem tego nie zdradziła. Śmieszne były nasze próby zbagatelizowania sprawy…
  Na jutro została wyznaczona koncentracja. Rozkaz naczelnego dowództwa Armii Krajowej uruchomił wszystkie ogniwa konspiracyjne. Wyznaczono punkty zbiórki dla poszczególnych oddziałów i zgrupowań. Członkowie komórek organizacyjnych, nie będących oddziałami uderzeniowymi, otrzymali rozkaz przyłączenia do tych oddziałów na czas akcji. Basia pójdzie na mój punkt koncentracji.
  Na ulicy Furmańskiej mamy dodatkowe zadanie nawiązania kontaktu i łączności z Pragą, w rejonie wylotu ulicy Karowej na Wisłę. Będziemy działać na terenie grupy "Krybar", która zdobywa Powiśle. Współdziałamy z jej zgrupowaniami.
  Dowództwo II Rejonu Obwodu Śródmieście wyznaczyło swoje miejsce postoju przy ulicy Kruczej 7. Dowódca plutonu łączności porucznik "Rymkiewicz" polecił utrzymywanie z nim stałego kontaktu wszystkimi środkami, jakie będą dostępne.
  Jako dowódca Ośrodka Przeprawowego OP-17, dostałem kontakt z sekcją łączniczek i sanitariuszek przydzielonych do mojej drużyny. Włączyłem do oddziału Basię i jej przyjaciółkę Krysię, obie z łączności Oddziału II KG A.K. Szedł z nami również Staś Iwankiewicz, jako mój zastępca, na co otrzymałem zezwolenie w ostatniej chwili. Staś "spalił" się w Kaliszu i musiał uciekać przez "zieloną granicę" do Generalnej Guberni. Pozostali chłopcy to: "Lawina", "Pająk", "Ziutek", "Zadora", "Śliwka" i inni, sekcja dziewcząt: "Irena", "Nina". "Katarzyna", "Iga", "Wiga".
  Tak więc jutro po południu opuścimy nasze domy i z prowiantem na trzy dni, bronią oraz sprzętem służbowym skoncentrujemy się, aby oczekiwać "Godziny W". Kiedy wezwany do Dowództwa Rejonu otrzymałem ten rozkaz, coś ścisnęło mi gardło, a równocześnie buchnęło wewnętrzną radością, że to już, że wreszcie będzie można jawnie bić wroga.
  To było rano, tam w kwaterze dowództwa… Tu pod oknem wagonu EKD, w którym stała Matka, rodził się w sercu niepokój o nią, o brata, mamę Basi i jej siostrę. Obowiązuje pełna konspiracja przygotowań do koncentracji i jej wykonania. Ten warunek musi być spełniony za wszelką cenę.
  My, żołnierze, idziemy w to z determinacją. Czekaliśmy na to, każdy z minionych dni okupacji przygotowywał nas do tego, bo ból i upokorzenie przeradzały się we wściekłość i pragnienie walki. Ale co z bliskimi, którzy nie są zaangażowani w tę walkę, nie mogą nawet wiedzieć o naszych zamiarach. Jak ich ustrzec, jak izolować dyskretnie, aby nie budzić ich niepokoju o nas, nie dekonspirować sprawy. Czy konspiracja wobec nich też obowiązuje w takiej chwili?
  Słoneczne popołudnie spływało na miasto, rozleniwiającym upałem letniego dnia. Powietrze przepełniał sielski spokój. Oczekiwanie pasażerów na odjazd kolejki miało w sobie coś z wakacji, kojarzyło mi się z polami i lasami, falującymi łanami żyta, śpiewem skowronka dolatującym z wysokiego nieba. A równocześnie ten spokój i pogoda kontrastowały ostro z burzą myśli i uczuć, rozsadzających czaszkę i serce, budzących w wyobraźni straszliwe wizje.  Rozzłocony błękit nieba zmieniał się w żar płonącego miasta, grzmot eksplozji niósł się po ulicach, huczał w łomocie przejeżdżających tramwajów, wyły gdzieś syreny, o ściany domów tłukł się krzyk rozpaczy i bólu, a popołudniowi spacerowicze zmieniali się w rozwścieczony tłum ludzi, rwących płyty z chodników, stawiających barykady, walczących i ginących w kurzu, dymie i krwi…
  Stoimy z Basią przy wagonie. Spokój wokół. Na twarzach nikłe uśmiechy. Nadrabiamy miną, starając się ukryć to co w nas. Patrzę Mamie w oczy. Udaję, że nic nie ukrywam. To tylko tak, na wszelki wypadek. "Lepiej, Mamo, nie przyjeżdżaj jutro do Warszawy. Mieszkanie na Jaworzyńskiej zamknięte na czas lata. Zostańcie w Brwinowie. Bardzo cię o to proszę" – tłumaczę spokojnie.
  Mama też patrzy na mnie, prosto w oczy, starając się mówić nimi, że wierzy, ale ja widzę w nich trwogę i ból, pod uśmiechem wyczuwam lęk i bezradność. Ja wiem i ona wie. Oboje wiemy, co nam grozi. Znów rozstanie jak we wrześniu 1939 roku. Na jak długo? A może na zawsze? Może to ostatnie chwile, może ostatni raz patrzymy sobie w oczy i – kłamiemy. Udajemy, że nic to, że tak być musi.
  Jest popołudnie pięknego, letniego dnia. Nic złego nie może się zdarzyć. Również jutro będzie pogoda, a kolejka EKD będzie wywoziła ludzi za miasto, zaś rankami wyrzucała spieszących do zajęć – tu, na ulicy Nowogrodzkiej, przy Marszałkowskiej.
  Konduktor podniósł rękę. Ciepłe powietrze ulicy przeciął ostry dźwięk gwizdka. Rozleniwieni ludzie, czekający na odjazd kolejki, ożyli, ruszyli raźniej do wagonów. Trzasnęły tu i ówdzie zamykane drzwi. Chodnik opustoszał.
  Dalej patrzyliśmy sobie w oczy, a maskujące uśmiechy martwiały na twarzach. Tylko oczy, szeroko otwarte czepiały się siebie z uporem, kurczowo i rozpaczliwie.
  Zgrzytnęły koła na szynach, łomotnęły szarpnięte wagony. Kolejka ruszyła. Wagony osuwały się w głęboką perspektywę Nowogrodzkiej. Stałem jak skamieniały, wrośnięty w płyty chodnika.
  W perspektywie ulicy, w srebrzysto złotawej jej głębi pozostały tylko oczy mojej matki.
 
  *          *          *
  II.
 
  Tego dnia odebrałem w Warschauer Molkereizentralle na ulicy Grzybowskiej, gdzie byłem zatrudniony jako Buroangestellter – należny mi za lipiec deputat, składający się z 2 kg sera, 25 jaj i innych nabiałowych  drobiazgów. Ani kierownik Nowakowski, ani dyrektor Dziama nie zwrócili mi uwagi, że od kilku dni nie przychodziłem do pracy i nawet nie próbowałem usprawiedliwić tej nieobecności. Treuhandera Kuhla w biurze nie było. Wszyscy udawali, jakby nic się nie działo. Tylko rozmowy nie kleiły się jakoś. Każdy miał własne sprawy i własne myśli, absorbujące go w pełni i bez reszty. Kwitowaliśmy zdawkowe zdania enigmatycznymi uśmiechami patrząc sobie drętwo w oczy. Nikt już nie pracował.
  Zabrałem się po godzinie do domu. Domu właściwie już nie było. Zamknęliśmy go z Basią w piątek, w pierwszy dzień koncentracji, ze świadomością, że nigdy tu nie wrócimy. Pożegnanie z sąsiadami z dołu, Osnowskimi, zdekonspirowało ich i nas. W ich mieszkaniu siedziała grupa chłopców i dwie dziewczyny. Nasze plecaki i sam fakt przybycia z pożegnaniem też nie budziły wątpliwości. Popatrzeliśmy na siebie początkowo skonsternowani, a następnie wybuchnęliśmy śmiechem pełnym odprężenia, z uczuciem wspólnoty. Oni już się skoncentrowali, my dopiero idziemy na naszą zbiórkę. Mieszkanie na Saskiej Kępie przy Wale Miedzeszyńskim 60 odchodziło w przeszłość, przestawało istnieć.
  Do punktu koncentracji przy ulicy Furmańskiej doszliśmy na piechotę mostem Poniatowskiego przez Wisłę. Miasto wyglądało jakoś odświętnie, jakby to była niedziela. Wielu przechodniów robiło wrażenie, że podążają gdzieś w wiadomym celu. Niektórzy, podobnie jak my, mieli na sobie plecaki lub nieśli duże torby. Było pogodnie i ciepło.
  Koncentracja wykonana została sprawnie, z zachowaniem koniecznej ostrożności. Ludzie zjawiali się rytmicznie, w ustalonych odstępach czasu. Stawili się wszyscy, 14 osób. Punktem koncentracji było mieszkanie kolegi – Janka Gruszczyńskiego ps. "Śliwka". Jego rodzice z pełnym zrozumieniem pomogli ulokować naszą gromadkę w niewielkim stosunkowo mieszkaniu.
  Wieczór pierwszego dnia nie przyniósł dalszych konsekwencji. Podnieceni sytuacją przegadaliśmy całą noc. Nazajutrz łącznik z dowództwa plutonu przyniósł rozkaz częściowej dekoncentracji. Połowę stanu osobowego należało rozpuścić do domów. W niedzielę zarządzono, aby na punktach zbiórki pozostawić tylko dyżury, wrócić do domów i nie opuszczać ich, oczekując na dalsze rozkazy.
  Niedziela 30 lipca była w Warszawie wyjątkowo pogodna. Tłumy Warszawiaków spacerowały w radosnym nastroju. W Alejach 3 Maja, przed Muzeum Narodowym siedzieli ludzie na ławkach, patrząc pobłażliwie na ciągnące jezdnią od mostu Poniatowskiego kolumny wozów, których czepiali się wystraszeni żołnierze niemieccy, Własowcy, Ukraincy Kamińskiego i inni kolaboranci. Tu i ówdzie stały opuszczone wozy i samochody, zdarzały się też porzucone działa i czołgi. Wielu żołnierzy uciekało na bosaka.
  Front zbliżał się od wschodu, słyszało się jego pomruk. W poniedziałek podniosły nastrój niedzieli przycichł, miasto przybrało codzienne oblicze. Władze cywilne i garnizon wojskowy, który częściowo wyszedł z miasta, poczęły wracać. Nocą zostały obsadzone z powrotem wszystkie obiekty urzędowe i wojskowe. W pośpiechu uzupełniono braki w bunkrach i urządzeniach zabezpieczających. Dla nas nie było innych rozkazów poza dyżurami na punktach koncentracji, zachowaniem ostrożności i czujnością.
  Tak przyszedł wtorek 1 sierpnia 1944 roku. Z Grzybowskiej nie poszedłem więc do domu na Saską Kępę. Nie zaglądaliśmy tam od pierwszego dnia koncentracji. Przejście przez Wisłę było ryzykowne. Mosty mogły zostać zamknięte i co wtedy.
  Objuczony serem, jajkami i chlebem udałem się na ulicę Hożą 19, gdzie u wujka Basi miałem się z nią i Stasiem spotkać, aby zjeść obiad i czekać na dalsze rozkazy. Z Hożej było blisko na Kruczą do dowództwa plutonu. Stasia spotkałem na Marszałkowskiej. Na rogu Wspólnej kupiliśmy na straganie łuskany bób i po przyjściu do domu zabraliśmy się do gotowania obiadu.  Basi jeszcze nie było. Zostawiłem Stasia przy kuchni i wyskoczyłem do  dowództwa na Kruczą po informacje. Tam się dowiedziałem, że godzina "W" została wyznaczona dziś na 17-tą.
  Dochodziła właśnie 16-ta. Na zawiadomienie ludzi rozpuszczonych do domów i dotarcie na Furmańską pozostała tylko jedna godzina. Ogarnęła mnie panika. Wiadomość, że to już – była niespodziewana i zaskakująca. Dlaczego tak niespodziewanie, w momencie dużej dezorganizacji oddziałów? Po co rozpuszczało się ludzi? Jak ich teraz zebrać w tak krótkim czasie? Czy zdążą dotrzeć na miejsce – kołatały się bezładne myśli, podczas gdy biegłem na Hożą nie zważając, czy mój bieg nie wzbudza zainteresowania.
  Wpadłem zdyszany do mieszkania – "Stasiu! Zaczynamy!" – zdołałem wykrztusić. W głowie miałem zamęt, wściekłość, żal i bezradność. Co należy zrobić w tej sytuacji, jak powstrzymać uciekający czas?
  Pukanie do drzwi. Jest Basia. Za nią dwaj oficerowie z II Oddziału KG A.K. Nie mieli przydziału więc zabrała ich ze sobą. Decyduję się szybko – "Czy panowie mają broń? ". "Nie" – pada odpowiedź. "Proszę więc udać się po broń i stawić na nasz punkt koncentracji". Basia idzie z nimi. Jestem przyzwyczajony do jej roli łączniczki wywiadu. Wrzucamy do chlebaków co jest pod ręką i ruszamy Hożą do Pl. Trzech Krzyży. Za Kruczą przebiegamy koło pustego wojskowego samochodu. Kusząca sytuacja, a może to prowokacja? Tramwajem zjechaliśmy z Placu Trzech Krzyży, Ksiażęcą do ZUS. Tam tramwaj skręcał w prawo, na Czerniaków, więc wyskoczyliśmy. W tym momencie, gdzieś na górnej Warszawie targnął powietrzem huk eksplozji, a w kilku innych miejscach rozległy się serie peemów. Boże! Już 16:30. Rzuciliśmy się biegiem w ulicę Ludną. Była zupełnie pusta. Pod długim murem, stanowiącym jej pierzeję, dobiegamy do wiaduktu mostu Poniatowskiego. Trzeba zwolnić. Na wiadukcie zielono od mundurów. Wolnym krokiem mijamy oba wiadukty, drogowy i kolejowy, z duszą na ramieniu. Wiszą nad nami jak czarne skrzydła sępów.
  Przed nami szpital Czerwonego Krzyża. Zaciekawieni sytuacją ranni niemieccy żołnierze i personel wylegli na chodnik. Zaciskając zęby i pięści, aby nie odwrócić głowy, aby nie biec, przechodzimy wolno przez plac przed szpitalem udając niezainteresowanych tym, co się wokół dzieje.
  Przy zbiegu Solca i Dobrej  jakiś wewnętrzny impuls kazał mi chwycić Stasia za ramię i runąć z nim za ścianę domu od strony Dobrej. Za nami poszła seria, drąc mur nad głowami. Ale byliśmy już poza jej zasięgiem, za ścianą.
  Poderwaliśmy się do dalszego biegu w stronę Tamki. Zbiegał nią oddział "Rafałków" z bronią i workami granatów. Poinformowaliśmy się wzajemnie o sytuacji na kierunkach, w które zdążaliśmy. Wciągamy opaski na ramię, zrzucam długie spodnie. Pod nimi mam bryczesy i buty z cholewami.
  Pod murem Uniwersytetu trzeba było zawrócić. Na Browarnej zaczęły rwać się granaty, wystrzeliwane z granatników i moździerzy z obsadzonego przez Niemców Uniwersytetu. Znowu biegiem do Tamki i Dobrej. Na Topieli mija nas człowiek krzyczący "Nederland, Nederland", cały zalany krwią. Zabierają go jacyś  ludzie z ulicy.
  Nie zwracając, że Dobra jest pod ostrzałem, że na niej raz po raz coś wybucha – posuwamy się ostrymi skokami do przodu. Spod bramy, gdzie upadłem chroniąc się przed serią, podrywam się do następnego skoku, w dym i kurz zalegający jezdnię. Przede mną wyskakuje z dymu łeb w hełmie, karabin, zielony płaszcz, pas, granaty za pasem, buty, guziki, klamra z napisem "Got mit Uns".
  Jak w zwolnionym filmie, nie wiem czy widzę, ale mam świadomość tych wszystkich szczegółów i sytuacji. Pistoletu nie mam, przede mną uzbrojony po zęby wróg. Jeszcze mnie nie zauważył, bo hełm na pochylonej głowie ogranicza mu widoczność. Skurcz trwogi, a następnie fala wściekłości, w każdej cząstce ciała, w zjeżonych włosach, w zaciętych zębach, w rozwartych dłoniach.
  W zwierzęcym skoku uderzyłem Niemca kolanami w piersi. Wpijając szpony rąk w gardziel, czołem uderzam w stalowy hełm. Zwalił się na plecy, tak silny był mój impet. Runęliśmy na bruk obaj. Wczepiony we wroga pazurami, nogami, głową, całym ciałem, czułem jak rwie na mnie płaszcz i bluzę. Tarzamy się po bruku, charcząc z wysiłku. Przeciwnik przerasta mnie siłą i wagą. Wściekłość i zaskoczenie pozwala mi na razie górować nad nim, ale długo nie wytrzymam.
  Nagle coś się na nas zwala. Kotłujemy się jeszcze chwilę. Ciało przeciwnika zelżało, rozprężyło się. Przestał się bronić. "Pomiłuj" – wycharczał Własowiec w mundurze żandarma. Puszczam gardziel, z trudem rozwierając palce. Staszek klęczy mu na brzuchu. Zrywamy mu pas z ładownicami, zabieramy granaty, hełm i leżący obok karabin. Na czworakach wycofujemy się wraz z jeńcem z powrotem ku bramie. Tu wpada na nas kilku chłopaków. Wyrywają mi karabin. Rozlega się strzał. Własowiec zwija się w pół, rzyga krwią i kona w drgawkach pod ścianą. Karabinu już nie odzyskałem. Nas było dwóch, ich więcej. Zresztą ze swoimi nie będziemy walczyć o broń. Zostały nam granaty, hełm i naboje. Naboje oddajemy "zdobywcom" karabinu. Przepraszają i tłumaczą, że jest im koniecznie potrzebny. Bóg z nimi, to chłopcy z Powiśla, a my tu ze Śródmieścia – obcy.
  Na Lipowej utknęliśmy. Karabin maszynowy z Uniwersytetu tnie bruk na skrzyżowaniu z Dobrą aż się iskry sypią. Są już trupy na jezdni w kierunku Wybrzeża Kościuszkowskiego i na Dobrej, za skrzyżowaniem. Zrzucamy z górnych pięter narożnego budynku meble, materace i co się da za zgodą mieszkańców. Karabin maszynowy wali po tej rupieciarni jak wściekły. Zwalone rzeczy polewamy benzyną i podpalamy. Płomień ogarnia cały stos. Teraz lejemy wodę na ogień. Kłęby pary i dymu tworzą przesłonę. Teraz można skakać, choć karabin maszynowy nadal tnie seriami.
  Pierwszą odważną jest siostra zakonna, która przebiega jezdnię truchcikiem po iskrzącym się od pocisków bruku. My dwaj też przebiegamy, a za nami inni. W domu, po drugiej stronie Lipowej spotykam nasze dziewczyny. Jest i mój pistolet. Pewniejszy siebie prowadzę całą grupę na punkt koncentracji. Zanim dotarliśmy, klucząc przez dziedziniec przy ulicy Księdza Siemca do Karowej, zapadł zmrok.
  Coś płonęło w pobliżu, oświetlając skrzyżowanie Dobrej z Karową. Na skrzyżowaniu leżały zwłoki mężczyzny. Podbiegłem skulony do nich, zostawiając dziewczyny pod opieką Stasia w zacienionym miejscu. Przy zwłokach nie było broni. To cywil, który padł, przebiegając skrzyżowanie. Moja obecność na oświetlonej przestrzeni nie spowodowała żadnej reakcji. Odważyłem się więc wezwać resztę. Razem przebiegliśmy przez Karową w Dobrą i wtuliliśmy się we wnękę bramy drugiego domu od skrzyżowania. Był to sąsiad naszego domu przy Furmańskiej.
  Po przeciwnej stronie Dobrej mroczniały ogrody kliniki Anny Jagiellonki. Było cicho i spokojnie, jakby wszystko wokół wymarło. Po wymianie haseł dostaliśmy się do wnętrza domu. Okazało się, że w tym kompleksie koncentrowało się wiele oddziałów, a niektóre były już po akcji. Przeszły chrzest bojowy i to tak ostry, że zostały z nich niedobitki. Przerażeni, dygocący chłopcy siedzieli w piwnicach, ściskając w pokrwawionych dłoniach granaty i "filipinki".
  Uderzali na Uniwersytet od dołu, od Browarnej. Niemcy ubezpieczyli się od tej strony zasiekami z drutów na skraju skarpy. Atakujący wspięli się na zbocze skarpy. Niemcy milczeli. Próby zerwania zasieków nie powiodły się. Zarzucono kotwiczki na linach a na zasieki koce. Kiedy atakujący znaleźli się na zasiekach, Niemcy otworzyli ogień. Sekcje, ubezpieczające natarcie, były bezradnymi świadkami zagłady nacierających. Ogień osłaniający był bezskuteczny. Poszarpane i skrwawione zwłoki, wplątane w zasieki, pozostały na drutach. Ogień niemiecki przeniósł się na pozycję osłony. Uderzenie załamało się. Ranni i przerażeni chłopcy siedzieli teraz w piwnicach z obłędem w oczach. Były ich resztki. Ich oddziały przestały  praktycznie istnieć. Groza wisiała w powietrzu całego kompleksu budynków, w których poza rozbitkami były inne oddziały – łącznie około 100 ludzi.  Na tę setkę, jak policzyliśmy, zostały dwa steny, trzy karabiny, 10 pistoletów różnego kalibru, w tym moja siódemka oraz pewna ilość granatów różnego rodzaju. O zdobywaniu Kliniki Anny Jagiellonki nie mogło być w tej sytuacji mowy.
  Z mojego oddziału na miejsce koncentracji na Furmańską nie wszyscy dotarli. Zaskakujący termin godziny "W" rozłożył nas zupełnie. Były tylko cztery dziewczyny z Lipowej i Krysia, która dyżurowała na Furmańskiej. Chłopców, poza mną i Stasiem, było tylko dwóch. Reszta nie dotarła lub nawet nie została zawiadomiona. Było więc nas dziewięcioro. Uzbrojenie stanowiły dwa pistolety i pięć granatów.
  Annę Jagiellonkę obsadzili Niemcy kompanią Wehrmachtu. W ogrodzie rozpoznano pięć karabinów maszynowych. U wylotu Karowej nad Wisłą stała bateria dział przeciwlotniczych, na ślimaku Karowej przyczaiły się trzy "tygrysy". Wszystko to oszałamiało i przerażało. Udało mi się połączyć telefonicznie z porucznikiem Rymkiewiczem na Kruczej. Podsłuch w ogólnym chaosie nie istniał. Rozmawialiśmy jawnie. Przedstawiłem krótko sytuację. Rozkaz brzmiał: "Podporządkować się dowództwu grupy działającej w tym rejonie Powiśla. Nie prowadzić żadnych działań na własną rękę".
  Tak kończył się pierwszy dzień Powstania. W ciszy, nad którą panowała noc, gasła krótka, jak błysk rwącego się granatu – eksplozja godziny "W".
  Basia nie dotarła na Furmańską z oficerami z "dwójki". Czy żyją? Może zalegli gdzieś po drodze w bezpiecznym miejscu, a może leżą tam gdzieś na skrzyżowaniu ulic w kałuży krwi? Wyobraźnia stała się okrutnym towarzyszem tej bezsennej nocy, pierwszej nocy Powstania.
 
  *          *          *
  III.
 
  Zielone podnóże skarpy wiślanej wieńczą strome ściany domów stojących na zapleczu hotelu "Bristol". W zieleni ukryty jest wiadukt ślimaka ulicy Karowej. Nad koronami drzew widnieją kontury klasztoru Wizytek, za którymi znajduje się Krakowskie Przedmieście. Po prawej stronie ulica Furmańska, ukryta w spiętrzeniu domów Mariensztatu, przesłaniających Plac Zamkowy, Zamek i zespół Starówki. W kierunku na Dobrą i Wisłę, klinika Anny Jagiellonki, przyczajona za ogrodem osłaniającym ją od Dobrej, za kliniką Wybrzeże Kościuszkowskie i Wisła.
  Wszędzie tam kryje się wróg uzbrojony po zęby. "Tygrysy" na Karowej. "FLAK" na Wybrzeżu, kompanie z CKM-ami w ogrodzie. Jesteśmy północną rubieżą Powiśla. Kontrolowana przez Niemców ogniem ulica Karowa oddziela nas od reszty Powiśla. Jesteśmy otoczeni i zablokowani na terenie między Karową, Dobrą, Mariensztatem i skarpą pod "Bristolem". Furmańska jest jedyną ulicą, po której można się w tym terenie względnie bezpiecznie poruszać.
  Przeładowany krwawymi wizjami koszmar pierwszej nocy minął. Świt szary, bez słońca, kazał wrócić do rzeczywistości. W nocy padał deszcz. Trzeba było otrząsnąć się z przeżyć , zdusić ból serca, zacisnąć zęby i pięści. Należało szukać wyjścia z sytuacji, trwać i działać.
  Staś nie pozwolił mi pogrążyć się w rozpaczy. "Basia żyje i znajdzie się" – zapewniał. Nie wiem, czy sam w to wierzył, ale jego pewność siebie była dla mnie oparciem i źródłem nadziei. Zmuszał do jedzenia, kiedy załamany i zrezygnowany nic nie chciałem włożyć do ust.
  Rzeczywistość nie pozwoliła jednak zbyt długo patrzeć w siebie. Jeszcze tego samego dnia zorganizowałem obserwację Pragi przez Wisłę i rozpoznanie otaczającego nas terenu.
  Na Pradze nic się nie działo. Nie było po tamtej stronie Wisły umówionych sygnałów. Teren wokół nas milczał. Jedynie karabin maszynowy od Wybrzeża kontrolował ogniem od czasu do czasu ulicę Karową. Na drugą stronę przeskakiwało się niejednokrotnie pod ostrzałem. "Gołębiarz" na Furmańskiej postrzelił kobietę, która szła ulicą. Załatwiliśmy go na strychu.
  Próby przebicia się na Stare Miasto – bezskuteczne. Praga dalej milczała. Podejmujemy decyzję wycofania się w rejon elektrowni. Otrzymany od Rymkiewicza rozkaz przyłączenia do oddziałów Powiśla upoważnia mnie do wycofania się wraz z nimi.
  Zbieram ludzi. Poza mną i Stasiem – jest "Śliwka" i łączniczki: "Nina", "Iga", "Krysia", "Katarzyna" "Wiga" oraz dwaj chłopcy, którzy zgłosili się na ochotnika. Tak więc z trzeciego na czwarty dzień Powstania wyruszamy nocą. Około stu osób podchodzi w absolutnej ciszy pod skarpę i wiadukt ślimaka Karowej, na którym leżą "tygrysy". Słychać głosy ich załóg. Stąpając ostrożnie i wolno – docieramy do Browarnej, czołgamy się przez jej jezdnię, aby przejść na posesję znajdującą się między Browarną i Dobrą. Podobnie prześlizgujemy się przez Dobrą i jesteśmy na terenie Zakładu Oczyszczania Miasta. Teren ZOM między Dobrą i Wybrzeżem Kościuszkowskim ciągnie się od Karowej aż do Lipowej. Od Wybrzeża Kościuszkowskiego zamknięty jest murem.
  Pod tym murem zalegliśmy, aby pod jego osłoną dotrzeć do Lipowej. Za murem słychać było Niemców. Widocznie wyczuli naszą obecność, bo zaczęli przerzucać flary, a następnie ręczne granaty. Ale my po drugiej stronie, tu pod murem, byliśmy bezpieczni. Nie przewidzieli, że możemy być tak blisko.
  Posuwamy się wolno, ale wytrwale ku Lipowej. Tu trzeba było odejść od muru ku Dobrej, sforsować  skrzyżowanie jej z Lipową. Dostaliśmy silny ogień CKM-ów z bunkra pod pałacem Kazimierzowskim na terenie Uniwersytetu. Sytuacja jest podobna jak w godzinie "W", choć zdążamy w przeciwnym kierunku.
  Tym razem wykopaliśmy rów przez Lipową i znaleźliśmy się w rejonie elektrowni, obsadzonej przez nasze oddziały i pracującej pełną parą. Ja z moją drużyną otrzymałem kwaterę na ulicy Topiel w Zakładach "Dobrolin". Noc minęła w ciszy. Spaliśmy jak pod narkozą. Rano zbudziły nas serie broni maszynowej i dotarły eksplozje z całej Warszawy.
  Mimo to czuliśmy się tu spokojnie i raźniej niż w ciszy naszego kotła na Furmańskiej. Na Tamce mieszkali państwo Dowgiałło. Byłem pewien, że znajdę tam Basię. To nie była świadomość, a raczej podświadomy impuls, który wielokrotnie w moim życiu prowadził do realizacji tego, czego intensywnie pragnąłem.
  W zdobytym hełmie, z granatami za pasem i pistoletem poszedłem do Dowgiałłów. Nie dalej jak miesiąc temu na balkonie wychodzącym na  zamek Ostrogskich – mąż Inki Dowgiałło robił nam zdjęcia, które mam do dziś, bo ocalały z całym albumem na Saskiej Kępie. Balkon był tym razem pusty, ale dom stał nienaruszony. Dzwonię do drzwi, otwierają się prawie natychmiast, a w głębi przedpokoju, gdzie leżało mnóstwo śpiących, zrywa się z podłogi Basia, z rozświetlonymi włosami. W jej oczach czytam, że wie, że to ja, choć stoję w mroku. Rzuca się przez zatłoczony przedpokój w moje ramiona ze łzami na twarzy – szczęśliwa tak jak i ja. Jej również świadomość podpowiedziała, że to ja – nim mnie ujrzała naprawdę i dotknęła.
  Basia, której nieopatrznie pozwoliłem pójść z oficerami z oddziału KG po broń tuż przed godziną "W", przeżyła dramatyczne chwile, pełne napięcia, nim znalazła się u Dowgiałłów, bo dotarcie na Furmańską było już niemożliwe. Razem z porucznikiem Kisielem ruszyła na nasz punkt koncentracji. Drugi oficer przyłączył się do oddziału w Śródmieściu. Basia ukryła pistolet w torbie z warzywami. Gdy dotarli do Nowego Światu w pobliżu Alei Jerozolimskich, ulice były puste, a gdzieś od zachodu, od Woli słychać było wybuchy i serie broni maszynowej.
  W pewnym momencie wjechał w Nowy Świat łazik, z którego wyskoczyli żandarmi. "Hande hoch" – wrzasnęli, po czym obmacali Kisiela. Basi nie zajrzeli do torby. Na oświadczenie, że są małżeństwem wracającym z zakupów do domu, nie sprawdzając dokumentów, kazali szybko iść do domu, bo na ulicach robi się niebezpiecznie. Na Powiślu Kisiel przyłączył do "Krybara", a Basia została u Dowgiałłów.
 
  *          *          *
  IV.
 
  Patrzyłem w dół z kupy gruzów, która pozostała po budynku przy Nowym Świecie, zburzonym już we wrześniu 1939 roku. Pod jego ścianą, dotykającą tyłów pałacu Staszica – leżał "Tygrys". Wtulony w otaczające go gruzowisko, przywarł do ściany swoim wielkim cielskiem. Drugą stronę ulicy zamykał wypalony budynek Komendy Policji, zdobyty przed kilku dniami i patrzący teraz zza Nowego Światu  w Powiśle pustymi oczodołami okien. Rozpłaszczony na gruzach, zaglądałem wraz z leżącym obok mnie żołnierzem w otwarty właz czołgu…
  Sprawdzając posterunki na zachodniej rubieży Powiśla dotarłem w rumowisko między ulicą Kopernika i Nowym Światem w rejonie ulicy Świętokrzyskiej, gdzie położony był jeden z naszych posterunków. Tylko kaplica Szujskich pozostała nierozbita wśród gruzów. Uprzedzony przez wartownika gestami, abym zachował ciszę, dotarłem do niego bezszelestnie. Żołnierz pokazał palcem w dół, poza krawędź ściany. Pod nami był "Tygrys". Otwarty właz skupił na sobie moją uwagę. Czołg wydał mi się opuszczonym wrakiem, z którego uciekła załoga.
  Żołnierz z posterunku, chłopiec najwyżej 16-letni, jakby wyczuł moje myśli. Pociągnął mnie za rękaw, położył palec na ustach i poruszył przecząco głową. Zrozumiałem ostrzeżenie, przywarłem w ciszy do gruzów. Czołg nie został opuszczony.
  Od Śródmieścia, gdzieś z rejonu Kredytowej lub Królewskiej dolatywały serie broni maszynowej. Powietrzem szarpał od czasu do czasu grzmot eksplozji, niosący się z różnych stron miasta. Dymy stały nad całą Warszawą.
  Nagle coś błysnęło w czarnym otworze włazu. Z wnętrza czołgu wyleciała mosiężna łuska po wystrzelonym pocisku. Za nią wyskakiwały następne i grzechocąc po stalowym pancerzu spadały w gruzy. W czołgu zadudniły głosy stłumione wąskim otworem włazu. Niemcy siedzieli w czołgu. Wyrzucali niepotrzebne łuski.
  Patrzyłem na chłopca. Miał karabin a ja pistolet. Nie mieliśmy przy sobie ani granatów, ani butelek zapalających. Nie było czym zaatakować wroga. Szeptem poleciłem przynieść z najbliższej placówki granaty i butelki oraz wezwać pomoc. Z karabinem i pistoletem pozostałem na czacie.
  Łuski trzaskały o pancerz jeszcze jakiś czas. W otworze nikt się nie ukazał, choć słychać było głosy dolatujące z wnętrza. Ściskałem w ręku broń, przenikałem wzrokiem ciemny otwór włazu. "Granaty, prędzej granaty" – szeptałem do siebie przez zaciśnięte zęby. Wystarczy jeden granat, wystarczy go tylko puścić z wyciągniętej ręki. Trafi prosto w otwór. A może strzelać do wnętrza z pistoletu czy karabinu? Ale co to da – tylko ich spłoszę.
  Zdenerwowany bezradnością kląłem w duchu, że nie wziąłem granatu, że nie było nawet butelki pod ręką tu na posterunku. Kto mógł przewidzieć. Oglądam się za siebie, chłopak jeszcze nie wraca. Oby tylko nie zamknęli włazu. "Poczekajcie" jeszcze tylko parę minut – żebrzę i zaciskam w podnieceniu pięści.
  Za mną coś zagruchotało. Jest chłopiec i dwaj inni. Zbiegają po gruzach, tuląc do piersi torby z granatami i butelkami zapalającymi. Już się wspinają do mnie. Odetchnąłem i począłem przynaglać ich gestami…
  Trzask zamykanej  klapy  i równocześnie ryk silnika na dużych obrotach poderwał mnie na nogi. Stanąłem wyprostowany, patrząc jak stalowe cielsko "Tygrysa" wysunęło się spod ściany i miażdżąc gąsienicami gruz oraz żelastwo zalegające ulicę, ruszyło z łomotem stali w kierunku Krakowskiego Przedmieścia.
  Chłopcy byli już przy mnie. Stali z szeroko otwartymi oczami, spoceni i zdyszani. Zawiedzeni patrzyliśmy za oddalającym się czołgiem, od którego dzieliło nas już około 100 metrów. Znikał za narożnikiem Pałacu Staszica w mrocznej, zadymionej perspektywie Krakowskiego Przedmieścia. Przyniesione granaty i butelki leżały obok nas bezużyteczne, niepotrzebne.
  Przysiedliśmy na gruzach milcząc  i patrzyliśmy  w kierunku, w którym zniknął czołg. Zniknął jak zjawa, jakby nigdy tu nie był. Pozostała po nim tylko chmura sinych spalin i burego kurzu u wylotu Nowego Światu w Krakowskie Przedmieście. Pozostał też gorzki zawód. Żal, że się nie udało. Taka okazja. Szkoda.
 
  *          *          *
  V.
 
  Oszołomiony eksplozjami bomb, rykiem sztukasów, zadławiony kurzem i dymem – zerwałem się spod ściany, pod którą padłem w momencie bombardowania.
Było to już któreś z rzędu uderzenie bombowe, połączone z wypadem niemieckim z Uniwersytetu. Atakowali od Sewerynowa i od Karasia nasze pozycje, zamknięte budynkami otaczającymi ulicę Konopczyńskiego.
  Zerwałem się spod ściany, bo w ciemnym otworze bramy wychodzącej z Konopczyńskiego na Bartoszewicza zobaczyłem w dymie obce sylwetki. To nie byli nasi ludzie. W bramie ukazali się Niemcy.
  Obok mnie poderwał się z ziemi jeden z chłopców. Też widział, co dzieje się w bramie. Nie musieliśmy się porozumiewać. Skaczemy pod ścianę prowadzącą do bramy, podbiegamy i  prawie równocześnie rzucamy w jej głąb trzymane w rękach granaty. Wyrwałem zza pasa następny granat i w huku eksplozji tamtych, rzuciłem go w bramę.
  Nie mieliśmy przy sobie żadnej innej broni. Odskoczyliśmy więc do tyłu, w kierunku Tamki. Bliski ogień karabinu maszynowego położył nas na ziemi. Karabin strzelał z naszych pozycji. Wzięli nas za Niemców. "Nie strzelać, przerwać ogień" – wrzeszczymy obaj.
  Karabin milknie. Od strony atakowanej bramy nic się nie dzieje. Zrywamy się z ziemi i biegiem przeskakujemy za ryglujące stanowisko naszej broni maszynowej. Leżący przy RKM-ie podchorąży uniósł ku nam osmaloną twarz i patrząc bladymi, błękitnymi oczami powiedział – "Przepraszam koledzy".  Rozładował tym sytuację, bo gotów byłem "wygarnąć" mu za tę niespodziewaną serię w momencie odskoku spod bramy.
  Brama została oczyszczona z nieprzyjaciół. Pozostały w niej trzy trupy niemieckie i kilku naszych. Niemcy już nie pchali się tą drogą. Brama została uporządkowana i obsadzona.
  Nie przypuszczałem, że z podchorążym o wąskiej twarzy i jasnych oczach, z którym zetknąłem się w tak dramatycznych okolicznościach, przyjdzie mi się zetknąć jeszcze nieraz. Następne spotkanie nastąpiło wkrótce, za kilka dni, kiedy opuszczaliśmy Powiśle.
  Leżał przy swoim RKM-ie wraz z amunicyjnym, w dołku ulicy Kopernika u wylotu Tamki. Osłaniał nasz odwrót. Skakaliśmy z Konopczyńskiego przez Tamkę w Kopernika, w kierunku ulicy Foksal. Grupa "Krybar" wycofywała się do Śródmieścia. Czołgi niemieckie szły już Tamką od Dobrej i Topieli. Płonęły domy przy Tamce. Sztukasy bombardowały.
  Byliśmy ostatni z Konopczyńskiego. Co można było, zostało ewakuowane. Nawet więzienie, które znajdowało się w szkole na Konopczyńskiego. Nie udało się jedynie ewakuować całego szpitala. Najciężej ranni i część personelu – lekarze, sanitariuszki – na ochotnika pozostali w piwnicach, do których został ostatnio przeniesiony szpital. Zginęli tam, wymordowani przez Niemców…
  Pozycja osłony, na której leżał podchorąży z RKM-em, nie była już potrzebna po naszym skoku w Kopernika. Wezwaliśmy go, aby wycofywał się z nami. Nie ma już kogo osłaniać.
  Odmówił, twierdząc, że nie ma rozkazu na piśmie od "Krybara". Trzeba było zabrać go z ulicy niemal siłą. Taki był Boguś.
 
  *          *          *
  VI.
 
  Był to Boguś Karczewski, mój kolega ze studiów na Wydziale Architektury, a później w pracy. W latach sześćdziesiątych był inspektorem nadzoru w Urzędzie Naczelnego Architekta Warszawy, kiedy jako główny projektant realizowałem zespół "Złota Kaczka" na Tamce. Uczestniczył w moich kłopotach realizacyjnych na tym samym terenie, gdzie przypadek nas zetknął ze sobą, gdzie strzelał do mnie, sądząc, że strzela do Niemców. Taki był Boguś Karczewski, podchorąży AK grupy "Krybar" po wojnie inżynier-architekt. Jeden z tych, którzy  walczyli o Warszawę, a później ją odbudowywali. 
  Wiosną 1963 roku rozpoczęliśmy budowę zespołu budynków na Tamce, składającego się z Biura Studiów i Projektów Handlu Wewnętrznego o dziesięciu poziomach i dwudziestopoziomowego budynku mieszkalnego, sprzężonego  kombinatem zakładów gastronomicznych, którym nadano wspólną nazwę "Złota Kaczka". Obiekt gastronomiczny jest dwukondygnacyjną bryłą od strony ulicy Kopernika. Jako główny projektant tego zespołu, wykonywałem nadzór autorski na tej budowie.
  Cały teren inwestycji rozciągał się między Tamką, schodząc w dół po jej stoku, ulicami Kopernika oraz Konopczyńskiego wraz ze stojącymi na jej skarpie budynkami, przechodzącymi następnie w ścianę domów wieńczących skarpę ulicy Bartoszewicza od strony Wisły. Było to zupełnie przypadkowe zagospodarowanie, pozostałość po pierwszych latach odbudowy tego fragmentu Powiśla. Wzdłuż Tamki przysiadły odbudowane partery budynków, które stały kiedyś po tej stronie ulicy. W głębi sterczały ocalałe resztki oficyn i uporządkowane gruzy, a nad tym wszystkim nagie, odrapane, podziurawione ściany domów na skarpie ulicy Konopczyńskiego.
  Miałem pełną świadomość, na jakim terenie przyszło mi realizować mój projekt…
  Widzę powstańcze groby na skwerach ulicy Konopczyńskiego. Patrząc w bramę wychodzącą z Konopczyńskiego na Bartoszewicza, odtwarzam w pamięci jej mroczną głębię, w którą rzucałem granaty na ukazujące się w niej niemieckie hełmy. Czuję ciarki na plecach pod ogniem karabinu maszynowego, z którego strzelał Boguś Karczewski, nie wiedząc, że jeszcze my jesteśmy na przedpolu.
  Przed wejściem do szkoły wybuchł któregoś dnia pocisk z granatnika, wypuszczając jelita jednemu z wychodzących z budynku żołnierzy. Widzę, jak prześlizgiwały mu się przez palce zaciśnięte na rozerwanym brzuchu, podczas gdy ja i mój towarzysz zrywaliśmy się z ziemi, aby spieszyć mu z pomocą.
  Tu, w szpitalu leżał "Śliwka", Janusz Gruszczyński, sparaliżowany odłamkiem, który ugrzązł mu w mózgu. Dzień i noc czuwała przy nim Basia. Zginął dobity przez Niemców w piwnicznym szpitalu wraz z innymi rannymi, których nie mogliśmy ewakuować, i z personelem szpitalnym co nie opuścił rannych.
  Tu Jurek Raminger płakał i śmiał się histerycznie, gdy bez znieczulenia usuwano dziesiątki odłamków z jego pośladków. Krzyczał "Mamo! Jezus Maria"  i klął szpetnie.
  Tu czołgi z Wybrzeża Kościuszkowskiego i kanonierki zza Wisły znęcały się nad dumną ścianą domów ulicy Bartoszewicza od strony skarpy. Z wieżyczki szkolnej widziałem antenę na Prudentialu w momencie, kiedy złamał ją pocisk artyleryjski. Biało-czerwona flaga pozostała jednak na jej zwisających szczątkach.
  Tu zabrakło mi granatu albo butelki zapalającej, aby zniszczyć "Tygrysa", który wszedł w Nowy Świat tuż za Pałacem Staszica. Miał otwarty właz, a ja bezradny patrzyłem weń z piętrowej wysokości gruzów po stojących tu kiedyś budynkach.
  Tu przyjmowaliśmy na Nowym Świecie z włazu kanałowego przy Ordynackiej ubłoconych w łajnie dziewczęta i chłopców ze Starówki.
  Tu, przy Topieli, budowaliśmy samochód pancerny pod kierownictwem inżyniera Jana-Walerego Bieleckiego. Ja projektowałem na ten samochód znak "Wydra".
  Tu spacerował z dubeltówką na ramieniu i o lasce architekt, inżynier Stępiński, późniejszy autor odbudowy wielu obiektów warszawskich, a szczególnie tych na Powiślu.
  Tu strzelałem ze strychu w kierunku Uniwersytetu, obsadzonego przez Niemców i zestrzeliłem dwóch obserwatorów niemieckich.
  Tu, w domu Gerlacha na Tamce 40, było mieszkanie "Duringa", w którym z całą drużyną przeżyliśmy, mimo codziennego koszmaru, również chwile szczęśliwe. Z okien Zamku Ostrogskich grzmiała na całe Powiśle "Bogurodzica" i "Warszawianka". "Ziutek" wręczał czerwone róże Barbarze Kostrzewskiej po jej występach. Miał wtedy 11 lat i był moim najmłodszym  łącznikiem. Z placówki "Żaba" w Pałacu Zamoyskich (SARP) schodziło się do ogrodów Sióstr Kazimierzanek po warzywa i owoce… Stąd szły wypady na Uniwersytet i szpital Czerwonego Krzyża. W te okna Zamku uderzyły wrogie pociski z kanonierek.
  Tu przeżyło się wiele chwil strasznych i wzniosłych. Wraz ze zgrupowaniem "Bicz", wchodzącym w skład grupy "Krybar" wycofywaliśmy się bombardowaną i płonącą ulicą Kopernika do Foksal i dalej przez Nowy Świat, Chmielną do Śródmieścia. Tą samą drogą wróciliśmy następnego dnia, aby stwierdzić, że nasi ranni na Konopczyńskiego zostali wymordowani. Ulica Szczygla, zabudowana wysokimi domami, wyglądała jak ognisty kanion. Tamką, do Dobrej i Topieli, szły czołgi niemieckie. Skakaliśmy pod ich ogniem w Kopernika. Powtarzane parokrotnie, masowe naloty "Sztukasów" załamały nasz opór. Trzeba było opuścić Powiśle.
  Myśli i wspomnienia kłębią się, wywołując w znajomej scenerii wizje tamtych dni, tamtych zdarzeń. Wizje realne, utrwalone na zawsze w podświadomości, zdarzenia mieszczące się w sferze pojmowania choć okrutne i straszne. Odarta przez wybuchy ściana na skarpie ulicy Konopczyńskiego, wisząca stromo nad odgruzowanym już podwórkiem domów, które stały kiedyś przy Tamce, kryje jednak tajemnicę spoza sfery prostego pojmowania zjawisk.
  Na ścianie widnieje zamurowany otwór. Od tej ściany będziemy dylatywali wznoszony budynek biurowca. Ściana tego budynku zakryje ten ślad, ale dla mnie pozostanie on zawsze widoczny. Dziś zamurowany i zatynkowany otwór znajduje się w toaletach męskich na pierwszym piętrze biurowca, na wprost wejścia do toalet, w pomieszczeniu, gdzie umieszczone są umywalki, nad zgrubieniem ściany. Druga strona otworu jest w piwnicach domu stojącego na skarpie, w ich najgłębszym poziomie. Otwór ten, zamurowany i niewiele znaczący dla całego zespołu realizującego mój projekt, dla mnie pozostanie zawsze otworem, przez który zajrzałem w czwarty, a może i dalszy wymiar. Dla mnie i towarzyszących mi wtedy chłopców z mojej drużyny. Dla nich też – jeśli gdziekolwiek jeszcze żyją.
 
  *          *          *
 
 "Bomby" – wrzasnąłem wpadając z impetem do pomieszczenia stróżówki, gdzie był nasz punkt dowodzenia po przeniesieniu kwatery drużyny z Tamki na Konopczyńskiego 1/3. Wysoki, kilkupiętrowy budynek otacza dwupoziomowy, kwadratowy dziedziniec podwórka.
  Z nieba zabrudzonego dymami, z samego jego zenitu, ześlizgiwały się w potężniejącym pędzie trzy rozkrzyżowane sylwetki "Sztukasów". Grzmot silników i ryk umieszczonych pod nimi syren rósł i przenikał okrutną wibracją. Od pikujących samolotów oderwały się trzy czarne punkty i runęły ku ziemi. Ściany bezokiennej, oświetlonej karbidówką stróżówki, do których przywarliśmy skuleni po moim ostrzeżeniu – oddały uderzenia bomb. Uderzenia głuche i krótkie. Naliczyliśmy ich dziewięć. Czyżby niewypały?..
  Grzmot pierwszej eksplozji rzucił nas na posadzkę. Rwały się następne. Skulony pod ścianą osłaniałem sobą Basię. Płomień palącej się karbidówki został zdmuchnięty, masy pyłu wapiennego wtargnęły do nosa i gardła. Czaszki pękały    pod potężniejącymi uderzeniami, a zęby zgryzały się w gwałtownym skurczu szczęk.
  Zanim groza zawładnęła oszalałymi mózgami – było po wszystkim. Szum i rumor osuwających się gruzów przeszedł w martwą ciszę i mrok. Błysnęły światła latarek, które od jakiegoś czasu nosiliśmy stale przypięte na piersiach. Nikłe światełka ledwo przenikały nasycone pyłem powietrze stróżówki.
  Pierwszym odruchem w momencie odprężenia było skoczyć do drzwi wyjściowych na klatkę schodową i na zewnątrz. Niestety drzwi zewnętrzne nie ustąpiły, a przez powstałe pod naporem szpary posypał się gruz. Do piwnic! Tam próbować wyjścia. Piwnice były przygotowane do przejść z budynku do budynku. Z tego domu, posiadającego dwie kondygnacje podziemne, można było przedostać się do budynku stojącego przy Tamce poniżej skarpy. Dolny poziom piwnic trafiał na pierwsze piętro tego domu. Przejście nie zostało wprawdzie całkowicie przebite, ale była to kwestia kilku godzin pracy. Nie pomyśleliśmy o wyjściu górą, klatką schodową, w przekonaniu, że wszystkie górne piętra runęły, a ocalał jedynie parter i piwnice. Wnętrza tak były zapylone, że światła latarek ani nawet karbidówek nie były w stanie ich oświetlić.
  Pył dusił i oślepiał. Krztusząc się i kichając, wpychając w zęby tampony z chustek lub szmat, ruszyliśmy w kierunku piwnic. Od dołu buchnął potworny ryk i krzyki. Ludzie ukrywający się w piwnicy rwali jak oszaleli ku górze. Zderzywszy się z nami na schodach, słysząc, że nie ma wyjścia, wpadli w jeszcze większą panikę. Rzucili się na nas, szarpali za odzież, wyrywali trzymane w zębach tampony.
  Tłukąc się wzajemnie, zepchnęliśmy ich w dół. Basia, uczepiona mojego pasa, kryła się za mną. Staś szedł ze mną ramię w ramię. Kilka strzałów w powietrze położyło tłum na ziemię. Jęczeli i wyli z przerażenia. Były to przeważnie kobiety i dzieci. Stopniowo udało się ich uspokoić zapewnieniem, że wyjście będzie, że ich uratujemy, jeśli zachowają spokój i cierpliwość.
  Żołnierze podzieleni na dwuosobowe grupy przystąpili do kruszenia murów w otworze, zapoczątkowanym jeszcze przed Powstaniem. Robota szła ostro. Dwójki bez wytchnienia kuły mur, zmiany były częste. Pot lał się obficie. Rozpalone twarze i rozognione oczy, wszystko w zawiesinie pyłu stojącego w powietrzu.
  Wreszcie runęły ostatnie cegły. Zostały przebite dwa grube mury oporowe. W otworze pojaśniało, choć w dalszym ciągu nic nie było widać. Dochodził swąd spalenizny i dymu. Sąsiedni dom przy Tamce też dostał bomby. Paliła się trzcinówka ze stropów i resztki drewnianych konstrukcji. Ludzie w dalszym ciągu leżą na ziemi jęcząc cicho i modląc się. Jeden z chłopców skacze w zadymiony otwór, czepiając się rękami zrębów ściany. Niknie, a za chwilę klnie z dołu. Szczęśliwie wylądował na zwałach trzcinówki. Można ewakuować ludzi. Organizujemy kolejkę. Najpierw kobiety z dziećmi. Dwóch chłopców opuszcza  ich na rękach, podając temu na dole. Opuściliśmy tak kilka osób, gdy rozległ się głos męski, dochodzący gdzieś z góry. "Panowie, co robicie? Zaczekajcie, zaraz przyniosę drabinę".
  Na tle nieba jaśniejącego mimo gęstej zawiesiny pyłu, rysowała się abstrakcyjną formą wysoka ściana, wyłaniająca zręby ze skłębionych w dole dymów i kurzu. Jak gniazdo uczepione skały, wisiał na tej ścianie fragment podestu klatki schodowej z resztkami balustrady. Na podeście, oparty o balustradę, stał mężczyzna wychylony ku nam. Stał tam tak, jakby wyszedł z mieszkania na klatkę schodową, zaintrygowany tym co się na niej dzieje.
  W całej postaci, przyodzianej w szlafrok lub płaszcz kąpielowy, dominował absolutny spokój kogoś, kto odszedł przed chwilą od toalety lub od innych domowych zajęć. Nie było w nim zdziwienia otaczającą scenerią, ani podniecenia sytuacją. Najzwyczajniej w świecie proponował pomoc, widząc ludzi w potrzebie, nie zwracając uwagi na to co przed chwilą się stało, na skutki bombardowania, które zniszczyło również jego dom. Spokój emanujący z postaci, tak realnej i sprecyzowanej w szczegółach, że nie budziła żadnych wątpliwości, nie pozwolił zastanawiać się, czy to jest możliwe, natomiast wpłynął kojąco na nasze podniecenie.
  Spokój ten spłynął na nas, którzy patrzyliśmy z wyrąbanego otworu w górę jak i na tych za nami, którzy nie widzieli człowieka, ale słyszeli jego spokojny głos. Jęki i płacze przycichły. Zrobiło się raźniej. Ta wyciągnięta ręka, ofiarująca pomoc, miała w sobie coś kojącego, dawała poczucie bezpieczeństwa. Odprężyły się mięśnie, puściły napięte nerwy, uspokoiły rozlatane myśli. Mężczyzna oddalił się z zajmowanego na podeście miejsca i zniknął za krawędzią ściany. Ludzie zaczęli rozmawiać. W zapylonych twarzach i włosach, w całych postaciach, które wyglądały jak wyjęte z mąki, znaleźli akcenty humorystyczne. Nie myśleli o tragicznych przeżyciach sprzed chwili. Zaczęli się śmiać z siebie i swych współtowarzyszy. Objęło nas wszystkich zupełne odprężenie.
  W pewnym momencie jednak przypomnieliśmy sobie, że czekamy na drabinę, a ten, który miał ją przynieść, przedłuża swą nieobecność. Poczęliśmy przyzywać go żartobliwie. "Dawaj pan tę drabinę, co tak długo trwa, czy pan ją dopiero zbijasz"?
  Rzucane ku górze okrzyki pozostały bez odpowiedzi. Jak ambona wisiał nad nami kawałek podestu z resztkami balustrady – pusty, jakby na nim nikt nigdy nie stał i nie ofiarował swojej pomocy. Poleciały w górę ponaglania, prośby, przywoływania z akcentami zniecierpliwienia, a nawet złości. Bezskutecznie. Stercząca ściana pozostała głucha. Nikt się nie odezwał, nikt nie wyszedł na podest. Nie było drabiny, nie było człowieka.
  Trzeba było wznowić ewakuację dotychczasowym sposobem. Opuszczono na dół dzieci i kobiety, mężczyźni zeszli po zrębach ściany. Ewakuację zamykałem ja ze Stasiem oraz Basią.
  Zeszliśmy w gruzy oficyny na dole, a z gruzów na dziedziniec tej posesji. Przed nami widniała brama frontowa, a za nią ulica Tamka. Nastrój odprężenia znów wrócił. Śmialiśmy się w głos, patrząc na siebie. Wspaniałe włosy Basi usztywnione pyłem wapiennym, sterczały we wszystkich kierunkach. Pobielone twarze, na których pot rozrysował przedziwną grafikę, wywoływały wybuchy śmiechu.
  Z bramy wyszliśmy na Tamkę zalaną słońcem. Po drugiej stronie czerniała w cieniu elewacja domu nietkniętego bombardowaniem, całego i bezpiecznego. Wystrój wejścia głównego i schodki miały w sobie coś zapraszającego. I w tym momencie przyszła refleksja. Co z tym człowiekiem od drabiny? Poleciłem Basi i reszcie moich ludzi, aby zaczekali w domu naprzeciwko, a sam ze Stasiem oraz jednym z chłopców wróciliśmy z powrotem w gruzy oficyny. Nie można było przecież zostawić człowieka, który ofiarowywał nam swoją pomoc, mimo że w końcu nas zawiódł. Odruch ten wywołał dalsze refleksje i wątpliwości. Jak ten człowiek znalazł się na fragmencie ocalałej ściany? Czy możliwe, aby ktoś pozostał przy życiu, kiedy cały dom wyleciał w powietrze?
  Przez głowę przeleciały wspomnienia różnych nieprawdopodobnych zdarzeń z tej wojny, o których słyszałem, lub których byłem świadkiem. Ocalenia wbrew logice faktów, przestrzelone mózgi i serca, a ludzie żyli. Kule przeszły przez skorupę czaszki po bruździe między półkulami mózgu, lub w polu serca, kiedy skurcz je uniósł. Kobieta pozostała w swoim łóżku, ocalałym na fragmencie stropu piątego piętra budynku, który już nie istniał. Wiele było takich przypadków, więc i w tym nie widziałem nic dziwnego. Zapewne coś musiało uniemożliwić mu przyjście z drabiną, a może przyszedł po naszym odejściu.
  Wymienialiśmy między sobą wątpliwości, drapiąc się po gruzach ściany. Na podeście nikogo nie było, nic się tam nie zmieniło. Trzeba było zobaczyć co jest z drugiej strony, obejść gruzami ścianę. Powodując lawiny cegieł, zapadając się w wyrwy w stropach lub prześlizgując się pod ich nawisami, dotarliśmy wreszcie na drugą stronę ściany dźwigającej fragment podestu. Tam również nikogo nie było. Widoczna krawędź ściany pokazywała fragment podestu z balustradą, ale za krawędzią nie było dalszej części podestu. Ściana była goła do trzeciego piętra. Podmuch eksplozji zmiótł z niej wszystko co wystawało. Cała klatka schodowa leżała w gruzach. Powyginane żelastwo poręczy i balustrad przywaliły ceglane bloki ścienne.
  Kurz opadł już zupełnie. Miejscami dopalała się jeszcze trzcinówka wśród gruzowiska, snując po nim nikłe dymki. Widoczność była pełna. Stanęliśmy osłupiali. Człowiek pewno spadł z podestu w gruzy. Może żyje. Ruszyliśmy po usuwającym się spod nóg rumowisku. Dopadamy podnóża ściany. Zaglądamy w każdą dziurę, odwalamy możliwe do ruszenia elementy budynku. Nawołujemy, szukamy, włazimy w dostępne jamy piwnic. Wszystko bezskutecznie. Pot zalewa oczy.
  Przychodzi opamiętanie. Przecież to niemożliwe… Gdyby ten człowiek spadł, musielibyśmy go znaleźć, byłby jakiś ślad, nie mógł przecież zniknąć, zejść z tej ściany. Czy on tam rzeczywiście był? Tak, bez najmniejszej wątpliwości.
  Siedzieliśmy na gruzach, nie mogąc pogodzić się z tym co się zdarzyło. Człowiek nie spadł, zejść nie mógł, a był tam na pewno. Gdzie się więc podział?
  Konfrontujemy nasze doznania tam, w wybitym otworze, w czasie kiedy on się odezwał. Co powiedział? Tak, zgadza się. Jak go widzieliśmy, jaki kolor szlafroka, stary, młody? W średnim wieku – tak, zgadza się. Lekko łysiejący – no właśnie, tak widzieliśmy go wszyscy trzej. Trzeba będzie zapytać Basię i innych, którzy byli w pobliżu, co oni słyszeli.
  Fakty pozostają bezsporne, ale logiki w tym co się zdarzyło, nie ma za grosz. Czy to możliwe, że go widzieliśmy i słyszeliśmy? Zdrowy rozsądek zaprzecza. On nie mógł istnieć, nie mogliśmy go widzieć. A przecież jednak widzieliśmy go. Niesamowitość wyłazi z gruzów i patrzy na nas czarnymi otworami w ścianach po belkach stropowych wyrwanych brutalnie wybuchem. Wybuchem, który rozniósł cały pięciopiętrowy budynek, zmienił materię w energię, wywołał szereg zjawisk fizycznych, spowodował krótkotrwałe jak błysk zamieszanie w strukturze atomów martwej i żywej materii.
  Co się tu stało? Dom leżał w gruzach. Trupów nie znaleźliśmy. Jeśli były, to gdzieś głębiej, w niedostępnych dla nas piwnicach. Prawdopodobnie ludzie, którzy ocaleli w tym budynku, opuścili jego gruzy jeszcze przed wybiciem otworu z naszych piwnic. Jak ten człowiek mógł tam pozostać?
  Analizujemy jego zachowanie, spokój, który nie wskazywał, aby przeżył grozę bombardowania. Aby przeżył. Właśnie, czy przeżył? Jeżeli istniał i mieszkał w tym domu, to musiał zginąć tam na trzecim piętrze, zdmuchniętym przez eksplozję, przestał istnieć tak jak piętro.
  Więc co – widzieliśmy ducha? Bzdura! Ale przecież widzieliśmy i słyszeliśmy człowieka, który widział i słyszał nas. Chciał nam pomóc, ale nie przyszedł. Dlaczego? Nie zdążył, zdematerializował się?
  Zatem jak? Był czy nie był? Był, ale zniknął. Sprawdziliśmy wszystko, przepytaliśmy wszystkich ludzi, którzy mieli bezpośredni kontakt z tym zdarzeniem. Zajrzeliśmy w każdy kąt i każdą dziurę. Nie wyjaśniliśmy wątpliwości, nie otrzymaliśmy odpowiedzi na cisnące się pytania.
  I nie wiem do dziś, po tylu latach, co to było. Jak zrozumieć zaistniałe zjawisko. Zbiorowa halucynacja, cud, sugestia? Co w tym zdarzeniu jest realne, a co nie? Dokąd zajrzeliśmy przez otwór wybity w zbombardowanym domu?
 
  *          *          *
  VII.
 
  Stałem przed oknem, przez które zaglądał do wnętrza szary świt, gubiący się w mrocznej studni podwórka. Wstałem połamany po nocy spędzonej na podłodze wśród kilkunastu osób zaściełających ją pokotem. Nocowaliśmy od kilku dni wraz z Basią po przyjściu z Powiśla, u wujka Romka przy ulicy Hożej 19, skąd wyruszyliśmy na godzinę "W".
  Pierwszą noc, po wyrwaniu się z bombardowanego i gorejącego Powiśla, spędziliśmy na placyku między sklepami Pakulskich i Jabłkowskich. Dostaliśmy się tu skacząc przez Nowy Świat z Foksal w Chmielną, pod groźną ścianę  Banku Gospodarstwa Krajowego, w którym byli Niemcy. Nowy Świat tarasowała od tamtej strony niska barykada z karpiny. Nie dawała właściwie żadnej osłony. Szczęśliwie BGK milczało tego ranka. Skakaliśmy z pozostałości po domu, który stał kiedyś na Foksal róg Nowego Światu.
  Leżeliśmy zmordowani przeprawą pod gmachem Jabłkowskich. Noc rozświetlały dopalające się domy przy Brackiej. Było od nich jasno i ciepło. Następnego dnia skakaliśmy przez Aleje Jerozolimskie w Kruczą. I tu udało się przeskoczyć bez ostrzału. Niemcy w Muzeum, Banku Gospodarstwa Krajowego i pod Dworcem Głównym – milczeli. Krucza, którą dotarliśmy do dowództwa II Rejonu, stała prawie nie zniszczona. Można było poruszać się po niej dość bezpiecznie.
  Zameldowałem "Mieczysławowi", który pełnił funkcję dowódcy plutonu łączności, nasz powrót z Powiśla, stan ludzi i straty. "Śliwka" – zginął. "Pokrant" i "Katarzyna" – ranni, w szpitalu. Drużyna została podzielona na dwie sekcje. Pierwszą ulokowano na Wilczej 9A w centrali "Scyzoryk", sekcja druga poszła do "Sławnego" na Mokotowską. Poszedł tam Staś jako mój zastępca. Ja, z kwatery na Hożej, miałem pod pieczą tych co zostali w "Scyzoryku".
  U wujka Romka biwakowała chmara ludzi. Był wśród nich również pułkownik "Jasio" – dowódca akcji zrzutów. Pierwsza noc spędzona na Hożej przyniosła ze sobą, po chwilach radości przy powitaniu, zdziwienie, a nawet niepokój. Biwakujący ludzie byli cywilami. "Jasio" jęczał w nocy zrozpaczony – "Co będzie jak wpadną Niemcy, na pewno nas rozstrzelają".
  Nie mogłem spać. "Jasio" biadolił całą noc. Rano, wkładając mundur stwierdziłem brak opaski i naramienników z dystynkcjami. Zostały odcięte. Znalazłem to wszystko później w śmietniku, na podwórku. Stan nerwowy i psychiczny wyższego bądź co bądź oficera, nie był podbudowujący, raczej przygnębiał.
  W takim otoczeniu przeżyliśmy kilka nocy, gdyż tylko na nocleg wracaliśmy z Basią na Hożą. Tego ranka wstałem z postanowieniem, że będzie to ostatni w tym domu. Już zapowiedziałem przeniesienie na Wilczą do "Scyzoryka". Szczęśliwie miejsca dla nas będą.
  Stałem przed oknem i patrzyłem na szarzejącą po drugiej stronie podwórka ścianę przeciwległej oficyny, gdy nagle spęczniało wszystko wokół mnie. Powietrze bezgłośnie poczęło puchnąć i rozszerzać się wraz ze mną. Szarówka za oknem zmroczniała. Narastała pustka w głowie. Zniknęła grawitacja. Zawisłem w bezkształtnej przestrzeni, oczy przestały widzieć…
  W absolutną ciszę zaczął przenikać narastający szum, podłoga targnęła się pode mną gwałtownie. Zwalił się gdzieś z nieba łoskot, przechodzący w werbel spadających w asfalt dziedzińca cegieł i kostek granitowych z jezdni. Skuliłem się chwytając rękami rozsadzaną w implozji głowę. Tuż za mną rozległ się krzyk trwogi. Staliśmy porażeni i sparaliżowani. Za oknem, z którego nie wypadła żadna szyba, walił w podwórko gruz spadający z nieba. Jaśniało coraz bardziej.
  Skoczyliśmy do drzwi, na klatkę schodową. Zbiegałem po schodach z pierwszego piętra do bramy. Z bramy na ulicę. Nad Hożą wisiała jeszcze chmura kurzu i dymu. Powietrze przenikał ostry smród eksplozji. Z lewej strony, w kierunku Marszałkowskiej otwierał się na całą szerokość ulicy potworny krater, ziejący jeszcze oparem. Wybuch zmiótł sąsiedni, kilkupiętrowy budynek oznaczony nr 21 oraz przeciwległy budynek,  po drugiej stronie ulicy.
  Resztki ścian tych budynków wyznaczały skośny przekrój wznoszący się od ulicy pod kątem 45o. Nie pozostało na tych ruinach nic, co wskazywało by, że tam były mieszkania, że tam żyli ludzie, że istniało jakieś życie. Obnażone cegły, zerwane tynki, biały wapienny pył.
  Zajrzałem do krateru po wspięciu się na otaczający go wał ziemi i gruzu. Odruchowo cofnąłem Basię do tyłu zasłaniając jej oczy. "Nie patrz" – wyksztusiłem zdławionym głosem.
  Na stoku krateru leżały zszarzałe i suche, jak dobrze wykręcone i wysuszone ścierki, liczne zwłoki ludzkie. Zmalałe nienaturalnie i potworne w swym wynaturzonym realizmie. Leżały, rzucone niedbale w suchy pył zaściełający stoki krateru. Spadły na nie gdzieś z nieba, gdzie zostały wyrzucone eksplozją i spreparowane zjawiskami fizycznymi, jakie zaistniały w ułamkach sekundy w jej wnętrzu. To byli ludzie z tych domów. Sąsiedzi poznawali ich nawet. Ocaleli jako spreparowane zwłoki, bo inni, a była ich większość, przestali w ogóle istnieć.
  Co spowodowało ich śmierć? Co wywołało tak potworną eksplozję, która unicestwiła dwa duże kompleksy budynków, pozbawiła życia przynajmniej kilkadziesiąt istnień? To nie były bomby lotnicze, ani tzw. "krowy" lub "szafy", które znaliśmy z efektów ich działania. To było coś bez porównania o większej sile niszczenia, coś bardziej potwornego. To coś ziało spod Pruszkowa,  wyrzucając gardzielą o średnicy 605 cm pocisk długości dwa metry wypełniony toną materiału wybuchowego. To była "Gruba Berta" – zwana również "Thor", działo kolejowe, które prowadziło nękający ogień na Śródmieście, ostatni bastion powstańczej Warszawy, po upadku innych dzielnic stolicy.
  Hoża znalazła się na kierunku tego ognia i była później szczególnie często nękana uderzeniami niszczących pocisków. Od Placu Trzech Krzyży aż do Kruczej zmieniła się w potworne kretowisko. Spopielałe kratery nadały jej księżycowy krajobraz, a życie na niej zupełnie zamarło.
  Budynek przy Hożej 19, róg Kruczej długie lata sąsiadował z olbrzymią łatą z granitowej kostki, odznaczającą się na odbudowanej jezdni. Ślad ten przestał istnieć dopiero po położeniu asfaltu. Zniknął – jak zniknęło i znika nadal większość śladów tamtych dni. Dni walki i bohaterstwa, ale również dni trwogi, bólu, męki i śmierci. Śmierci na ogół przypadkowej, niepotrzebnej i bezimiennej, gdy cmentarzem stała się każda ulica Warszawy.
 
  *          *          *
  VIII.
 
  Brama wypalonego domu północnej strony Alej Jerozolimskich patrzyła czarnym otworem w wylot ulicy Kruczej. Aleje przecinały Śródmieście Warszawy na dwie dzielnice – "Północ" i "Południe". Tu krzyżował się ruch łączników i patroli z morderczym ogniem karabinów maszynowych i dział czołgowych przyczajonych pod Dworcem Głównym i Muzeum Narodowym. Eleganckie niegdyś Aleje przerażały martwotą pola śmierci, zawalonego gruzem, połamanymi latarniami, wrakami wagonów tramwajowych w pajęczynie porwanych drutów i przewodów. Oba chodniki i jezdnię osnuwał ponurym woalem kurz i dymy.
  Oparty o zsiekaną odłamkami ścianę bramy odpoczywałem po przeprawie z Powiśla do Śródmieścia i czekałem na pozwolenie "skoku" na drugą stronę. Ruch przez Aleje był wstrzymany tego dnia od kilku godzin. Przestrzeń, którą trzeba było przebiec pod ogniem nieprzyjaciela, nie posiadała żadnych elementów dających osłonę. Jeszcze nie zbudowano barykady, która w późniejszych dniach ułatwiała ruch w kierunku południowym, gdyż z południa na północ szło się wtedy tunelem pod skorupą jezdni. Nie było jeszcze tych urządzeń, ułatwiających kontakt między obu dzielnicami Śródmieścia. Wzmożona obserwacja niemiecka i ostrzał zmusiły dowództwo placówki w bramie  do przerwania ruchu w obu kierunkach.
  Czekałem więc wtulony we wnękę bramy i patrzyłem poprzez barykadę Kruczej w jej perspektywę również osnutą dymami. Dolatywały z oddali grzmoty wybuchów i grzechot serii z broni maszynowej. Martwą ciszę nad Alejami ciął od czasu do czasu gwizd pocisków przelatujących przed bramą. W dalekiej perspektywie Kruczej krzyżowała się z nią Wilcza, gdzie miałem dotrzeć, do znajdującego się pod nr 9a dowództwa plutonu łączności "Scyzoryk".
  Nie zanosiło się na poprawę sytuacji, umożliwiającej skok przez Aleje. Niemcy kontrolowali przejście ogniem z kaemów, przeplatanym salwami dział czołgowych. Odgłosy te, dolatujące do nas wraz z pociskami, kontrastowały mocno z ciszą rozbitej i poranionej ulicy, martwotą stojących przy niej domów, zabarykadowanych, często już wypalonych lub porozrywanych na górnych piętrach wybuchami bomb i min. Czekałem wpatrzony w to wszystko, chwilami niewidzący, znużony i zamyślony. Czekałem cierpliwie.
  W bramie czekało jeszcze kilkanaście osób. Byli chłopcy i były dziewczyny. Napięcie oczekiwania koncentrowało myśli i uwagę na jednym problemie. Kiedy puszczą? Jak skakać? Każdy dla siebie analizował teren, widział siebie pokonującego tę niewielką przestrzeń, z tak jednak odległym drugim brzegiem, przy barykadzie zamykającej Kruczą.
  Uwaga oczekujących skoncentrowała się w pewnym momencie na rozmowie prowadzonej przez kilka osób, nieco podniesionymi głosami. Wywołała ją dziewczyna w szarej kurtce, ściągniętej mocno pasem, w granatowym berecie z biało-czerwonym proporczykiem. Nosiła drelichowe spodnie z nogawkami ściągniętymi nad kostkami i ciężkie sportowe buty. Nie miała żadnej torby ani chlebaka. Dowódca placówki stanowczo protestował, nie godził się na coś. Towarzyszący mu żołnierze popierali jego stanowisko. Zrozumiałem, że dziewczyna żądała pozwolenia na "skok", legitymując się jakimś papierem. Wyższe racje, które wynikały prawdopodobnie z przedstawionych  dokumentów, uzasadnione przez łączniczkę, rozstrzygnęły o decyzji. Dziewczyna skacze.
  Brama ożyła. Podniecenie tym, co będzie, zdmuchnęło ospałość oczekiwania. Poczyniono przygotowania do skoku, łączniczka otrzymała instrukcje od doświadczonej załogi bramy, jak ma biec. Poinformowano drugą stronę, aby była przygotowana na przyjęcie łączniczki. Informacje przekazano krótkimi okrzykami, w podobnej formie przyszło potwierdzenie zza barykady przy Kruczej.
  Zapadła cisza. Dziewczyna przeżegnała się i wyskoczyła z bramy biegiem. Czułem jak serce wali mi w piersiach, gdy wzrok uczepiony wątłej, skulonej postaci podążał za nią w zygzakach przez rumowisko ulicy. Biegła drobnymi, szybkimi krokami, klucząc i przeskakując napotykane przeszkody. Opasana rękami dla zmniejszenia pola rażenia, głowę wtuliła głęboko w ramiona.
  Szara plamka przemknęła przez chodnik po naszej stronie i szybko przemieszczała się nad jezdnią. Dobiegała do drugiego chodnika. Palce zaciśniętych rąk wpijały mi się w skórę dłoni. Trzymałem za nią wszystkie palce. Wszyscy je trzymaliśmy, modliliśmy się w napięciu, aby była już po drugiej stronie.
  Jak podcięta zwinęła się i padła przy krawężniku przeciwległego chodnika. Świsnęły pociski, przetoczył się stukot salwy od Muzeum Narodowego. Odpowiedział ujadaniem Dworzec Główny. Dziewczyna leżała skulona przy krawężniku.
  "Nie ruszaj się", padały rozkazy z obu stron. "Leż spokojnie". Nie ruszyła się… Leżała spokojnie… i tak już pozostała. Na wezwanie, aby dała znak ręką , czy żyje – nie odpowiedziała.
  Patrzyliśmy na siebie przybici tym co się stało. Dowódca placówki rzucił furażerką o ziemię i zaklął.
  Przygaśliśmy w obliczu tej śmierci, patrząc z żalem na leżące wśród rumowiska jezdni drobne ciało dziewczyny. Nagle uwaga wszystkich znów zaabsorbowana została tym, co działo się w bramie.
  Inna dziewczyna stała przed dowódcą, legitymując się przepustką. Twierdziła, że jest dublerką tej co zginęła. Ma to samo zadanie dostarczenia do dowództwa Śródmieście-Południe ważnych dokumentów. Nie było tym razem dyskusji. Rozkaz musiał być wykonany, niezależnie od ofiar.
  Cisza zaległa w bramie. Dziewczyna ruszyła szlakiem swej poprzedniczki. Gdy znalazła się na jezdni, szarpnęły powietrzem smugi świetlnych pocisków i gruchnęły z obu stron serie broni maszynowej. Biegnąc wśród szalejących nad jezdnią pocisków, łączniczka dopadła przeciwległego chodnika, gdzie runęła jak długa i potoczyła się po ziemi, zanim znieruchomiała rozpłaszczona.
  Krzyk przerażenia targnął powietrzem w bramie. Zdrętwieliśmy. Dziewczyna na chodniku poruszyła się. Żyła…!
  "Nie podnoś się" – padały okrzyki – "Czołgaj się. " Dziewczyna próbuje pełznąć, ale opada bezsilnie. Jest ciężko ranna. Z barykady przy Kruczej próbują jej pomóc, rzucają liny, później kotwiczki. Bezskutecznie. Bezradni i wściekli przekrzykujemy rady i polecenia z jednej strony ulicy na drugą.
  W podnieceniu sytuacją i próbami ratowania łączniczki nikt nie zauważył, kiedy wyprysnął z naszej bramy młody chłopak. Biegł, nie klucząc i nie schylając się, wprost do rannej. Powietrze szalało strumieniami pocisków. Chłopiec biegł. Dopadł do leżącej, chwycił za pas otaczający jej kibić i począł ją wlec po chodniku ku barykadzie.
  Patrzyliśmy na to oniemiali z otwartymi ustami. W napięciu czekaliśmy, kiedy szalony chłopak runie obok wleczonej łączniczki. Nic się nie stało, mimo nieprzerwanego trzasku i świstu pocisków podkreślających ostro dramatyczne sceny. Chłopiec dowlókł dziewczynę w pobliże barykady, zza której wyskoczyły dwie postacie i pomogły skryć się w jej przejściu.
  W bramie komentowano całe zdarzenie. Począł zapadać zmrok. Pod jego osłoną wszyscy oczekujący przeskoczyli na drugą stronę Alej.
  Łączniczka ocalała. Dostała wprawdzie kilka pocisków ale niegroźnie. Chłopak wyszedł z tej brawurowej eskapady nietknięty.
 
  *          *          *
  IX.
 
  Odległy, przeciągły ryk nakręcanej "krowy" szarpnął nerwami i zatrzymał mnie w miejscu.  Idący za mną chłopcy zniknęli jak zdmuchnięci z ulicy, kryjąc się po najbliższych bramach.
Zwolniłem napięte mięśnie i zmusiłem się iść dalej.
  Wyszliśmy z kwatery "Scyzoryka", aby przynieść wodę z Mokotowskiej. Na Wilczej nie było żadnej studni. Od nas najbliżej było po wodę na Mokotowską. Pokonałem odruch strachu i szedłem dalej środkiem ulicy. Zrobiłem najwyżej dwa kroki, gdy pchnięty jakby przez kogoś od tyłu, skoczyłem ku najbliższej bramie, a w mózgu coś krzyknęło "uciekaj". Wpadłem do bramy, a z niej na klatkę schodową. Dopadłem wielkich, ciemnych drzwi na podwyższonym parterze. Chwyciłem za klamkę, gdy błysk eksplozji pozbawił mnie świadomości i czucia…
  Przenikliwa woń amoniaku wróciła mi przytomność. Rozkrzyżowany na wznak czułem na sobie gniotący ciężar. W przerażeniu szarpnąłem gwałtownie ciałem, próbując się wyswobodzić. Uświadomiłem sobie, że leżę przygnieciony drzwiami, do których dopadłem w popłochu. Pokonując z trudem ich ciężar, wyszarpałem ręce i głowę, a następnie resztę ciała.  Przez dym i kurz prześwitywały płomienie. Coś się paliło. Amoniak kręcił w nosie, dym dusił w gardle. Próbowałem powstać na nogi, ale padałem z powrotem na ręce. Na czworakach wylazłem przed bramę.
  Ulicę wypełniał kurz i dym. Prawie nie było widać przeciwległych domów. Nie mogąc powstać na nogi, posuwałem się dalej na czworakach w kierunku Kruczej. Od chwili odzyskania przytomności myślałem bez przerwy – co z Basią. Poszła odwiedzić swoją przyjaciółkę Rysie, która pełniła w tym czasie dyżur przy centralce telefonicznej na Kruczej.
  Zdołałem wreszcie stanąć na nogi. Biegłem jak pijany po zasypanej gruzem ulicy, pełnej skłębionego dymu i kurzu. Od strony Kruczej dochodził potworny ludzki ryk, potęgujący niesamowitość otoczenia.
  Ujrzałem go przez dym, dobiegający do skrzyżowania ulic. Siedział przy krawężniku chodnika po lewej stronie Wilczej. Masywna głowa na potężnym torsie wyje rozdziawioną jamą gardzieli, wybałuszając na mnie wysadzone obłędem oczy. Ręce wczepione w krawężnik podpierały duży korpus, przechodzący niżej w breję flaków i mięsa na rozlanej kałuży krwi.
  Człowiek żył jeszcze, czuł i widział. "Dobij" – zaryczał ociekającymi krwią i pianą ustami. "Dobij" – jęczało przeciągle w gulgoczącej gardzieli, a obłąkane oczy wychodziły z orbit.
  Stałem jak wryty, patrząc z przerażeniem na potworny kształt ludzki, na oczy wypływające z krwią i łzami z nabrzmiałej cierpieniem twarzy. Odruchowo sięgnąłem ręką po pistolet. Palce zawarły się na kolbie, gdy nagle panika ściągnęła mi skurczem skórę na twarzy i chwyciła za włosy. Uciekłem. Nie wytrzymałem. Nie mogłem się zdobyć na ten akt miłosierdzia. Uciekłem od potwornego, nieludzkiego widoku, choć treścią jego był człowiek. Mimo prawie dwóch miesięcy ocierania się o śmierć, rany i przeróżne okropności, które niósł ze sobą każdy niemal dzień – nie zdzierżyłem, uciekłem.
  Wpadłem na skrzyżowanie z Kruczą. Goniło mnie przeraźliwe wycie rwane paroksyzmami konania. Kruczą przebiegał patrol sanitarny z noszami. Wskazałem, gdzie jest ranny. Nic mu nie pomogą. Człowiek konał,  Ryk za przesłoną dymną cichł.
  Basię wraz z Krysią znalazłem w bramie domu przy Kruczej. Siedziały skulone i przytulone do ściany. Szare, zapylone wyglądały jak kamienne gnomy, stawiane przy narożnikach bram starych kamienic. Przerażenie jeszcze nie zeszło z ich twarzy. Pochowane w ramionach głowy i skurczone ciała z trudem prostowały się, gdy dopadłem do nich, chwytając w ramiona. Żywe i całe – dzięki Bogu.
  W następnym momencie ogarnęła mnie wściekłość na Basię. Też wybrała odpowiedni czas na wizyty. Sąsiednie domy porozrywały ciężkie pociski. Zewsząd dochodziły jęki z gruzów, po których biegały patrole sanitarne i grupy ludzi spieszących zasypanym z pomocą.
  Musiałem wracać do plutonu. Wrócili już szczęśliwie wszyscy, którzy wyszli ze mną po wodę, zaniepokojeni moją nieobecnością. Oberwałem od nich i od dowódcy plutonu. Widzieli do której bramy wpadłem, i co działo się z tym budynkiem, który  dostał pokaźną porcję pocisków. Wyrwane eksplozją drzwi, choć mnie przygniotły i potłukły, ocaliły mi życie. Wybuch wyrwał  je  z futryny i wraz ze mną, uczepionym klamki, wyrzucił z klatki schodowej do bramy.
  Dom ten stoi dziś przy Wilczej 7, odbudowany, ale zupełnie inny. Niezmieniony został budynek pod nr 9A, gdzie mieściła się kwatera "Scyzoryka". Przechodząc Wilczą, zaglądam w znajome, mroczne podwórko. Spoglądam też na ten sam, nie zmieniony krawężnik chodnika w pobliżu Kruczej. Widzę – wsparty na nim kadłub w kałuży krwi i słyszę nieludzki ryk konającego.
 
  *          *          *
  X.
 
  Dzień był wyjątkowo ciężki.
Ciągnęliśmy linię telefoniczną przez gruzowisko domów, które tak niedawno stały jeszcze między Kruczą i Marszałkowską. Na gruzach leżały pourywane łuski pocisków rakietowych z ryczących wyrzutni nazywanych "krowami" lub "szafami". Ostrzeliwanie jak również lotnicze bombardowania wzmogło się ostatnio niepomiernie. Niemcy chcieli nas zmiękczyć po krótkim zawieszeniu broni, które doprowadziło do kapitulacji. Wyszło za kordon trochę kobiet z dziećmi i mężczyźni, którzy chcieli odejść.
  Z cywilami wyszedł również pułkownik "Jasio" – szef zrzutów. Nie były dla mnie przekonywujące oficjalne racje, dla których jakoby opuszczał Warszawę. Ciągle miałem w pamięci noc, kiedy słyszałem jego biadolenia. W panice posunął się do zerwania z mojego munduru opaski i _naramienników. Bał się potwornie.
  Nękani eksplozjami rwącymi się od rana do wieczora prawie bez przerwy, zaciskając zęby trwaliśmy w tym gruzowisku, wykonując już automatycznie nasze obowiązki. Linie telefoniczne były zrywane nieustannie. Bez przerwy więc czołgaliśmy się w gruzach i pyle podnoszonym kolejnymi wybuchami.
  Wrześniowa, słoneczna pogoda trwała. Wyblakłe w pyle i zasnute dymami niebo miało prawdopodobnie gdzieś wyżej barwę jesiennego błękitu. Tu na dole było szaro-białe, opalizujące miejscami lub mroczniejące w kłębach rudo-czarnych dymów, rozświetlanych nawet za dnia gorejącymi wokół pożarami.
  Rano zjedliśmy po spodku rozgotowanego krochmalu, okraszonego łyżeczką jakiegoś soku. Na obiad była codzienna "plujka" z jęczmienia grubo mielonego. Jadało się w żołnierskiej stołówce, ulokowanej na dziedzińcu pod gołym niebem, wśród rozbitych domów narożnej posesji, między ulicami Kruczą i Piusa. Łapczywie pożerana porcja "plujki" nie przez wszystkich została zjedzona. Spędził nas do piwnic nalot lotniczy. Stołówka została rozbita. Przez następny dzień trzeba będzie żywić się indywidualnie, zanim zostanie wznowione wydawanie posiłków.
  Dzień był ciężki, bo pracowaliśmy pod ogniem, w dodatku na gruzach, pod którymi zginęła wczoraj rodzina jednego z naszych żołnierzy. Pod wieczór zeszliśmy zmordowani do piwnic, aby w ich chłodzie odetchnąć po trudach dnia. Siedzieliśmy pod ścianami. W piwnicach biwakowali ludzie z rozbitych domów. Zorganizowali tam namiastkę mieszkań. Stały po kątach krzesła, fotele, stoliki i łóżka polowe.
  Ludzie ci prowadzili – prymitywizowane do troski o żarcie i wodę – życie jaskiniowców, pozbawionych światła lub świeczki. W takim świetle słabo rozróżnialiśmy siebie, a tym bardziej otaczających nas ludzi. Nasze rozmowy obracały się również koło sprawy żarcia. Licytowaliśmy się, co który by zjadł. Apetyty i marzenia wyszły poza sferę otaczającej nas rzeczywistości. Zjawiły się przed oczami wizje befsztyków, przeróżnych wędlin, ciast, tortów, łakoci. Pieniły się szampany, pachniała aromatyczna kawa, a po tym wszystkim owoce, egzotyczne i nasze, jabłka, gruszki i śliwki. Jest już wrzesień, są już soczyste węgierki z różowymi wnętrzami odchodzącymi od pestki. Nie wytrzymałem. Dość tego, a kromki chleba nie łaska? Zreflektowali się. Ucichli. Ucichło też w całej piwnicy.
  Zaszeleścił papier. Ktoś coś odwijał. Spojrzałem w tym kierunku. Na stojącym w pobliżu łóżku polowym, przykryta kołdrą czy kocami, leżała starsza kobieta. Miała gładko uczesane włosy, nobliwy profil spokojnej, rozświetlonej uśmiechem twarzy. Z rozwiniętego papieru podawała mi kromkę chleba.
  – Niech przynajmniej pana marzenia będą urzeczywistnione.
  Patrzyłem zażenowany na wyciągniętą ku mnie rękę z kromką chleba i nie wiedziałem, co począć. Duża kromka czarnego chleba z grubo mielonego ziarna skoncentrowała na sobie uwagę wszystkich. W podniosłej atmosferze ogólnej koncentracji wszystkich spojrzeń, przyjąłem ten chleb jak komunię.
  – Dziękuję, dziękuję serdecznie w imieniu kolegów i swoim. Komu zawdzięczamy to spełnienie marzeń?
  – Pani Mazaraki – zapamiętam na zawsze to nazwisko.
  Kromką chleba podzieliliśmy się jak opłatkiem. Wszedł w nas spokój i powaga jak po Komunii Świętej. Patrzyliśmy na siebie rozświetlonymi oczami. Trudy i trwogi dnia minionego spłynęły. Poczuliśmy się lepsi, wypoczęci, jacyś cicho radośni, bo ujrzeliśmy serce.
  Ilekroć trafiało mi się na przestrzeni minionych lat usłyszeć nazwisko lub poznać kogoś o nazwisku Mazaraki, widziałem wyciągniętą ku mnie kromkę czarnego chleba. Ja wtedy też miałem w piersiach serce.
 
  *          *          *
  XI.
 
  Obleciałem wszystkie okoliczne sklepy, na Karmelickiej, Marchlewskiego, Anielewicza, byłem na Nowotki, Stawkach i Smoczej.
Wszędzie puste półki i żadnej nadziei na dostawę. Nikt nic nie wie.
  Jest piękny sierpniowy poranek. Niebo bez jednej chmurki, zapowiedź wspaniałego weekendu – tylko że bez chleba. Jest piątek, ostatnia możliwość, aby zdobyć coś do jedzenia, wolna sobota, niedziela i poniedziałek będą zupełnie jałowe, nic się nie kupi.
  Jestem mimo wszystko w lepszej sytuacji od tych, którzy nie mogą nawet sprawdzić, czy można coś dostać. Jako emeryt mam pod tym względem przewagę nad pracującymi. Oni – albo rezygnują z zakupów, jeśli w ogóle jest coś do kupienia, albo obciążają sumienie i stoją w kolejkach podczas godzin pracy. Wykorzystuję więc z czystym sumieniem mój status emeryta-kombatanta i biegam po Warszawie za chlebem.
  Minęło południe. Nasilający się na ulicach ruch w godzinach powrotu z pracy począł słabnąć. Pogoda trwała nadal, choć upał wyciskający pot na czerwonych twarzach rozbieganego tłumu zelżał, zapowiadając mniej uciążliwy wieczór.
  W specjalistycznym sklepie z pieczywem, który świecił również pustkami, uzyskałem wreszcie informację, że chleb będzie, że już go wiozą z Żerania. Byłem przez przypadek jednym z pierwszych w kolejce, która zaczęła gwałtownie rosnąć, rozciągać się jak ciało monstrualnego węża owijając wokół budynku, rwąc na przejściach i wjazdach, by znów dalej kontynuować swój meander ożywiony rozmowami, dyskusjami. Ja milczałem pochłonięty zadumą, refleksjami i falą narastających wspomnień z czasów jakże odległych.
  Wspomnienia przeniosły mnie z sierpnia 1981 roku w podobny wrzesień 1944. Tak samo mocno prażyło słońce, tak samo mocno czuło się w pulsującej krwi Polskę. I też nie było chleba, z tym że wtedy nie było zupełnie, bez  perspektywy spóźnionej dostawy. Wtedy chodziło się po namiastkę chleba, po jęczmień do browaru Haberbusza na Krochmalną.
 
  *          *          *
 
  Wyruszyliśmy z Wilczej 9A, gdzie mieściła się Centrala Telefoniczna plutonu "Scyzoryk". Prowadziłem dziesięcioosobową grupę żołnierzy z zadaniem dotarcia na Krochmalną i pobrania z zapasów browaru ziarna jęczmiennego. Miałem przepustkę i dyspozycję przydziału. Zaopatrzyliśmy się w worki. Broń wzięliśmy ze sobą, mimo że dojście prowadziło przez tereny znajdujące się w naszym posiadaniu. Na wszelki wypadek.
  Wymarsz po "chleb" rozpoczęliśmy również pogodnym rankiem. Kruczą do Alej Jerozolimskich przeszliśmy piwnicami. W owym czasie nie można było poruszać się po wierzchu bez narażenia na ostrzał snajperski, nękający ogień granatników, moździerzy i kolejówek. Aleje Jerozolimskie przechodziło się niskim tunelem, wygrzebanym między płytą betonową nawierzchni a skorupą tunelu średnicowego. Kilkudziesięciometrowej długości podziemną szczelinę przegradzały kable i rury, przecinające ją w poprzek na różnych wysokościach. Szczeliny oświetlały zawieszone na drucie żarówki zasilane z agregatu lub akumulatora, bo  elektrownia była już wtedy nieczynna.
  Prześlizgiwaliśmy się między przewodami, zahaczając o wszystko, co wystawało ze ścian kanału. Przeleźliśmy, prawie na czworakach, na drugą stronę. Wyjście znajdowało się w piwnicach domu, który spłonął już dawno, ale jeszcze ciągle buchały żarem jego wypalone ściany. Podwórkami, piwnicami, czasem przez ulice, przez rejon Brackiej, Widok, Chmielnej, Złotej i Marszałkowskiej dotarliśmy do ulicy Wielkiej.
  Prowadził nas przewodnik, przydzielony nam po przejściu Alej Jerozolimskich. Na Złotej i w okolicy widać było ślady działania "krów" i "szaf", bombardowań lotniczych i ciężkich dział kolejowych. Teren był pod ostrzałem z rejonu Dworca Głównego i kolejowej linii średnicowej. Naszą wysuniętą na tym froncie pozycję stanowiła Poczta Dworcowa.
  Przejście ulicą Złotą przebiegało normalnie. Skakaliśmy przez otwarte przestrzenie, ostrzeliwane przez nieprzyjaciela, posuwaliśmy się pod ścianami domów, lewą stroną ulicy. Przełaziło się przez leje i wyrwy po bombach, prześlizgiwało między ruinami domów, przez zwały gruzów i inne przeszkody, których nie było brak po drodze.
  Gdzieś za Sosnową zatrzymał nas patrol. Wyszli niespodziewanie z gruzów na pustą zupełnie i rozbitą ulicę, na której nie było śladów życia… Patrzyli na nas podejrzliwie. Kiwali głowami na okazane przepustki. Byli jacyś inni. Czuło się, że nie są zadowoleni z naszej obecności w tym rejonie. To nie byli nasi chłopcy, którzy powitaliby nas w tej gruzowej pustyni z radością, a przynajmniej z uśmiechem. "Nie pętajcie tu się zbyt długo" ostrzegali z nieprzyjaznymi minami. Podawali się za żandarmerię. Nasza broń budziła u nich jednak jakiś respekt. Poza tym nas było więcej.
  U zbiegu Złotej, Twardej i Żelaznej leżał przewrócony tramwaj. Teren był odsłonięty od strony południowej. W tym miejscu trzeba było skręcić w prawo, w gruzy po małym getcie, jak informował przewodnik. Zatrzymałem całą grupę w rozległej wyrwie i wykorzystując zwały oraz resztki ścian, podsunąłem się do tego tramwaju. Skoczyłem pod niego i padłem. Rwące blachy pociski rozszalały się nade mną. Szczęśliwie leżałem we wgłębieniu. Świst pocisków i jazgot dartej blachy przygniotły mnie do ziemi. Nie śmiałem nawet odwrócić głowy. Serie szły za seriami.
  Chłopcy krzyczą przez ten jazgot. "Nie ruszaj się, leż spokojnie". Przekręciłem się na bok i leżę. Widzę jak chłopcy penetrują otoczenie. Serie idą nie od strony nieprzyjaciela. Skoczyłem pod wagon tak, aby mnie chronił, ale ostrzał przyszedł również z innej strony. Odezwały się peemy moich chłopców. "Skacz, osłaniamy". W przerwie wrogiej serii skoczyłem i dopadłem wyrwy, z której wyruszyłem. Ostrzał ustał po jakimś czasie.
  Kryjąc się dokładnie, miejscami czołgając, sforsowaliśmy to groźne skrzyżowanie. Byliśmy w ruinach małego getta. Ulice Sienna, Śliska, Pańska zostały skotłowane wraz ze znajdującymi się między nimi domami. Pył wapienny i ceglany okrywał suchym, szarym całunem, kratery po wybuchach, pryzmy gruzu, fragmenty odartych ścian. Wszędzie groza i smutek niepomierny. Rwące się bez przerwy, gdzieś dalej, pociski dział, serie broni maszynowej, wybuchy granatów i zasnute dymami niebo nie zakłóciły wiszącej nad tym cmentarzyskiem ciszy śmierci.
  Gdzieś, między Pańską a Pereca trafiamy na ocalały na tym gruzowisku zespół budynków. Jest brama, jest podwórko i oficyny. Korzystamy z tej oazy i zatrzymujemy się na odpoczynek, siadając pod ścianami wyasfaltowanego dziedzińca. Domy nie były spalone tylko zdewastowane do cna. Okna i drzwi pozbawione nawet futryn ziały pustymi otworami, ukazując wnętrza mieszkań pustych i martwych. Ślady życia, które tu kiedyś istniało, pozostały jedynie w zróżnicowanych kolorach ścian.
  Nie mogłem usiedzieć pod ścianą. Krążyłem po podwórku, zaglądając przez martwe otwory okien do ziejących pustką wnętrz. Wskoczyłem na niski parapet okna oficyny, ukrytej w głębi podwórka. W dole mroczniało obszerne pomieszczenie, ni to piwnicy ni to niskiego parteru. Podłoga znajdowała się poniżej poziomu dziedzińca. Pomieszczenie było puste i stosunkowo mało zdewastowane. Bielone ściany wyglądały schludnie. Jedynie na podłodze czerniała duża pryzma czegoś, czego w pierwszej chwili wzrok, nie przyzwyczajony do półmroku, nie był w stanie odczytać. Przyjrzałem się uważniej. Była to duża kupa ziemi. Zaskakująco obco wyglądała ta ziemia w zszarzałym wnętrzu, pozbawionym jakichkolwiek przedmiotów. Zastanowiła mnie jej świeżość. Jakby dopiero co została tam zwalona.
  Zeskoczyłem z parapetu na tę pryzmę. Ugięła się pode mną elastycznie. Czyżby coś pod nią było ukryte? Może worki z ziarnem? Począłem rozgarniać butem ziemię. Pod jej cienką warstwą natrafiłem na tkaninę. Odgarniałem dalej. Sprężysta elastyczność pod nogami ujawniła najpierw fragment milanezowej, różowej bielizny, a następnie kształty kobiecych pośladków. Zeskoczyłem wstrząśnięty z tajemniczej pryzmy. Zacząłem obchodzić ją w  koło. Spod ziemi wypływały w kilku miejscach długie pukle włosów. Przerażające odkrycie zmusiło mnie do zbadania całej pryzmy. W efekcie odkryłem siedem trupów kobiecych, rzuconych na stos, przywalonych następnie ziemią.
  Co się tu stało? Ponury kurhan był świeży. Zwłoki sprężyste, narzucona ziemia jeszcze nie wyschła. To nie mogiła poległych. Ktoś musiał zamordować te kobiety. Ale kto? Nie zostały rozstrzelane przez Niemców, bo ten teren od początku Powstania był w naszych rękach. Nie ulegało wątpliwości, że to było morderstwo. Kim były te kobiety?
  Musiałem podzielić się z kimś tym odkryciem. Nie chciałem ujawnić całej grupie tej makabry. Wybrałem przewodnika, dorosłego, statecznego mężczyznę. Razem zbadaliśmy teren. Pod klatką schodową, jedynym zniszczonym fragmentem budynku, we wnęce dostępnej przez drewniane wąskie koryto, które odkryliśmy w rumowisku, znajdowało się siedem prycz, wąskich i ciasnych jak szuflady. We wnęce leżały porzucone puste puszki po konserwach i butelki, na pryczach barłogi z wiórów i jakieś szmaty.
  Obraz zaczął mi się konkretyzować. Był to teren małego getta. Wybucha Powstanie, ukrywające się Żydówki wychodzą z ukrycia pod klatką schodową. Jest druga połowa września. Zginęły dziś, wczoraj, przedwczoraj, nie wcześniej. Przeżyły półtora miesiąca Powstania. Co się stało później? Dlaczego nie żyją, a pogrzebane zostały jak padlina, bez szacunku dla śmierci człowieka. Nie czuliśmy się jednak powołani do prowadzenia dochodzeń. Przewodnik przekaże informacje o makabrycznym odkryciu dowództwu Śródmieścia północnego. Nic tu nie zdziałamy. Pozostawiamy w sterczącym wśród gruzów kompleksie budynków ponurą tajemnicę. Odchodzimy, aby wykonać nasze zadania, a mnie uparcie kojarzy się to odkrycie ze spotkanymi na Złotej domniemanymi żandarmami.
  U Haberbusza na Krochmalnej napełniliśmy worki jęczmieniem, odczekawszy niezbyt długą kolejkę. Wydawanie szło sprawnie przy zdyscyplinowaniu zgłaszających się i dobrej organizacji. Droga powrotna do przejścia przez Aleje Jerozolimskie była mniej dramatyczna. Przyszliśmy w dobry czas, bo właśnie uruchomiono przejście, które było przez kilka godzin przerwane na skutek wzmożonego ostrzału przez Niemców. Droga powrotna prowadziła z bramy wypalonego budynku, przez jezdnię i chodnik, między obustronnie ułożonymi barykadami z worków z piaskiem, wprost na prawy narożnik ulicy Kruczej.
  Wielokrotnie niszczone i odbudowywane przejście miało między workami mnóstwo rozsypanego piasku. Biegło się jak po plaży, w dużym pochyleniu, gdyż osłona nie była zbyt wysoka. Trasa między workami była kręta. Kiedy moi chłopcy przebiegli szczęśliwie na drugą stronę, wyruszyłem jako ostatni z grupy. Dobiegałem do końca, narożnik domu przy Kruczej był już na wyciągnięcie ręki, gdy zawadziłem nogą o coś wystającego z piasku i runąłem jak długi. Worek z jęczmieniem zsunął mi się z pleców i wbił mi twarz w piasek. W tym momencie ziemią i powietrzem targnęła krótka eksplozja, coś się nade mną przewaliło z szumem.
  Zerwałem się i skoczyłem ku narożnikowi domu dziwnie lekki. Trzymany kurczowo worek był pusty. Obskoczyli mnie koledzy. "Cały? Nic ci nie jest?" "Cholera, jęczmień poszedł" – odpowiedziałem. "Głupstwo, inne worki są całe". Odłamki pocisku czołgowego, który uderzył w barykadę, zsiekły ze mnie worek z jęczmieniem. Przypadek, że się w tym momencie potknąłem, uratował mi życie.
  Do plutonu przynieśliśmy jeden worek jęczmienia mniej. I tak nieźle, będzie co jeść przez jakiś czas. Będzie namiastka chleba, zupa "plujka" z ziaren zmielonych na młynkach do kawy, będą placki smażone na klarowanym pokoście, bo innego oleju nie było, za to z cukrem. Był on naszym ostatecznym ratunkiem, jak już nic nie było – cukier był.
 
  *          *          *
 
  W specjalistycznym sklepie z pieczywem dostałem o godzinie ósmej wieczorem 4 gorące bochenki chleba.  Sprzedaż przedłużono do dziewiątej, choć sklep powinien być zamknięty o siódmej. Przyzwoici sprzedawcy, nie zostawiali chleba do poniedziałku.  Przez trzy dni był by sczerstwiał. Będzie co jeść na kolację przez trzy dni weekendu. Szkoda tylko, że herbatę będę pił gorzką i nic nie usmażę. Cukru nie zostało ani grama, a oleju już dawno nie udało mi się zdobyć.
  Jakby nie było. chleb jest prawdziwy i nikt do nas nie strzela. Przecież minęło już tyle lat od tamtych zdarzeń. Po co o nich myśleć? Ale na refleksje, na pewne skojarzenia – na to już nie ma rady. Dotyczą one również tego, co zdarzyło się wtedy na terenie małego getta.
 
  *          *          *
 
  Ucichł grzmot wybuchów, ryczenie "krów" lub "szaf", serie broni maszynowej i pojedyncze strzały. Pozostał jedynie ogień płonących domów i ogarniający całe miasto dym.
  Koniec walki. Koniec Powstania. Kapitulacja. Poprzedziło ją dwukrotne zawieszenie broni. Stawiane warunki, dla nas nie do przyjęcia, wznawiały walkę, a uderzenia wroga były tym okrutniejsze. Perfidna pomoc radziecka, tak spóźniona, potęgowała agresję i zwiększała nasze straty. Nacisk aliantów na Niemców spowodował, że wreszcie uznali nas za armię, za kombatantów i postawili warunki, które mogliśmy przyjąć i skapitulować. Przestali nazywać nas "Banditen", a nawet określali niejednokrotnie jako "Freicheitskamfer".
  Ludność cywilna opuściła miasto, nas czekała, zgodnie z konwencją genewską – niewola w obozach jenieckich. Aby trafić do jednego obozu z Basią, nie rozstawać się znów, trzeba ulokować się w którymś ze szpitali, bo dla nich były koedukacyjne obozy jenieckie.
  Zgłosiłem się do szefa sanitarnego Okręgu Warszawa-Śródmieście Południe, lekarza majora Buraczewskiego, którego znałem z konspiracji i jeszcze z CWSan. Zaproponowałem pracę w szpitalu wraz z żoną. Przyjął mnie z otwartymi ramionami proponując, abym zabrał ze sobą kilku chłopców, sanitariuszki i łączniczki z mego oddziału. Byłem już podporucznikiem. Dostałem funkcję oficera sanitarno-administracyjnego w szpitalu ortopedycznym, którego ordynatorem był lekarz mjr Michał Grobelski.
  Moi chłopcy i dziewczęta bardzo się ucieszyli, że pojedziemy razem do jednego obozu. Zaraz też zabraliśmy się do zaopatrywania szpitala w potrzebne rzeczy jak materace, bieliznę pościelową, koce, kołdry, no i żywność. Wszystko to wyciągaliśmy z opuszczonych domów i piwnic skazanych na spalenie przez Niemców, którzy już rozpoczęli tę akcję przy użyciu tzw. Flammenwerferów.
  Dnia 11 października opuściliśmy Warszawę. Opuściliśmy dymiące i dogorywające jeszcze zwłoki naszego ukochanego miasta, w którym pozostali jedynie ci, którzy oddali za nie życie.  Z zaciśniętymi gardłami i łzami w oczach ładowaliśmy się wraz z naszymi rannymi do wagonów towarowych na tzw. "Syberii", bocznicach kolejowych przy ulicy Towarowej. Ruszyliśmy na zachód, do Niemiec. Wojna trwała, choć jej koniec zapowiadał się bliski i zwycięski. Nas czekała jeszcze niewola i niewiadomy jej przebieg do dnia wyzwolenia, zakończenia wojny. Jechaliśmy w nieznane. Szczęśliwie razem.".

źródło: fragment publikacji*www.sniezek.org/std.html