Ostatni wpis naszej uroczej Dyletantki Sigmy powinien dać redakcji nE dużo do myślenia – ponad 3000 wejść w jeden dzień! To świadczy, że idea Dyletantów i potrzeba relaksu i ironii jest wielka. A redaktorzy rzucają nam kłody pod nogi.
Poniedziałkowy felieton Sigmy (http://sigma.nowyekran.pl/post/51556,wczoraj-stalismy-nad-brzegiem-przepasci-dzisiaj-zrobilismy-duzy-krok-naprzod-czyli-jolka-a-mentalnosc-zydowska) odniósł rewelacyjny sukces. Temat niby błahy, żadnych nerwów na jątrzące poczynania ferajny Tuska, a tu proszę pana, ponad 100 komentarzy i ponad 3000 wejść, w nieco ponad24 godziny. To już praktycznie powód do badań socjologicznych. I radykalny dowód na to, że ludzie chcą się śmiać i chcą się bawić. Mimo, że świat, tak dzisiaj ponury, nie daje zbyt dużo powodów do tego.
Kiedyś, dawno, nawet komuniści to rozumieli. Były, nie najgorzej redagowane „Szpilki” i znacznie prymitywniejsza i na gorszym papierze „Karuzela”. Teraz nie ma nic. Kąciki humoru w czasopismach są tak marne, że wzbudzić u czytelnika mogą tylko rozpacz i rezygnację. Scena kabaretowa jest przepełniona morzem durnych skeczy, a rżąca z tego publika tylko pogłębia ponury obraz. Mnie osobiście tylko śmieszą, niektóre posiedzenia rządu, prezentowane przez panów Górskiego i Wójcika.
Dyletanci, w swoim założeniu programowym, zobowiązali się do lekkości wypowiedzi i dowcipu inteligentnie podanego. Nie tylko jest miejsce na bogoojczyźnianą wzniosłość, ale także na humor i spojrzenie z dystansu na rzeczywistość. Inaczej nie damy rady i zapędzą nas w kozi róg, gdzie dla nas przygotowano miejsce do wytrzebienia.
Co najmniej raz na godzinę dzieje się coś śmiesznego. Lub coś, co mogłoby spowodować uśmiech. Lecz my w codziennej gonitwie i już notorycznym braku refleksji, zapomnieliśmy, jak to jest ucieszyć się z absurdu, dziwnej sytuacji, czy fajnych słów. Umyka nam to coraz częściej. I żeby postraszyć ponuraków, jak się nie śmiejemy, to zdrowie się nam pogarsza. Mózg dostaje za mało endorfin, takich hormonów szczęścia i możemy popaść łatwo w czarną rozpacz. A czasy temu sprzyjają. Za okupacji śpiewano – „siekiera, motyka…” mimo, że wokół było okropnie. Człowiek się bronił śmiechem.
Od dziecka małego kochałem komizm – głównie komizm sytuacji. Nawet, kiedy ja byłem ofiarą, na przykład wtedy, gdy, jako 5 latek, wracałem do domu nago przez pół Orłowa, bo dowcipny kolega spuścił rzeką Kaczą całe me ubranie. Śp. ksiądz prałat Zawadzki, którego pomnik, naturalnych rozmiarów, stoi w parku nad samym morzem, mógłby poświadczyć, patrząc teraz z Nieba, jakie były kłopoty z tą hultajską bandą z Orłowa, do której należałem. Ja, miłośnik praktycznych kawałów, oczywiście nawet do dzisiaj (koledze, który zaproponował założenie zespołu muzycznego, zaproponowałem byśmy się nazywali „Trąba i Fujara”), poszukiwałem w literaturze praktycznych podpowiedzi. Bardzo wysoko stał wspaniały prześmiewca Mark Twain, ale również we wspomnieniach Antoniego Uniechowskiego znalazłem bratnią duszę.
Tak, dobry kawał to było to. Od prostackich i głupich, jak wysmarowanie, pod pozorem poprawienia, wąsów przyjacielowi piekielnie ostrą pastą chilli, lub telefonu ze zmienionym głosem, z pytaniem: _ czy mogę rozmawiać z tą śliczną blondynką? – by usłyszeć; – tak, to ja. Aż po skomplikowane, wielopiętrowe, które wymagały zaangażowania sporego zespołu. Ale o tym innym razem.
Felieton Sigmy powinien zastanowić redakcję. Tego właśnie pragną czytelnicy.
Dajcie, do licha w końcu jakiś skromny kącik Dyletantom, a czytelność, czy klikalność na pewno wzrośnie.
Gwaranuję.
______________________________________________________________