Polityczne cele ekologicznej paniki
07/07/2011
403 Wyświetlenia
0 Komentarze
23 minut czytania
Strategicznym celem światowej metawładzy jest depopulacja i dezindustrializacja naszej planety. Temu celowi mają służyć wciąż na nowo wzniecane paniki ekologów, sugerujące potrzebę ograniczania przyrostu naturalnego i konsumpcji.
UWAGA: EKOFASZYZM!
Polityczne cele ekologicznej paniki
Ruchy ekologiczne starają się utrzymywać świat, a zwłaszcza młode pokolenie, w ciągłym strachu o środowisko. Wciąż wymyślają nowe powody do paniki. Jest to działanie, które ma ważny cel polityczny: depopulację i dezindustrializację świata. Ich przesłanie brzmi: na ziemi nie ma dość miejsca dla zbyt wielu ludzi ani dość rezerw aby zaspokoic ich potrzeby. Jeśli chcesz pomóc, to postaraj się nie mieć dzieci i nie domagaj się wyższej płacy. Pomożecie? Pomrzemy!
W 1798 roku pastor Thomas Robert Malthus zainaugurował modę na straszenie świata nieuniknioną katastrofą ekologiczną. W swej słynnej broszurce stwierdził, że skoro ludność świata rośnie w postępie geometrycznym (1, 2, 4, 8, 16..), a produkcja żywności tylko w postępie arytmetycznym (1, 2, 3, 4, 5…) to wkrótce na ziemi zabraknie dla ludzi żywności. Aby tej sytuacji zapobiec, ludzkość musi radykalnie zmniejszyć tempo swego przyrostu naturalnego. Twierdzenie Malthusa zrobiło wtedy wielkie wrażenie, gdyż prawie wszyscy sądzili, że skoro jest logiczne to jest także prawdziwe. Na szczęście szybko się okazało, że Malthus głęboko się mylił.
W roku 1865 ukazała się w Anglii głośna książka Stanleya Jevonsa, w której autor na podstawie bardzo starannych i logicznych wyliczeń dowodził, że w ciągu kilku lat wyczerpie się węgiel brytyjski i gospodarka wysp upadnie. W 1914 roku Urząd Górniczy USA stwierdził, że amerykańskie zasoby ropy naftowej wyczerpią się w ciągu 10 lat. Podobny alarm opublikował amerykański Departament Spraw Wewnętrznych w 1939 a potem w 1951, obliczając wystarczalność rodzimych rezerw ropy na 13 lat. Wszystkie te prognozy były fałszywe. USA mają wciąż więcej stwierdzonych zasobów ropy niż w każdym z lat alarmu.
Przepowiednie katastrof ekologicznych są prawie bez wyjątku kompletną pomyłką. Są to pomyłki tak rażące, że każą one każdemu myślącemu człowiekowi zacząć podchodzić do nich ze szczególnym sceptycyzmem i zadać sobie pytanie po co takie alarmy w ogóle są wszczynane. Nie ma żadnych wątpliwości, ze różne grupy nacisku, partie zielonych, młodzi dziennikarze i wszelcy „naukawi” poszukiwacze rozgłosu będą niezmiennie wymyślać nowe katastrofy. Ludzie ci bowiem na podobieństwo świadków Jehowy poddają się dziwnemu przekonaniu, że mimo iż wszystkie ich dotychczasowe przepowiednie sromotnie zawiodły, to jednak każda następna nieuchronnie przybliża ich do trafienia w prawdę. Nam pozostaje spokój i sceptyczna refleksja: słysząc jakieś nowe proroctwo spróbujmy najpierw przypomnieć sobie i innym jak sprawdziło się poprzednie.
W roku 1972 Klub Rzymski, niezwykle wpływowa masońska instytucja tamtego czasu, opublikował słynny pesymistyczny raport pt. „Granice wzrostu”. Z uwagi na sztuczny prestiż jego autorów, dokument ten bywa nadal cytowany w wielu opracowaniach i środowiskach, a jego tezy wciąż bywają powtarzane. Nie da się jednak ukryć, że był to również kompletny niewypał prognostyczny. Raport ten utrzymywał np. że światowe zasoby ropy wynosiły w owym czasie 550 miliardów baryłek. „Możemy zużyć wszystkie stwierdzone rezerwy ropy na świecie do końca przyszłej dekady” powiedział wkrótce potem prezydent USA Jimmy Carter. Tymczasem w latach 1970-90 świat zużył 600 miliardów baryłek, czyli o 50 mld przekroczyl rzymskie kalkulacje. Co ważniejsze jednak, wciąż dostępne zasoby ropy stwierdzone w 2000 roku wyniosły ponad 900 mld baryłek, nie licząc rezerw np. łupków bitumicznych, których jedno tylko złoże w kanadyjskiej prowincji Alberta pozwoli wycisnąć więcej niż 550 mld baryłek.
Klub Rzymski pomylił się także w swych prognozach dotyczących gazu ziemnego, srebra, cyny, uranu, aluminium, miedzi, ołowiu i cynku. W każdym z tych przypadków Klub ten twierdził, że światowe zasoby są na wyczerpaniu i że ceny wkrótce zaczną gwałtownie wzrastać. Tymczasem we wszystkich tych przypadkach, z wyjątkiem cyny, znane rezerwy znacznie się powiększyły, w niektórych przypadkach aż czterokrotnie. Również ceny wszystkich tych metali z wyjątkiem cyny są dziś niższe, i to często znacznie niższe od cen z roku 1972. Mimo, że „Granice Wzrostu” okazały się w ten sposób oczywistą plajtą, Klub Rzymski wydał niedawno kolejny raport pt. „Poza granicami”, którego filozofię można streścić następująco: wprawdzie poprzednio byliśmy zbyt pesymistyczni co do przyszłości, ale dziś jesteśmy jeszcze bardziej pesymistyczni w tym względzie.
Biorąc przykład z Klubu Rzymskiego także inni autorzy prześcigają się w ponurych prognozach. Podręcznik dla klas maturalnych w Wielkiej Brytanii wydany w 1983 roku stwierdzał, że światowe rezerwy cynku starczą na 10 lat, a gazu ziemnego na 30 lat. W roku 1993 ten sam autor usunął z nowego podręcznika uwagę na temat cynku (nie wyjaśniając dlaczego się nie wyczerpał), a koniec gazu przewidział tym razem za 50 lat, czyli doliczając 10 lat które minęły, przesunął je dwukrotnie. Podobnie gołosłowne tezy są powtarzane w podręcznikach wielu innych krajów, polskich nie wyłączając.
Fiasko prognoz dotyczących produkcji żywności jest jeszcze dotkliwsze. W latach ‘70-tych Paul Ehrlich, uchodzący za apostoła przepowiedni ekologicznych, napisał w jednej ze swych bardzo reklamowanych książek: „Eksperci rolni są zdania, że potrzebne będzie potrojenie produkcji zywności w ciągu najbliższych 30 lat jeśli 6-7 miliardów ludzi jacy będą żyć około roku 2000 mają być należycie odżywione. Teoretycznie jest to możliwe, ale w praktyce jest oczywiste, że to się nie może udać. Walka o wyżywienie ludzkości jest już przegrana. W latach ‘90-ych świat dotknie głód i setki milionów ludzi umrą z tego powodu”.
Wtórowali mu inni. Lester Brown, ekspert z międzynarodowego Worldwatch Institute przepowiedział w 1973 roku, że liczba ludności przewyższy wkrótce możliwość jej wyżywienia. Powtarza to nadal ilekroć cena pszenicy lub ryżu drgnie na rynku światowym w górę, mimo że jeszcze w 2006 stanowiły one średnio tylko 60% cen z roku 1960. Od tego czasu liczba ludności świata uległa prawie podwojeniu, ale produkcja żywności grubo ją przewyższyła. Jest ona zresztą obecnie wyższa o 20% w przeliczeniu na głowę niż w roku 1961. Co ważniejsze, wzrost ten nie dotyczy tylko krajów bogatych. Wg. FAO ilość kalorii spożywanych dziennie przez osobę w krajach Trzeciego Świata jest dziś o 27% wyższa niż w roku 1963. Zgony z powodu głodu lub niedożywienia są dziś dużo rzadsze niż przedtem.
W roku 1980 inne grono mądrali napisało dla prezydenta USA raport pt. Świat w 2000. Dokument ten również straszył, że liczba ludności wzrośnie szybciej niż światowa produkcja żywności, tak, że ceny żywności wzrosną do końca stulecia od 35% do 115%. W rzeczywistości jednak tzw. indeks światowych cen żywności spadł w tym okresie niemal o 50%. Dopiero ostatnio, gdy za rynek zbóż zabrali się giełdowi megaspekulanci a żywność zaczęto przerabiać na biopaliwa, notuje się duży i stały wzrost cen.
Widząc, że prognozy o brakach im nie wychodzą, ekolodzy tym energiczniej zabrali się za straszenie skażeniem. W wodzie, w mięsie, pomidorach, maśle, orzeszkach ziemnych, w herbacie, w opakowaniach, w powietrzu, w asfalcie i w ścianach budynków, wszędzie wykryto substancje rakotwórcze. Kiedy latem 1997 roku zmarł na raka żydowski multi miliarder James Goldsmith, autor znakomitej zresztą, wydanej także po polsku książki „Pułapka” (przestrzegającej przed Unią Europejską), jego brat Edward winą obarczył obecne w środowisku chemikalia. „Chemia jest przyczyna raka i z tego powodu umiera coraz więcej ludzi” – powiedział. Okazuje się, że też nie miał racji. Wyjąwszy przyczynę palenia papierosów śmiertelność z powodu raka wśród osób w wieku od 35 do 69 lat zmalała o 15% od roku 1950 i stale maleje. Substancje rakotwórcze oczywiście istnieją , ale występują równie często w naturze, a ich szkodliwość jest zależna głównie od wysokości wchłanianych dawek.
Na początku lat ‘80-tych ulubionym tematem alarmów ekologicznych stały się kwaśne deszcze. W Niemczech raport federalny donosił o zagrożeniu wyginięciem ponad połowy lasów w ciągu 10-15 lat. W roku 1986 raport ONZ stwierdzał, że w Europie kwaśne deszcze uszkodziły 23% wszystkich lasów, których istnienie jest wobec tego zagrożone. Później okazało się jednak, że biomasa lasów Europy w dekadzie lat ‘80 znacząco wzrosła. Lasy nie tylko nie wyginęły, ale przeciwnie – odżyły. Podobne alarmy słychać było w Ameryce. Zaalarmowane władze wszczęły drobiazgowe 10-letnie badania za sumę 700 mln USD. „Nie ma dowodu na nadzwyczajne czy ogólne pogorszenie się stanu lasów w USA i Kanadzie wskutek kwaśnego deszczu” – brzmiał ostateczny werdykt badaczy, mimo nacisków na bardziej pesymistyczny ton raportu.
Dziś konikiem eko-panikarzy jest efekt cieplarniany. Wielu polityków, w tym Clinton, Gore, Prodi itp. powtarzało ich tezy. Są one z reguły formułowane w manipulacyjnej, alarmistycznej tonacji, zwykle używając podobnych sformułowań i zbitek skojarzeniowych. Porównajmy dwa charakterystyczne cytaty. Pierwszy pochodzi z Newsweeka 6.07. 1975 roku: „Meteorolodzy różnią się w opiniach co do przyczyn i rozmiarów globalnego ochłodzenia klimatu. Ale są oni niemal jednomyślni w poglądzie, ze obniży to wydajność rolnictwa do końca bieżącego stulecia.” Drugi cytat to wypowiedź wiceprezydenta USA Ala Gore z 1992 roku (cyt. za Economist Dec. 20, 1997): „Naukowcy są niemal jednomyślni w poglądzie, że globalne ocieplenie jest realne i że wymaga ono przeciwdziałania już teraz”. Podkreślenie i wytłuszczenie sformułowań w obu cytatach jest moje. Mamy więc podobno jednomyślność tych samych ekspertów i co do ochłodzenia klimatu i co do jego ocieplenia i to w ciągu zaledwie 17 lat! Ciekawe, prawda?
W 1984 roku raport ONZ podawał, że proces pustynnienia ziemi pochłania 21 mln ha ziemi uprawnej rocznie. Od kilku lat z raportów wycofano to twierdzenie ponieważ nie występuje powiększanie się pustyń w skali globu netto. W pierwszej dekadzie XXI wieku w pasie Sahelu nastąpiło raczej wyraźne zazielenienie i granica występowania drzew przesunęła się o klikadziesiąt kilometrów na północ. W 1992 wiceprezydent Al Gore mówił, że zniszczono już 20% lasów Amazonii i że proces deforestacji (ogołacania z lasów) wciąż pochłania tam 80 mln ha rocznie. Obecnie przyznaje się raczej, że zniszczono dotąd tylko 9% dżungli a deforestacja posuwa się w tempie 10 mln ha rocznie (szczytowym rokiem był 1983 – 21 mln ha) co oczywiście jest i tak za dużo, ale pokazuje skalę alarmistycznej manipulacji.
Alarmy eko-panikarzy są tak liczne i tak podobne do siebie, że opracowano nawet ich typowy model, opublikowany w brytyjskim tygodniku „Economist” z 20.12.97 r. Ma on postać cyklu 7-letniego. Rok 1 to Rok Naukowca, który odkrywa jakieś potencjalne zagrożenie. Rok 2 to Rok Dziennikarza , który zagadnienie to upraszcza i alarmistycznie wyolbrzymia. Dopiero rok 3 to Rok Zielonego Aktywisty, który przyłącza się do alarmu i nadaje mu znaczenie polityczne. Prawie żaden alarm ekologiczny nie został dotąd wszczęty przez same partie zielonych: są to raczej doskakiewicze, którzy krążą w poszukiwaniu nośnych politycznie tematów jakie podrzuca im ktoś inny. Zieloni polaryzują postawy wobec dostrzeżonego zagrożenia i naciskają na podjęcie kroków zaradczych. Rok 4 to Rok Biurokraty. Organizuje się konferencję, zjeżdżają się oficjele, temat przechodzi z pola nauki na pole ustawodawstwa. Pojawia się cel liczbowy: 30% ograniczenie emisji siarki, stabilizacja gazów cieplarnianych na poziomie roku 1990, minimum 20% energii ze źródeł odnawialnych, wybicie 140,000 zdrowych krów w Wielkiej Brytanii, no bo może któraś okaże się wściekła na BSE itp. Przodują w tym biurokraci z Unii Europpejskiej. W roku 5 następuje identyfikacja winnego: USA (ocieplenie klimatu), Rosja (freony i ozon), Brazylia (deforestacja), Wielka Brytania (kwaśne deszcze) itp. W roku 6 do głosu dochodzą sceptycy, którzy twierdzą że alarm jest przesadzony. Wsród nich często sa także i ci sami naukowcy, którzy samo zagrożenie dostrzegli. Roger Revelle, przezywany Dr Greenhouse, który zaraził Ala Gore obawą przed efektem cieplarnianym napisał na krótko przed swoją śmiercią w 1991 roku: „Naukowe podstawy zjawiska cieplarnianego są zbyt niepewne, aby usprawiedliwiać podejmowanie szerszych akcji już teraz”. Rok 7 to rok wygaszania alarmu, zwykle po cichu i bez rozgłosu. I tak alarm o niekontrolowanej eksplozji demograficznej zmalał stopniowo przez trzy lata do prognoz docelowych na poziomie 15 mld, 12 mld i max 10 mld. Oznacza to że już nigdy ma nie dojść do podwojenia liczby ludności świata czym straszono jeszcze w latach 80-tych. Również ocieplenie globalne początkowo opisywano jako „nieskończone”. Potem okazało się, że ma wynosić tylko 2,5 do 4 stopni C na stulecie, a dziś mówi się już z przekąsem o ocieplaniu rzędu 1,5 stopni w ciągu stu lat. Alarmistyczne komunikaty o rychłej zagładzie słoni afrykańskich zamieniły się w ciągu zaledwie dwóch lat w informacje o konieczności odstrzału i redukcji części stad, ich rozgęszczaniu i przesiedlaniu, a nawet stosowaniu antykoncepcji. Podobnie jest np. w Polsce z żubrami lub bobrami. Przykłady takie można jeszcze długo mnożyć.
Czy jednak nie jest lepiej, że alarmy są trochę przesadzone, niż gdyby problem miał być niedoceniany? Może i tak, ale paniki ekologiczne wcale nie są zupełnie niewinne. Wydana niedawno książka Melissy Leach i Robina Mearnsa z Uniwersytetu Sussex pt. „Kłamstwo o Ziemi” przytacza wiele przykładów szkodliwych decyzji społecznych, gospodarczych i ekologicznych spowodowanych nadmiernymi alarmami. Również podręczniki szkolne, z reguły nastrojone na ton alarmistyczny, wyrządzają dużo szkody. Kodują one raczej fatalizm, poczucie beznadziejności i winy, oraz kreują efektowne protesty w rodzaju antyfutrzarskich happeningów lub blokowanie budowy tam czy elektrowni, ale nie wolę planowej i konstruktywnej walki z głodem, chorobami i skażeniem środowiska. Nade wszystko jednak z alarmów takich rodzi się ekofaszyzm. Wspomniany już dr Ehrlich otwarcie głosił potrzebę przymusowego ograniczania liczby ludności. Wtórujący mu Garrett Hardin stwierdził że „wolność rozmnażania się jest niedopuszczalna”. Wielu im podobnych stale doradza drastyczne ograniczanie swobody planowania rodziny. Jeżeli ktoś ulegnie panice ekologistów, stąd już tylko krok do przyjęcia poglądu, że musi sam mieć jak najmniej dzieci i przestać domagać się wyższej płacy „bo ziemia tego nie wytrzyma”. Nietrudno zgadnąć komu odpowiada taka postawa społeczeństw i kto jest zainteresowany jej upowszechnianiem.Naiwny i głupi ten, kto daje im wiarę. Kodowanie tej postawy w młodym pokoleniu to nie tylko kwestia ograniczania liczby nowo rodzących się dzieci. Jeszcze bardziej szkodliwe jest to, że takie działanie prowadzi do psucia jakości i genetycznego potencjału nowych pokoleń. Propaganda depopulacyjna dociera bowiem prędzej i w większej mierze do młodzieży lepiej wykształconej, wrażliwszej, bardziej altruistycznej, zdyscyplinowanej i ugodowej. Ma też wśród niej większy efekt praktyczny. Może to oznaczać, że w następnych pokoleniach te cechy, geny i wzorce zachowań będą pojawiać się w coraz mniejszej proporcji, ustępując osobnikom i wzorcom prymitywniejszym, bardziej samolubnym i agresywnym. Czy można wierzyć, że tacy ludzie lepiej uchronią ziemię i jej przyrodę?
Bogusław Jeznach