W odcinku poprzedzającym poprzedni odcinek obiecałem napisać o podobieństwach do filmu „POKOT”, niby niewinnego teatrzyku jaki obejrzałem, wraz z moimi pociechami w skierniewickim domu kultury.
W odcinku poprzedzającym poprzedni odcinek http://niepoprawni.pl/blog/godny-ojciec/czym-sie-rozni-kultura-od-sztuki-czyli-ckis obiecałem napisać o podobieństwach do filmu „POKOT”, niby niewinnego teatrzyku jaki obejrzałem, wraz z moimi pociechami w skierniewickim domu kultury. Ale zabrakło miejsca. Drugi raz obiecałem to w poprzednim odcinku 🙂 http://niepoprawni.pl/blog/godny-ojciec/o-kontrkulturowym-czerwonym-kapturku-czyli-pokot-dla-polskich-dzieci
Dziś niczego nie obiecuję, lecz siadam do pisania o tym co obiecałem, i cóż, zobaczymy co nam się w końcu z tego urodzi. Skoro trzeci raz się przymierzam do owego zadania znaczy, że jest ono ważne. Dla mnie ważne, gdyż czuję wewnętrzny przymus aby wydobyć sedno problemu z niezbyt skonkretyzowanej chmury moich doznań i przemyśleń. Pragnę uporządkować i ponazywać wszystkie obiektywnie w niej ujawniające się spiny i splątania, utrwalić co znaczące fakty ku pamięci, tak by powstał materiał użyteczny. Uznaję za konieczne podzielić się potem tym zasobem z innymi, zgodnie z podjętą misją. Niniejszym udostępniam więc obiektywnemu poznaniu istotę owego zjawiska, trzymając ją najpewniej jak potrafię za odrażający ryj, bo tylko przez jego badanie wiedzie droga do wyprodukowania skutecznej szczepionki chroniącej dobra naszych dzieci, takie jak: czystość, prawda, bezpieczeństwo, niewinność, etc.
Z klasycznej opowieści o Czerwonym Kapturku w inkryminowanym spektaklu zostało jedynie kilka najtrwalszych memów. A właściwie same wydmuszki po nich. Jakie to memy? Z pewnością: czerwień peleryny (kapturka) należącej do małej dziewczynki, babcia jako depozyt kulturowej ciągłości, las jako tło i naturalne środowisko życia roślin i zwierząt, wilk jako symbol dzikiej natury, ojciec (leśniczy, bóg) jako ostateczna instancja i faktor socjalizujący.
Wciąż przyzwalają te kalekie wydmuszki memów na skuteczne katalizowanie i kotwiczenie w świadomości dzieci antykulturowych treści na utrwalonych wielowiekową tradycją stereotypach. Wszystko po to by maksymalizować przyswajalność ciężkostrawnych, a często odrażających innowacji, na niwie postępującej dekonstrukcji zastanej aksjologii, a zwłaszcza takich wartości jak więzi rodzinne, tradycyjne role jednostki w strukturze klanu, najbardziej chronione obyczaje i tabu. Odrzucenie tych znaczników (resztek memów) przedwcześnie utopiłoby przekazywane treści w dekonstrukcyjnym chaosie, szambie; uniemożliwiającym ich implementację w jakiejkolwiek hierarchii, a przecież to najważniejszy sens całego tego szatańskiego przedsięwzięcia. Pedo-pseudoartysta-agresor nie może pozwolić sobie, póki co, na ich całkowite odrzucenie. Oczywiście na tym etapie. Dekonstrukcja (destrukcja) wszystkiego, łącznie z osobowością nieletnich widzów jest celem ostatecznym światowej rewolucji antykulturowej, ale droga do tego celu jest długa, wąska, pokrętna i wiedzie przez ciąg morderczych zabiegów mających charakter operacji na „otwartym mózgu dziecka” podobnych do inkryminowanego przedstawienia. A wszystko pod czule zaangażowaną opieką nowego typu pedagogów, seksedukatorek i kuratorów. Nie da się żeby było inaczej. Być może na szczęście, bo zyskujemy dzięki temu na czasie, który pozwala na przeciwdziałanie, na ratowanie siebie i innych.
W poprzednim felietonie (odcinku) wspomniałem już o scenografii. Złożona było ona ze sfatygowanego wieloletnią eksploatacją stelażu tworzącego szkielet niosący wypłowiałą ze starości płachtę posklejaną z kolorowych tkanin. Ustawiono tę pordzewiałą i oblepioną nagarem gnuśności konstrukcję na środku sceny tak by tworzyła płaski parawan banalnie dzielący przestrzeń sceny na część oficjalną widoczną dla publiczności, oraz zaplecze. Parawan ozdobiony został kilkoma plamami wyobrażającymi drzewa i krzewy mające symulować las, oraz posiadał wmontowane okienko symbolizujące domek babci. Programowe niechlujstwo tego sterczydła było nie do zniesienia, przynajmniej do czasu zanim włączono reflektory, które kolorowym światłem nieco odrealniły jego bolszewicką dosłowność.
Spektakl rozpoczęła wielka, rozczochrana i gruba towarzyszka, w nieokreślonym wieku, raczej młoda, która wmaszerowała na scenę bez butów w już wyszuranych, lub zwyczajnie niedopranych skarpetkach. Jeszcze nikt nie podejrzewał, że to ona będzie odgrywać kluczową rolę Czerwonego Kapturka. Trudno było zdecydować czy wciąż jest elementem wulgarnej rzeczywistości nas otaczającej jak pluton NKWDzistów, czy może już pierwszą jaskółką artystycznej kreacji? Te skarpetki… – każdy z nas miał kiedyś takie… wciśnięte i zapomniane w zakamarze bytu nieomal onuce. Nierzadko z mozolnie wypracowaną dziurką…
Odziana owa protoczerwonokapturkowa postać była dość bezrefleksyjnie, za to na luzie, jak przeciętna klientka podmiejskiego lumpeksu w dzień wyprzedaży towaru za symbolicznego złocisza. Ta jej przeciętność i nienormalna normalność, wzięta wprost z środkowoeuropejskiej ulicy w jakiś przewrotny sposób budziła zaufanie. Rozchełstana rubacha wystająca tam i ówdzie spod zmechaconego sweterka, liczne chabaski przytłaczające swą bezwstydną obfitością, mogły nie jednemu dziecku przypominać dobrobyt i ciepełko któregoś z bliskich członków rodziny; matkę, ciocię, babcię, a nawet dziada… Tak wyglądałyby zapewne wczesnobolszewickie agitatorki pochodzenia żydowskiego, z awangardową dumą noszące oszczane sztany – krzyk ówczesnej mody, gdyby wówczas istniały już lumpeksy upłynniające nadwyżki tekstylnych śmieci pochodzące z dalekich, zachodnich demokracji zatrutych dobrobytem i tatuażami.
No więc weszła ta baba na scenę i z pasją zaczęła, piękną polską nowomową wbijać dzieciom do głowy ich tzw prawa, a raczej nowoprawa płynne jak strumień świadomości u Joyce’a. Na przykład prawo do klaskania kiedy się spektakl podoba. Prawo do bezpieczeństwa w domu i zagrodzie, do kolacji i śniadania, do wypasionego smartfona, do wierzenia w to co się przedstawia i do zadowolenia ze spektaklu, który właśnie się zaczął. Do niezadowolenia, prawa oczywiście nie było, chyba że niezadowolenia z rodziców biologicznych. O zgniłych pomidorach, albo zbukach zamiast kwiatów którymi tradycyjnie wypadało obrzucić partaczy, funkcjonariuszy systemu udających artystów, w od wieków uświęconym rytuale, nawet się nie zająknięto. Zamiast tego nastąpił blok szkoleniowy, którego celem rzekomo miało być nauczenie dzieci prawidłowej postawy w obliczu ataku agresywnego wilka. Rozumiecie to? Wilka! Widziano podobno sporo ich w Bieszczadach ostatnio…
W tym celu ułożono na deskach scenicznych kilkoro ochotników przez opiekunów starannie dobranych i nakazano im przyjęcie postawy embrionalnej, a potem postawy leżącej na brzuchu. Znów biologiczna matka będzie miała co prać, ale kogo to obchodzi w obliczu takiego misterium? Przyszły Czerwony Kapturek w prostych żołnierskich słowach wyjaśnił przewagi „pozycji leżącej” nad „embrionalną”. Zły pies podobno nie miał przy niej dostępu do trzewi i genitaliów, które w przypadku przyjęcia pozycji „dowolnej” zostałyby natychmiast wyszarpane i rozwleczone po okolicy. Najważniejsze było żeby środek ciężkości ciała ofiary znajdował się jak najniżej, jak najbliżej powierzchni ziemi, żeby nie dać się atakującemu zwierzowi przewrócić i obrócić, żeby uszy były zakryte łokciami, a łokcie dobrze przylegały do masy ciała, żeby palce były splecione i skierowane do wewnątrz dłoni, a dłonie w stronę głowy. Patrzyłem na tych odważnych statystów ochotników kilkuletnich jak gorliwie zaplatali te paluszki swoje drobniutkie i układali te łokietki kruche na uszach, a potem jak przyjmowali wszystkie owe pozycje, które miały kiedyś uratować im zdrowie, albo i życie i się zastanawiałem kiedy ostatnio miałem do czynienia z atakiem wilka, albo choćby psa?
No miałem parę razy w życiu do czynienia z agresywnymi psami. Były to jednak głównie cywilizowane kundelki obszczekujące na pokaz z bezpiecznej dla obu stron odległości, w ramach swoich obowiązków służbowych, albo pluszakopodobne, domowe maskotki chwytające delikatnie za nogawki, dla zabawy. To wszystko było nic w porównaniu do kontaktów ze złymi ludźmi. Takimi naprawdę złymi jak na przykład mademoiselle B, kwalifikowana systemowo opiekunka jednej z dziecięcych grup.
Było w tej tresurze prawdziwych dzieci, na scenie nieprawdziwego teatru, coś niepokojącego, jakby wręcz pogarda i szyderstwo, albo złorzeczenie ich godności przyrodzonej… Brrry…
Ze trzy razy zdarzyło mi się być obiektem agresji owczarka niemieckiego, specjalnie wytresowanego do atakowania ludzi. I ludzi wytresowanych na owczarki niemieckie też. Mogę więc z całą powagą stwierdzić, że żadne dziecko nie wyszłoby z napadu takiego tresowanego narzędzia do zabijania bez szkody na ciele i zdrowiu. Niewiele pomogłyby tu rady dawane dzieciom przez przyszłego jeszcze niedoszłego Czerwonego Kapturka. Wiec po co to, na co? Jaki jest prawdziwy cel takiego szkolenia i czy opiekunowie grup zorganizowanych, mający prawo do własnego krzesła na spektaklu, zdawali sobie sprawę w czym biorą udział? Myślę, że wiedzieli iż szkolą te dzieci do prawidłowego przyjmowania postawy podporządkowanej, w warunkach przyszłego raju na ziemi, czyli obozu koncentracyjnego, gdzie kilka razy dziennie każdy osadzony będzie musiał wejść w bezpośredni kontakt z należącym do nadzwyczajnej kasty nadludzi, boskim gestapowcem i jego tresowanym narzędziem mordu, które bezwzględnie zdemaskuje asertywność i resztki poczucia godności u osadzonych. Zgaduję, że wielu z tych pedagogogów prowadzących powierzone im aryjskie trzódki na spektakl o Czerwonym Kapturku jak na rzeź, działała świadomie, zgodnie z planem, który miał jednoznaczne procedury zatwierdzone przez samą Najwyższą Europejską Komisję. Miał jasno określone cele deklarowane, jak i cele rzeczywiste, cele krótkoterminowe oraz ostateczne. Zdegenerowana osobowość i stan ducha tych niektórych, których dobrze poznałem na swej drodze były dla mnie wystarczającym dowodem niniejszej tezy.
W końcu gruba baba wdziała coś czerwonego i dialogiem ze scenariuszowym ojcem dała znak, że rozpoczęła spektakl właściwy. Ojciec Czerwonego Kapturka natychmiast zaprezentował się jako młodziankowaty koleś i zarazem moralnie a nawet emocjonalnie rozchwiany psychopata, dla którego fakt doprowadzenia jego ślubnej konkubiny na skraj śmierci przez własne dziecko godny był uznania za zabawny. A na dodatek kilkoma trikami socjotechnicznymi gwałcącymi sumienia, wymusił na publiczności rozgrzeszenie tej zbrodni. Tak więc mem „stereotyp ojca” został w tym przedstawieniu zdekonstruowany jako drugi, pierwszym był sam Czerwony Kapturek.
Postawna, do połowy zmaskulinizowana, jednak wciąż żeńska istota, udająca niewinne nie znające nawet krzepy własnego ciała dziecko, była tak niewiarygodna, że aż zęby bolały. Do tego reżyser obdarzył to infantylne monstrum nieprzypartą potrzebą przytulania wszystkiego co się rusza do wielkich jak mleczna droga piersi i miażdżenia z krypto-sado-seksualną rozkoszą. Kurna Frankensztajna się naoglądali… Momentami wydarzenia na scenie nabierały charakteru moralnej pornografii, ale nie to było najgorsze.
Najgorsza była dekonstrukcja babci. Właściwie to babcia w ogóle nie zaistniała w tym przedstawieniu i nigdy się nie wyjaśniło po co właściwie wykonano w scenografii charakterystyczne okienko. Okazało się, że mem pod tytułem „Babcia” był tylko pretekstem do podjęcia przez jej wynaturzoną wnuczkę wędrówki niby że w celu dostarczenia do leśnej chaty koszyczka wypełnionego czipsami, batonami, cukierkami, colą i temu podobnymi najbardziej niezdrowymi, pełnymi pustych kalorii i konserwantów nowoczesnymi przekąskami, których starsza kobieta z pewnością by nawet palcem nie ruszyła. Jednak postępowy Kapturek łapczywie pochłonął wszystkie te artefakty schyłkowego konsumpcjonizmu zanim dotarł do półmetka swojej wycieczki, zaśmiecając przy okazji spory kawał lasu nie ulegającymi biodegradacji odpadami przemysłowymi i równolegle przeżywając tzw „moralne katusze” nieprawdziwe jak przednówkowa rzodkiewka i politpoprawna pani leśniczy też wmontowana na znak czasu w inkryminowane przedstawienie. Moralne te katusze niby, że wynikały z jawnego zaboru dóbr przeznaczonych dla babci. Dobre sobie, córka psychopaty i moralne katusze… Chodziło tylko o dewastację kolejnego tabu tych biednych śliniących się na widok scenicznego snickesa, skierniewiczątek.
Udająca wnusię gruba baba całkowicie pozbawiła więc sensu całą tradycyjną baśń.
Na szczęście reżyser przewidział na okoliczność tej demaskacji tzw sens zastępczy, zgodny z najbardziej wysublimowanymi standardami Mieżdunarodnoj Komisji, w postaci protestu zamieszkujących las zoo-ekologów, czyli wyedukowanych i postępowo wyemancypowanych zwierząt. Zwierzątka przemówiły do Czerwonego Kapturka ludzkim, lecz wysoce rewolucyjnym i czujnym głosem, wprawiając żeńskiego osiłka w głęboki dysonans poznawczy, wymagający natychmiastowego schwytania czegokolwiek żywego i wymuszenia na nim pieszczoty w postaci śmiertelnego przytulenia. Nic więc dziwnego, że zwierzątka wiały przed Czerwonym Kapturkiem z prędkością ponaddźwiękową.Tym niemniej znalazł się lis, czy tam wilk misjonarz, który zaryzykował bliskie spotkanie z infantylnym dusiołkiem, według scenariusza od lat gwałcącym zwierzątka w okolicznych lasach i pomógł mu nareszcie wyskalować popęd „przytulania się”, przekierowując jego część na poczucie obowiązku sprzątania lasu po sobie i po nadzwyczajnej kaście; z papierków, petów, aluminiowych puszek i pazłotek.
I to miał być niby happy end i w ogóle wesoły oberek… Tfuu!
Na dziś kończę bo naprawdę już rzygam tym całym neomarksizmem w sztuce i wychowaniu. Mam dość eksperymentalnych Czerwonych Kapturków i ich dekonstrukcji oraz satanistycznych Pokotów i w ogóle wszystkiego co czerwone, brunatne, nabite ćwiekami, lewackie i wytatuowane.
Jeżeli jeszcze kiedyś coś w tym temacie napiszę to chyba tylko jak odtrułem dzieci po całym tym przedstawieniu i może jeszcze o egzystencjalnym bólu spowodowanym świadomością, że inne dzieci nie miały tego szczęścia, że zostały oddane nieświadomym rodzinom przemienione nieodwracalnie. Że kiedyś wyjdzie z nich ta trucizna jak w tej bajce przeciw czwartemu przykazaniu i zdekonstruuje babcię prawdziwą na przykład lub ojca, jako memy, albo matkę nawet dosłownie. I że potem cała armia psychopedagogów eutanazistów na koszt goja-podatnika porobi na tym doktoraty na wydziałach genderologii ponerologicznej, lub philosofilii nuklearne
Jestem ojcem. Bronię rodziny przed pedofilią instytucjonalną