Podwieszeni, namaszczeni, odrzuceni czyli środowiska polskie
12/03/2011
383 Wyświetlenia
0 Komentarze
13 minut czytania
Wszyscy pamiętamy film „Alternatywy 4” i występującego tam ciecia nazwiskiem Anioł, którego grał Roman Wilhelmi. Był to komunistyczny kapuś, cham i bydlę co się zowie. Człeczyna ów wyznawał przy tym osobliwą teorię, która miała wywoływać w widzach wesołość. I rzeczywiście wywoływała, ale tylko w młodszych, bo dla starszych oczywiste było, że teoria, którą wyznaje Anioł to nie żadna teoria, ale czysta praktyka znana wszystkim z codziennych zmagań. Otóż Anioł, a raczej pan Anioł był głosicielem teorii podwieszonych. Chodziło wprost o to, że nie ma ludzi swobodnie poruszających się po świecie, są tylko podwieszeni. Pod kogoś rzecz jasna. Dla Anioła ustalenie kto jest pod kogo podwieszony było życiowym priorytetem i największą troską. Wiedział on bowiem, że tylko taka pewność daje […]
Wszyscy pamiętamy film „Alternatywy 4” i występującego tam ciecia nazwiskiem Anioł, którego grał Roman Wilhelmi. Był to komunistyczny kapuś, cham i bydlę co się zowie. Człeczyna ów wyznawał przy tym osobliwą teorię, która miała wywoływać w widzach wesołość. I rzeczywiście wywoływała, ale tylko w młodszych, bo dla starszych oczywiste było, że teoria, którą wyznaje Anioł to nie żadna teoria, ale czysta praktyka znana wszystkim z codziennych zmagań. Otóż Anioł, a raczej pan Anioł był głosicielem teorii podwieszonych. Chodziło wprost o to, że nie ma ludzi swobodnie poruszających się po świecie, są tylko podwieszeni. Pod kogoś rzecz jasna. Dla Anioła ustalenie kto jest pod kogo podwieszony było życiowym priorytetem i największą troską. Wiedział on bowiem, że tylko taka pewność daje mu szansę utrzymania się na stanowisku ciecia w mrówkowcu. Pilnie tłumaczył więc Aniol swojej żonie Miećce o co chodzi z tymi podwieszonymi, a ona słuchała go z otwartymi ustami nie rozumiejąc ni cholery z tego co Anioł jej prawi.
Czasy się zmieniły, Anioł zniknął z naszych oczu, pewnie przeniósł się na jakieś strzeżone osiedle, ale z podwieszonymi wszystko jest tak jak dawniej. Podwieszeni mają się dobrze, podwieszają następne pokolenia pod to co tam akurat warte jest podwieszenia i życie jakoś płynie. Nie ma strachu. Życie nasze, szczególnie życie medialne, gazetowe, telewizyjne i radiowe wzbogaciło się o inne jeszcze charakterystyki. O namaszczonych i odrzuconych. Od razu wyjaśniam, że nie ma między nimi żadnego konfliktu, obydwa typy uzupełniają się jedynie i służą temu tylko by wydajniej, łatwiej i szybciej się lansować, a jeśli się przy okazji coś pisze, to jeszcze to coś promować i sprzedawać.
Moim ulubionym medialnym namaszczeńcem jest Robert Mazurek, którego wszyscy, a przynajmniej zdecydowana większość, w tym – o zgrozo – Toyah, uważają za zdolnego dziennikarza. Oto wziąłem sobie do ręki dzisiejsze wydanie „Plusa i Minusa” i znalazłem w nim wywiad Mazurka z osobą podpisującą się nazwiskiem Mija Kabat. Jest to znana publicystka, która ukrywa się pod ksywą, żeby lepiej się jej sprzedawały książki. W książkach tych – z tego co tam Mazurek napisał – wynika, że próbuje ona pokazywać prawdę o pracy dziennikarzy. Jest to oczywiście kłamstwo, bo cała ta Mija, o której gadają na mieście wprost, że jest Dominiką Wielowieyską niczego tam nie demaskuje, ale wręcz odwrotnie – próbuje ukryć co się da. A głównie to, że dziennikarze od dawna idą już na pasku tajniaków, zaś wszelkie demaskacje, ujawnienia przekrętów, nieuczciwości i zła nie mają już żadnego znaczenia, także dla mediów. Próbuje ukryć ta cała Mija, że nie ma żadnego styku pomiędzy polityką a biznesem, bo już dawno polityka pochłonęła biznes. I tyle. Opowiada ona tylko bajki, w które nie uwierzyłaby nawet moja ciotka z Alzheimerem, a które opakowane w okładkę i wydane przez „Świat książki” rozprowadzane są na rynku i w sieci.
Do czego jej potrzebny pseudonim? Do lepszej sprzedaży jak sądzę, bo w razie jakiejś klapy można ogłosić, że oto znana autorka wyjdzie z cienia, ujawni nazwisko i handelek się trochę rozkręci, przynajmniej na chwilę. Innego powodu pisania pod pseudonimem w przypadku Mii Kabat nie widzę. No i siedzi sobie ten Mazurek z tą pisarką w jakiejś knajpie i co drugi akapit wykrzykują; O! Idzie prokurator Kaczmarek! Albo; O! Idzie Jan Krzysztof Bielecki.
Nie wierzę, że Mazurek przeczyta kiedykolwiek jakikolwiek mój tekst, ale jestem głęboko przekonany, że gdyby to zrobił pomyślałby o mnie co następuje; to świnia, zazdrości mi pozycji i pieniędzy. Lub; to świnia nie rozumie klinczu w jakim się znajduję, nie rozumie, że muszę cały czas udawać, by utrzymać się na górze. I tyle. O tym, że tacy jak ja patrzą na Mazurka i jego wywiady ze szczerym wstrętem, a umawianie się z Wielowieyską pod pseudonimem i do tego jeszcze w knajpie gdzie bywają politycy oraz informowanie o tym fakcie czytelników, uważają za szczyt nędzy i pretensjonalności, nie pojąłby Mazurek nigdy.
Tak już bowiem jest, że żaden barbarzyńca obżerający się kawiorem czerpanym garściami z miski i plujący na podłogę nie pojmie jak to jest jeść widelcem i gdzie w tym tkwi jakaś frajda czy nie daj Panie Boże zysk. Ludzie, którzy robią takie wywiady jak ten tu omawiany dają całym swoim zaangażowaniem, a czasem jego brakiem dowód jak bardzo nienawidzą czytelników, to już nawet nie chodzi o niechęć lub zmęczenie czytelnikami. Tu chodzi o nienawiść i o fakt, że za tydzień znów trzeba będzie zrobić jakiś wywiad dla tych smarków z jakimś bucem. Tyle.
Myślę, że podobnie jest z innymi namaszczonymi, którzy muszą się w tym swoim gorsecie za dużym i niewygodnym, w który wepchnęło ich środowisko okropnie męczyć. Przypomnę jeszcze raz tylko to co przeczytałem na blogu Mariusza Szczygła. Napisał on mianowicie, że nie lubi spotkań z czytelnikami. I to jest właśnie to, czego jak pojąć nie mogą i co wzbudza we mnie tak żywą reakcję, którą doprawdy trudno nazwać oburzeniem, już prędzej obrzydzeniem. No, ale zostawmy tych biedaków.
Przechodzimy do trzeciej kategorii publicystów, do odrzuconych. Odrzuceni to – mówiąc najkrócej – tacy jak Graczyk. Pomiędzy życiem odrzuconego a życiem namaszczonego nie ma istotnych różnic, ale ten pierwszy jest odrzucony, bo akurat wybrał ten sposób sprzedaży swojej osoby swojej pracy lub ktoś wyboru owego dokonał za niego. Odrzuceni piszą przeważnie demaskatorskie książki, w których ujawniają rzeczy znane od dawna, wstydliwe i nudne – wymiennie, licząc na to, że to właśnie przysporzy im czytelników. Odrzuceni usiłują kokietować czytelników tym swoim odrzuceniem środowiskowym. Ponure to kłamstwo znajduje ciągle licznych zwolenników i wyznawców. Liczyć się trzeba z tym, że nie zmieni się to za naszego życia, albowiem świat mediów i rynek wydawniczy w Polsce jest strukturą hermetyczną i nie ma tam żadnej wymiany myśli ze światem zewnętrznym. Ci zaś, którzy siedzą w środku mogą jedynie mantrować po warszawsku czyli powtarzać cały czas te same frazy, co daje pewność strażnikom tego układu i jego współmieszkańcom, że mają do czynienia z ludźmi, którzy posiedli prawdę i warto się z nimi przyjaźnić.
Właśnie tym jest wywiad Mazurka z tą Miją, wspólnym powtarzaniem publicystycznej mantry znanej nie tylko wtajemniczonym, ale dokładnie wszystkim wokół, tak jednak skonstruowanej, że nikt poza dziennikarzami nie będzie jej używał, bo uzna to za pohańbienie swojej jamy ustnej i narządu mowy. Im to jednak nie przeszkadza. Taka jest cena sławy w Polsce i dziennikarze chętnie ją płacą.
Wróćmy jeszcze na chwilę do odrzuconych. Oni, w przeciwieństwie do grup pozostałych czynią wysiłek, mający na celu oswojenie czytelnika ze środowiskami publicystyczno-wolnomyślicielskimi. Celowo tak piszę, żeby było głupiej. Przedstawiają oni historię tych środowisk, jako pasmo zniuansowanych i pełnych niesłychanego napięcia relacji pomiędzy nimi a komuną, z których to – w każdym kłamstwie musi być ziarno prawdy – środowiska publicystyczno-wolnomyślicielskie nie zawsze wychodziły obronną ręką, ale zawsze się starały. Celem tego nie jest bynajmniej pokazanie prawdy, bo prawdę o kapowaniu na kolegów powiedzieć może jedynie sam kapuś, ale zwrócenie uwagi na tę niesłychaną delikatność i wrażliwość tych ludzi, na ich wybory i klęski, które doprowadzały ich nieraz do tego, że musieli zmienić pracę, albo wręcz mieszkanie.
Celem, na który pracują odrzuceni, jest integracja środowisk, jest przekazanie pałeczki następnemu pokoleniu, które zrozumie z tego tyle, że jak grożą pałką lub rewolwerem to można kapować, bo cóż innego można zrobić. Żebyż oni chociaż tymi pałkami grozili. Wtedy sam bym pewnie kapował, ale takiemu Maleszce powiedzieli jedynie, że go do biblioteki nie wpuszczą i już. Wystarczyło.
Odrzuceni mają w środowiska funkcję bardzo zniuansowaną, co mam nadzieję uwidoczniłem. Mają przenieść dalej mocne przekonanie, że dobro i integralność środowiska jest ważniejsza niż wszystko, ważniejsza niż chrześcijańska miłość bliźniego, którą środowiska mają przecież wyhaftowaną na sztandarach. I to mnie zawsze dziwi najbardziej – Chrystus Pan umarł na krzyżu dla naszego zbawienia, a jego wyznawcy nie potrafią dla zbawienia własnej duszy zrezygnować z karty bibliotecznej, a jeśli już się ich przyprze do muru i do jakiejś pokuty zmusi, to odegrają ją tak, żeby jasne było iż oni, nawet jak robili źle to chcieli dobrze, za swój rachunek sumienia zaś wystawią rachunek zwykły, a potem wyślą go kurierem do wydawcy.