O wiele łatwiej się nauczyć wyrafinowanej konsumpcji, niż zrozumieć, że jedyną prawdziwą legitymacją elitarności jest gotowość służby w obronie społeczności, której się przewodzi czy chce przewodzić.
10 lutego w Ratuszu Gdańskim odbyła się promocja książki pod tytułem „ Świetlik. Życie zawieszone na linie”, której autorkami są dwie mile panie Iwona Demska i Anna Oller, znane mi zresztą tylko przez telefon. Książka składa się z wywiadów z ludźmi tworzącymi jądro i otulinę spółdzielni robót wysokościowych „Świetlik” przemianowanej potem na „Gdańsk”, która skupiła sporą część gdańskiej opozycji, stała się kuźnią Kongresu Liberałów no i wykołysała naszego premiera.
Nie pisałabym o tym gdyby nie fakt, że w tej książce znalazł się również mój tekst.
Wczoraj zadzwonił do mnie pewien znajomy i powiedział: ”lukier, wazelina i popelina, oj nie lubisz ty pluć pod wiatr”. Odpowiedziałam: „nie mam zwyczaju pluć, ani pod wiatr, ani z wiatrem, a w szczególności nie mam zamiaru pluć za siebie”.
Ludzi ze Świetlika poznałam przypadkiem. Nie będę opisywać całej tej historii, bo byłoby to równie ciekawe jak swego czasu dla moich dzieci „Księga Rodzaju”. Przy „ A Ozyasz zrodził Joathama” spały zawsze jak zabite.
Chłopcy ze Świetlika potrzebowali po prostu darmowego mieszkania w Warszawie na czas remontu gmachu Intraco. Mieszkali u mnie kilka miesięcy w różnym składzie, także podczas mojej nieobecności. W mieszkaniu stale potykaliśmy się o liny i hoboki z klejem. Potem niektórzy zadomowili się na dłużej. Rekord (1,5 roku mieszkania u nas) pobiła żona jednego z nich.
Kiedy poznaliśmy się, chłopcy mieli 20- 25 lat i nawet w najśmielszych marzeniach nie mogłam przypuszczać, że którykolwiek z nich dojdzie kiedykolwiek do władzy. Bawiliśmy się wyśmienicie. W moim tekście pisałam o rajskich wakacjach z dziećmi w leśniczówce koło Lędyczka i o dwutygodniowym clubbingu w Sopocie. Sama nie umiem powiedzieć jak do tego doszło bo nie cierpię muzyki rozrywkowej, nie tańczę, no i lubię włóczyć się po nocy wyłącznie w górach lub w lesie.
Do dziś dnia przyjaźnię się z kilkoma osobami z tego środowiska. Są to prawie wyłącznie odwirowani przez polityczne „twarde jądro” na margines. W śród nich jest Ela, która pomogła mi w ciężkich okolicznościach życiowych zabierając na jakiś czas wszystkie dzieci do siebie, a jej dom w Sopocie potem wielokrotnie był dla nas bazą.
Przyjaźnię się również ( z przerwami, bo jest to jednak trudna przyjaźń) z żeglarzem i alpinistą przemysłowym, z którym podróżowałam swego czasu po Europie i kilkoma innymi osobami, dla których mój dom jest zawsze otwarty.
Absolutnie nie akceptuję rządów Tuska i wielokrotnie dawałam temu wyraz. Czy znaczy to, że powinnam ujawnić różne środowiskowe sekrety, zasłyszane najczęściej z drugiej ręki?
Powiedziałam memu rozmówcy, że pomylił „Spowiedź dziecięcia wieku” z „Dziennikiem panny służącej”. A może lepiej perspektywę „ widziane z dołu” z perspektywą „widziane przez dziurkę od klucza”. Nie wiem czy zrozumiał o co mi chodzi.
Swego czasu uczyłam w Żmichowskiej Annę Bikont ( Kruczkowską) Bywała u mnie w domu. Bywał u mnie w domu. też Piotr Pacewicz. Dla mnie byli to tylko uczniowie.
Nie akceptuję uprawianego przez nich dziennikarstwa i powiedziałabym to każdemu z nich prosto w oczy gdyby nie fakt, że nie widzieliśmy się od czasów szkolnych.
Z Anną Kruczkowską byłam jako wychowawczyni na wycieczce szkolnej w Gdyni. Mieszkaliśmy na statku szkolnym Janie Turlejskim, bo uczennicą Żmichowskiej była również córka ministra żeglugi Szopy. Doszło pomiędzy nami do konfliktu i zwymyślałam panienki jak kapral rekrutów, choć byłam niewiele od nich starsza. Żadna nie poskarżyła się na to rodzicom, a ja obiecałam, że nikt się nie dowie o co poszło. Uważam, że ta obietnica obowiązuje mnie do dziś.
Pacewicz w szkole nosił czarny dziurawy sweter. Podobny sweter nosił też Michnik. Spotykałam go często w domu Karpińskich, z którymi byłam bardzo zaprzyjaźniona.
Ten fakt zamyka mi usta, a nie to, że Michnik zwykł wytaczać sprawy sądowe ludziom, którzy ośmielą się go skrytykować. Pomimo, że nasze drogi zupełnie się rozeszły nie zaprzeczę, że kiedyś go lubiłam. A dziurawy sweter był sygnałem, że nie jest on klasycznym „reżimkiem” opisywanym przez Głowackiego w „Wirowce Nonsensu”.
Karpińscy byli praktycznymi wyznawcami teorii krążenia elit Pareto. Jestem zdania, że całkowicie się mylili. Jak pokazały losy ludzi wywodzących się z komunistycznych elit, których legitymował ich salon, o wiele łatwiej się nauczyć wyrafinowanej konsumpcji, niż zrozumieć, że jedyną prawdziwą legitymacją elitarności jest gotowość służby w obronie społeczności, której się przewodzi czy chce przewodzić.
Wbrew powszechnemu przekonaniu najbardziej niebezpieczni, bo pracujący „ w kulturze” komuniści nie byli łatwi do rozpoznania jako prymitywni nuworysze. To jeden z obiegowych mitów. Ich ukradzione prawowitym właścicielom domy i mieszkania były bardzo dobrze umeblowane. Znali się na alkoholach, stylizowali strojem na angielskich lordów. Putrament – ponura sowiecka stupajka – brylował jako bon viveur w Paryżu, Geremek czarował. nienaganną francuszczyzną.
W tej sytuacji wielu ziemian powiedziało: „ ukradli nam nie tylko ziemię, domy i pałace, ukradli nam nasz styl, dlatego nie warto go kultywować Nasz styl nas zdradził, okazał się łatwy jak sprzedajna kobieta, nie gwarantował odseparowania się od przestępczych elit władzy”.
Wiele osób z tego środowiska zaczęło wyróżniać się właśnie brakiem stylu. .Właścicielka Wilanowa pani Wolska nosiła się jak starsza księgowa w spółdzielni pracy „ Zbędny trud”, Izabelę Dzieduszycką mój znajomy uznał kiedyś za szkolną woźną.
Wracając do Świetlika. Czy powinnam odmówić udziału w tej publikacji? Jakby na to nie patrzeć ludzie ze Świetlika to jakaś cząstka mego życia. Czy powinnam i mam prawo opisywać wydarzenia z jeszcze dawniejszych czasów, w których brałam udział albo się o nie otarłam?