Gdy wracaliśmy w nocy z wycieczek, nad domem paliła się zawsze silna lampa, żeby nam wskazać drogę,a na piecu czekał gar ciepłej zupy. Tego się nie da zapomnieć.
Pierwszy raz byłam w Ochotnicy bodajże w 1963 roku. Przyjechałam terenowym samochodem ze znajomymi goprowcami po gęsi puch na śpiwory. Ochotnica słynęła z hodowli gęsi i dobrego puchu.
W tej najdłuższej w Polsce wsi nie było wówczas drogi jezdnej, lecz tylko pylista droga gruntowa. Pamiętam, że gdy się obejrzałam, za samochodem jak za kometą ciągnął się warkocz kurzu.
Ponownie znalazłam się w Ochotnicy w 1980 roku. Namówiła mnie do tego wyjazdu koleżanka z wyścigów Paulina Wodzicka związana z Ochotnicą rodzinnie. Jej cioteczny brat, Janusz Kędzierski przejął rodzinny ochotnicki dwór i do dziś dnia tam gospodaruje, a matka Pauliny osobiście sadziła las nad przysiółkiem Kołodzieje.
Paulina przyjeżdżała do Ochotnicy od dzieciństwa , ale nie zatrzymywali się u rodziny lecz u państwa Grzywnowiczów w Lubańskim.
Zamieszkałam wtedy u państwa Chlipałów koło kościoła. Byłam z trójką dzieci, najmłodszy syn miał 1,5 roku. Nosiłam go w plecaku na wycieczki, a dwie starsze dziewczynki ciągnęłam za rączki. Byliśmy wszędzie- nawet na Lubaniu , Gorcu i Turbaczu.
Gdyby nie Chlipałowie umarlibyśmy z głodu. W Warszawie na półkach był wtedy tylko ocet , sól i zapałki. W Ochotnicy nie było nawet soli i zapałek. Jedliśmy z gospodarzami kapustę ziemniaki i biały ser. W rewanżu mąż przywiózł z Warszawy worek konserw z mielonką ( na kartki), które gospodarze brali „do pola”.
Za dwa lata zamieszkałam w czasie wakacji ( już z czwórką dzieci) w Gorcowym czekając aż upatrzeni gospodarze, państwo Jordanowie skończą budowę domu na Kołodziejach, w Ochotnicy Dolnej. Już w następnym roku byliśmy pierwszymi w tym domu wczasowiczami. I związaliśmy się z tym miejscem na przeszło 30 lat.
Ochotnica to nasze miejsce na ziemi, to nasz raj. Mogłabym na ten temat napisać tyle książek ile napisał Kraszewski. Dzieci znały tu każdą ścieżkę, chodziliśmy na wycieczki prowadząc ze sobą po kilkanaście osób- naszych gości, dzieci innych wczasowiczów , a nawet dzieci wiejskie. Moje dzieci chodziły pod Lubań grabić siano, na grzyby i na jagody. Nie bałam się puszczać ich samych – nie było miejsca gdzie czułabym się tak bezpiecznie.
To kraina gdzie w czasie wycieczki można było zostać zaproszonym na mleko czy na pierogi przez zupełnie obcych ludzi, gdzie każdy uprzejmie nas pozdrawiał, gdzie nieliczne wówczas samochody same zatrzymywały się żeby podwieźć strudzonych wędrowców.
Ale najważniejsi dla mnie byli i są nasi gospodarze. Obydwoje państwo Jordanowie wszystko co mają zawdzięczają tylko sobie i swojej pracy. Mieli ciężkie dzieciństwo, pani Antonina była sierotą. Zanim własnymi rękami nie zbudowali domu, mieszkali całą rodziną w typowej górskiej chacie w przysiółku Kołodzieje- jedna izba dla ludzi, druga dla bydła.
Teraz mieszkają w pięknym domu, ich dzieci są dorosłe, świetnie sobie radzą w życiu.
Gospodarz, choć skończył tylko cztery klasy przedwojennej szkoły podstawowej potrafi wszystko. Postawić dom , doprowadzić elektryczność, zrobić meble, ugotować mydło. Są absolutnie samowystarczalni. Jak mówili mi śmiejąc się, państwo nie jest im do niczego potrzebne.
„ A zapałki” –powiedziałam, nie wiedząc co wymyślić.
„Przed wojną przechowywało się ogień i przenosiło z chałupy do chałupy , to teraz też sobie poradzimy”.- odparli.
Najważniejsza cechą gospodarzy jest jednak niezwykła uczciwość i kultura.
Trudno w to uwierzyć, ale przez te 30 lat ani razu nie zdarzyło się, żeby gospodarze źle się o kimś wyrazili, albo niestosownie zachowali. Dyplomaci mogliby się od nich uczyć form.
Zdarzało się, że gdy nie wiem jak postąpić w jakiejś sytuacji, zastanawiam się jak zachowałaby się pani Jordanowa.
Pamiętam, że powiedziałam kiedyś coś z przekąsem o pewnej mieszkance Ochotnicy, która miała kilkoro dzieci- każde z innym ojcem. Nie będę cytować, bo się tego wstydzę. Gospodyni spojrzała na mnie uważnie i zaprzeczyła.
„Ona była taka bardziej łaskawo la chopów”- powiedziała.
To określenie weszło na stałe do naszego żartobliwego, domowego słownika.
Gospodarze zawsze serdecznie opiekowali się schorowanymi sąsiadami innego wyznania (chyba byli to zielonoświątkowcy).
„ Pan Bóg tam swoich rozpozna, a my nie musimy się dzielić” – mawiali.
Gdy jednak syn naszych znajomych, znanych muzyków, najdelikatniej mówiąc, zachował się niestosownie, gospodarz następnego dnia wyprosił go z koleżanką z domu.
„ To jest mój dom, a nie zamtuz” – powiedział.
Zarówno chłopak, jak jego rodzice stawali na głowie, żeby wrócić do łask. Bo wyjątkowej grzeczności gospodarzy towarzyszy wysokie poczucie własnej wartości i godności.
Przede wszystkim są jednak niezwykle życzliwi dla ludzi. Przyjeżdżaliśmy do nich z psami, a nawet z oswojoną sroką. Musieli uważać nas za wariatów- przecież sroka to szkodnik. Śmieli się tylko, choć sroka „ sroczyła” po meblach.
Gdy wracaliśmy w nocy z wycieczek, nad domem paliła się zawsze silna lampa, żeby wskazać nam drogę, a na piecu czekał gar ciepłej zupy. Tego się nie da zapomnieć.
Gdyby ktoś mnie pytał z czym kojarzy mi się termin arystokracja- bez wahania odpowiem.
Z gospodarzami. Nasi gospodarze są prawdziwą arystokracją. Arystokracją ducha. Przenieśli wszystkie bliskie mi wartości- uczciwość , dobroć, życzliwość dla ludzi, stosunek do własności, do pracy, do Polski.
Wszystko co napisałam można sprawdzić. Wystarczy do mnie napisać.