O pierworodnym Jacku
i o dorożce z białym koniem
Jacek, pierwszy syn Hani i Longina, urodzony w kwietniu 1937, przeżył Powstanie’44 jako ponad siedmiolatek. W przeciwieństwie do swego młodszego brata wiele już rozumiał, ciekawie wszystko obserwował, dużo usłyszał i zobaczył. Efektem była nerwica żołądka, która od Powstania dolegała mu przez całe życie aż do śmierci – a sądząc z objawów być może tę śmierć przyspieszyła.
Jacek, jako dwulatek, wrzesień’39 spędził tylko z Mamą. Wspomnienia wojenne rzadko były tematami rozmów rodzinnych. Hania poproszona kiedyś przez kolegę swojego najstarszego z trzech braci w kilku zdaniach opisała swoje przeżycia z września 1939. Ja, prowadząc już blog z dawnych lat pytałem o nie niedawno zmarłą ponad dziewięćdziesięcioletnią Hanię.
W pierwszych dniach września 1939, na ogłoszony przez radio apel pułkownika Umiastowskiego by wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni opuścili Warszawę i udali się na wschód gdzie miała odbyć się mobilizacja, Longin z najstarszym bratem Hani Zbigniewem Sadkowskim odjechali na wschód na rowerach. Nie napotkawszy mobilizacji dotarli do rodzinnych Longina Kobylan, skąd wrócili na początku października.
Tymczasem, po otoczeniu Warszawy przez wojsko niemieckie, ulica Kutnowska znalazła się w samym środku „ziemi niczyjej”. Kilometr na północ dowodzony przez płka Sosabowskiego, późniejszego bohatera spod Arnhem, pułk „Dzieci Warszawy” bronił Alei Waszyngtona. Kilometr od Kutnowskiej na południe, z ulicy Zamienieckiej ze swoich armat ziemię niczyją ostrzeliwali Niemcy.
Poza ogniem artyleryjskim, głównie w nocy jakby bojąc się polskich działek przeciwlotniczych, bombardowały rejon ulicy Kutnowskiej niemieckie samoloty. Jej mieszkańcy noce spędzali w niewielu przy tej ulicy istniejących murowanych piwnicach. Strach i zdenerwowanie potęgowały nocne płacze dwulatka.
W dzień skutki swych bombardowań sprawdzały patrole niemieckie. 17.września, nauczony polskiego w berlińskim gimnazjum, niemiecki oficer prowadzący patrol radośnie poprawną polszczyzną oznajmił Hani, że wojna już skończona, Rosjanie zajmują Polskę od wschodu! Hania nie dała temu wiary i obśmiała Niemca, że ulega swojej kłamliwej, jak zwykle, propagandzie.
Kiedy 18. września codzienne dotąd walki rano się nie rozpoczęły. Hania wzięła Jacusia na ręce i poszła w kierunku polskiego wojska. Z daleka krzyknęła, że jest żoną polskiego oficera i nie ostrzelana doszła do polskich pozycji. Powiedziano jej tam, że droga przez most Poniatowskiego zamknięta i skierowano na Pragę aby przeszła przez most Kierbedzia.
Na moście Hania niosła Jacka przed sobą a nie na plecach, tłumaczyła potem, że chroniła synka aby go strzał od tyłu nie zabił. Most był znacznie uszkodzony. Z trudem udawało się przechodzić wąskimi belkami nad płynącą nisko wodą. W połowie mostu zdecydowała się na trudne przejście dalej tylko dlatego, że bała się cofnąć i jeszcze raz przechodzić przez już przebyte przesmyki. Nawet nie zauważyła, że kiedy szła mostem, Warszawa przeżyła kolejne lotnicze bombardowanie.
Kiedy wreszcie dotarła na Plac Zamkowy, wsiadła w czekającą zaprzężoną w białego konia dorożkę i za 2 złote pojechała do Cioci Mieci na Złotą 36. W mieszkaniu Cioci Mieci zastała spokój, ład, porządek. Przyjęto Hanię jak przybysza z innego świata. Historia ta zaważyła na decyzji aby spodziewane w sierpniu 1944 przejście frontu spędzić u Cioci Mieci na Złotej a nie na Grochowie.
|