Września. Moja rodzinna miejscowość w Wielkopolsce. 9 rano. Wchodzę spokojnie na dworzec kolejowy (typowy, trochę odnowiony, ale byle jak, a generalnie obskurny i martwy). Mam zamiar udać się do stolicy, a więc zaistniała konieczność nabycia stosownego biletu. W zasadzie jedyna możliwa godzina wyjazdu, która pozwoli mi dojechać na miejsce na czas to 15.00. A więc pociąg TLK spółki Intercity. Podchodzę do kasy i konsternacja.
Są dwie kasy, ale czynna tylko jedna. I ta czynna nie prowadzi oczywiście sprzedaży biletów na pociągi tego przewoźnika. Tak, siedzi sobie Pani, ma komputer i nikt z dziesiątek dyrektorów pasących się na naszych podatkach oraz rabunkowych cenach za bilety nie pomyśli, że może by tak dać jej drugi komputer, innej spółki, i może jej pensję płacić po połowie (choćby tylko w czasie problemów z personelem)? Nie, to wymaga myślenia, a to znów posiadania mózgu (rzeczy niebywale rzadkiej u wszelkiej maści urzędników i przedstawicieli tzw. państwa; przez małe „p”, bo z prawdziwym Państwem ma ono niewiele wspólnego). Wreszcie znajduję stosowna kartkę z informacją, że przez bodaj 6 dni kasa z biletami na TLK będzie czynna od 15.10 do 16. 10. Dosłownie godzinę i to otwierana 10 min. po odjeździe pociągu tego przewoźnika o godzinie 15.00. Chyba się tam strasznie przepracowują (ale co tam, podatnika zawsze się oskubie jak zabraknie dochodowości). Zły, ale bezsilny ruszam więc ku automatowi biletowemu. A tu niespodzianka nr 2. Automat nie działa. Może będzie działał za godzinę mówi majstrująca przy nim pani. No i kogo mam tu opieprzyć? Brak adresatów. Jak niepyszny wsiadam do samochodu i mam w perspektywie kolejny przyjazd do Wrześni, na smutny dworzec PKP (z mojej wsi to jednak parę kilometrów; ale co tam podatnik musi sobie na paliwo wyskrobać).
11.00. To samo smutne miejsce. Automat stoi. Działa. Ale nie, nie będzie tak łatwo. Dokonuję wielopiętrowej transakcji zakupu stosownego biletu odpowiadając na idiotyczne pytania bezdusznej maszyny, którą programował chyba patentowany cymbał szkolony wcześniej w jakiejś państwowej instytucji urzędniczej. Wreszcie jest przycisk marzeń: KUPUJĘ! Naciskam i szok. Na ekranie wyskakują wszelkie możliwe rodzaje kart płatniczych, ale wszystkie są skreślone. Nie zapłacisz człecze plastikiem. Ja jednak czujny jestem w bojach z paranoją PKP, więc przezornie zawsze mam trochę gotówki (no tak do 5 każdego miesiąca, albowiem później głodowa pensja Uniwersytetu Gdańskiego się kończy; w czym zresztą coraz skuteczniej pomaga rektor tej uczelni, kradnąc nawet procent od podwyżki przyznanej dla nauczycieli akademickich przez minister Kudrycką). Radośnie więc spoglądam na ekran w miejsce gdzie narysowane są banknoty. I szok kolejny! Maszyna nie przyjmuje banknotów o nominałach 50 zł, 100 zł i 200 zł. Z palpitacją serca porzucam całą operację i ruszam na poszukiwanie miejsca, aby moje 50 zł rozmienić (200 zł oglądam raczej rzadko, także dzięki Panu Rektorowi; pozdrawiam go tu serdecznie!). Wreszcie po pielgrzymkowej procedurze rozmieniania, powtarzam żmudną procedurę zakupu, znów odpowiadając na debilne pytania bezdusznej maszyny i po dłuższym czasie staję się niebywale szczęśliwym posiadaczem bezcennego skarbu w postaci biletu PKP. Gdyby się nie powiodło, nici z podróży. I naprawdę nikogo by to nie obchodziło. „Panie, odwal się pan, co nas to obchodzi. Nie musisz pan z nami jeździć”. Cóż, nie muszę, ale niestety muszę tą całą bandę darmozjadów utrzymywać. A naprawdę nie mam na to najmniejszej ochoty. I co wy na to państwo z PKP? Wiem. Nic. Bo w tym państwie możecie mnie okradać, poniżać i kpić sobie ze mnie. A ja nie mogę nic na to poradzić.
Socjalizm jak twierdził Stefan Kisielewski to system, który bohatersko pokonuje przeszkody nieznane w innych systemach. I Polska Kolejowa Paranoje jest nieodzownym dzieckiem tego właśnie systemu. Tak jak Tusk i PO są koszmarnym wcielenie Gierka wymieszanego z Gomółkom i Bierutem.
Dr Bartosz Józwiak Prezes Unii Polityki Realnej - partii konserwatywno-liberalnej. Doktor archeologii.